PM relacjonują: Queens Of The Stone Age w Warszawie!

/
0 Comments
Queens Of The Stone Age na scenie warszawskiego Torwaru

The Evil Has Landed: Queens Of The Stone Age w Warszawie!



Lucyfer rozsiadł się wygodnie na trybunach hali Torwar. Spojrzał na zegarek. "Przez ten cholerny mecz spóźniłem się pół godziny". Wyciąga komórkę. Menu. Kontakty. Wystukuje: Z, I, Ó, Ł... "Mikołaj, zaraz będziemy gotowi, wpuszczaj już tych ludzi na Boga! Tfu, na Diabła jego..." 

Pięć lat czekałem na powrót Queens Of The Stone Age do Polski! Co prawda,  po świetnym koncercie na Open'er Festival 2013 wrócili rok później na Orange Warsaw Festival, ale w tym drugim wydarzeniu nie uczestniczyłem. Dysponowałem więc wspomnieniami, które dopominały się już o nadpisanie nowej historii. Tym bardziej, że to pierwsze zetknięcie z QOTSA... było zachowawcze z mojej strony. Doceniałem klasę zespołu, a w szczególności genialną płytę "...Like Clockwork", którą przyjechali wtedy promować, ale miłość do Queensów dopiero rozkwitała. Koncertem w Gdyni byłem oczywiście zachwycony: świetny klimat, rewelacyjne wizualizacje, magiczne wykonanie "Make It Wit Chu", absolutne rockowe szaleństwo, w które to... chyba za słabo się zaangażowałem. Po tych kilku latach zmieniło się moje podejście i do Warszawy podróżowałem z nastawieniem pełnego oddania się tej nieskrępowanej, rockowej zabawie kreowanej przez jednego z najważniejszych obrońców muzyki gitarowej - Josha Homme'a. Queens Of The Stone Age przyjechali do nas w ramach trasy promującej album "Villains", na którym to zaskoczyli bardziej "tanecznym" kierunkiem, nadal jednak pozostając wierni mocnym, brudnym gitarom.  Od pierwszego przesłuchania poczułem, że ten krążek ma olbrzymi potencjał koncertowy (na tyle zostałem zachwycony, że aż pokusiłem się o krótką recenzję) Byłem tylko pełen obaw o koncertową formę Josha i spółki...

"Josh! Dziś bez wygłupów i wyskoków! Rób swoje i daj im trochę radości, bo ten mecz... Sam widziałeś jaka katastrofa im się przydarzyła" - Lucyfer podał Joshowi setlistę i spojrzał mu głęboko w oczy. Josh demonicznie uśmiechnął się pod nosem, odwrócił się i wszedł na scenę w asyście burzy oklasków... 

Moje obawy na szczęście nie znalazły żadnego uzasadnienia! Panowie tryskali na scenie wyśmienitą energią! Zatracali się w kolejnych dźwiękach równie mocno jak publiczność. Wylewali z siebie tyleż samo potu i oglądanie ich poczynań sprawiało czystą przyjemność! Uff!

Rozpoczęli od "Songs For The Deaf". Muszę przyznać, że nie przekonał mnie ten początek. Z mojej perspektywy słyszałem małe problemy akustyczne (szybko naprawione) i sam w sobie ten utwór otwierał koncert bez polotu. Ale sytuacja  się szybko i diametralnie zmieniła, bowiem...

"Hah, a tego to się nie spodziewacie! Niech rozpocznie się chore piekło!" 

"Sick, Sick, Sick" już na samym wstępie? Cóż za chory, znaczy się, niesamowity pomysł! Już w pierwszych sekundach czułem, że zaraz rozpocznie się "rzeź" pod sceną! Było ostro, ciało przy ciele, ale jakże satysfakcjonująco! Na szczęście płyta nie była podzielona, więc sytuacja z każdą kolejną minutą się normowała, a każdy znalazł dla siebie odpowiednią przestrzeń do zabawy (czy to w pogo, czy w bezkolizyjnych bocznych strefach). Sam zrobiłem parę kroków wstecz i trzymałem się przy granicy szalonego, ale kulturalnego pogo, dzięki czemu zyskałem dla siebie mnóstwo przestrzeni do wygibasów.

"A teraz tańczcie i zapomnijcie o Bożym świecie! Haha, o właśnie tak! Tak moje diabełki! Skaczcie!"

Szybko chłopaki sięgnęli po armaty z nowej płyty. "Feet Don't Fail Me" to był dosłowny wystrzał tysiąca stóp, które w ten rytm zapragnęły zaprzeczyć prawom grawitacji i wyskoczyły w górę! Tempo zostało jeszcze mocniej podkręcone przy "The Way You Used to Do"! I analogicznie przyspieszam tę relację, bo nie rzecz w tym, bym analizował Wam wszystkie kolejne kawałki. Całą setlistę można było określić jako przekrojową, ale z dominacją trzech albumów (po pięć utworów z każdego): rzecz jasna "Villains", ku radości wszystkich "... Like Clockwork" oraz "Songs for the Deaf". Mieszanka doskonała, która wystarczyła na dwie godziny rockowego święta. Szczególnie zapamiętam przebojowe wykonanie "No One Knows" z fantastyczną solówką na bębnach oraz wyczekiwane "Little Sister", które wyskakałem z młodszą siostrą przy boku. Utwory z "...Like Clockwork" to jakby osobna liga. Potężne "My God Is The Sun", bujające "Smooth Sailing", rewelacyjne "I Sat By The Ocean"" oraz poprzedzone szczególną mową Josha (pochwała indywidualizmu i okrzyknięcie Polaków przyszłością Europy) "If I Had a Tail". I tylko "Kalopsia" zamieniłbym na "I Appear Missing", którego mi osobiście najbardziej brakowało. Z perełek mniej oczywistych usłyszeliśmy (bodaj jako pierwsi na tej trasie) "In The Fade", "You Can't Quit Me Baby" czy chociażby "You Think I Ain't Worth a Dollar, But I Feel Like a Millionaire". Z "Villains" wybór padł jeszcze na "Head Like A Haunted House", "Un-Reborn Again" i, a jakże, rewelacyjne (ta końcówka!) "The Evil Has Landed". (Ekhm, ekhm, a niechby tylko spróbowali tego nie zagrać! Już ja im bym pokazał czeluście mego królestwa!). A podstawowy set został wyśmienicie zakończony przez "Go With The Flow"! Queensi posiadają bogatą dyskografię i nie boją się rotacji w setlistach, co poczytuję za pozytyw. Oczywiście, można żałować, że zabrakło miejsca dla takich mocnych pozycji jak "Burn The Witch", "In My Head", czy choćby "Feel Good Hit Of The Summer", ale kręcenie na to nosem to już byłoby wobec tego wspaniałego koncertu nadużycie. Na setlistę nie mamy prawa narzekać.   

Wyliczanki, wyliczankami, ale przede wszystkim liczyły się emocje, które zostały wygenerowane przez te kompozycje! I jakże trudno je w słowach odtworzyć! Ten koncert trzeba było przeżyć na własnej skórze. Zalewałem się potem, skakałem, tańczyłem, kark w ciągłym ruchu, nieustanny uśmiech na twarzy! Ba, na twarzach! Przyglądałem się wokół siebie jak ludzie reagowali na ten występ i... To był piękny i niepowtarzalny widok! Wszyscy wpadli w jakiś rock'n'rollowy amok. Każdy na swój sposób przeżywał kolejne serwowane riffy i ciężkie melodie, ale niezależnie od wykonywanych ruchów - z każdej osoby biła ta sama radość!

Prawdziwy wybuch szaleństwa nastąpił jednak dopiero na bisie...

Lucyfer na backstage'u szybko rozdaje napoje wspomagające, wokół nerwowo biegają techniczni, Josh poklepuje w uznaniu Troya, Shuman masuje kark, Theodore wymachuje niecierpliwie pałeczkami, Dean dopija piwko... "Czyście powariowali! To było chłopaki za dobre, za dobre! Widzieliście tych ludzi! Szaleństwo! Dajcie jeszcze chwile im odpocząć, a potem wiecie co czynić... Pokażcie jak naprawdę bawimy się w piekle!" 

Ostatni akt koncertu w Warszawie to czysta kwintesencja Queens Of The Stone Age. Matt Helders (perkusista Arctic Monkeys) powiedział kiedyś o nich tak: "Udowadniają, że można mieć najlepsze melodie i wciąż grać ciężko i głośno". I w Warszawie dwa ostatnie numery (z dwóch przeciwnych biegunów ciężkości) absolutnie potwierdziły tę tezę. W pierwszej kolejności melodyjne, łagodne, epatujące seksualną aurą "Make It Wit Chu", które jak zawsze wyśmienicie zostało wyśpiewane przez publiczność (aczkolwiek wykon z Open'era wciąż jest dla mnie bezkonkurencyjny). To była jednakże cisza przed prawdziwą burzą. Finał mógł należeć tylko do jednej słusznej kompozycji - "A Song For The Dead"! Na środku płyty fani wytworzyli największy tego wieczora mosh pit! Na ten widok w moich oczach pojawiły się diabliki (Hah!), po czym rzuciłem się w ten szalony wir! Straciłem nad sobą jakąkolwiek kontrolę, a umysł i ciało oddało się we władanie potężnych gitar! Panowie na scenie wykonali ten kawałek bezbłędnie, dyktując nieziemskie tempo! Jeśli ktoś w tym momencie przechodził spacerem obok Torwaru to musiał być świadkiem drżenia tego obiektu w swoich w posadach. W tej energicznej końcówce zatracili się wszyscy, włącznie z całym zespołem na scenie. Widok Josha górującego tryumfalnie nad tłumem z dłońmi ułożonymi w słynnym geście rogów (zapoczątkowanym niegdyś przez Ronnie Jamesa Dio) - bezcenny! Josh zresztą też nieco przestał panować nad sobą i kumulację przypływu energii postanowił wyładować, obalając sceniczne oświetlenie (swoją drogą, cała oprawa koncertu - rewelacyjna). BAM! Wspaniałe święto rocka zostało zakończone z piekielnie EPICKIM finałem! Sztos! To słowo najczęściej wychodziło z moich ust po tym koncercie!

Lucyfer z werwą wstał, popatrzył w dół na twarze opętane rockowym szałem, z których spadały liczne krople potu, wygładził staromodny frak, odwzajemnił pozdrowienie Josha ze sceny, założył czarny cylinder i w asyście zdziwionych twarzy... ulotnił się z demonicznym uśmiechem... "Prago, bądź gotowa na nadejście piekła!" 

PS Warto wspomnieć, że występ Queens Of The Stone Age poprzedzał koncert formacji CRX, której przewodzi gitarzysta The Strokes - Nick Valensi. Są zresztą zaprzyjaźnieni z Joshem, który to czuwał nad ich debiutanckim albumem "New Skin". Sprawdzili się naprawdę bardzo dobrze jako rozgrzewka przed QOTSA. Półgodzinna dawka sprawnego rocka bardzo miłego dla ucha. Publiczność oszczędzała siły, ale widziałem wiele osób wczuwających się w ich muzę. Nick nie jest co prawda wybitnym wokalistą, ale  za to kilka razy popisał się fajnymi solówkami na gitarze. Ten występ oceniam bardzo pozytywnie, z nadzieją, że Nicka jeszcze kiedyś zobaczymy w Polsce, ale już najlepiej na scenie z The Strokes.


PS 2 Koncert bez Podróżujących? To już prawie niespotykana sytuacja. Nie inaczej było w Warszawie! Pozdrowienia dla całej ekipy Podróżujących! Dzięki za trzymanie miejsca w kolejce (pozdrawiam PKP...), wspólne kibicowanie Polakom w starciu z Senegalem na mundialu (wiadomo jak się skończyło...) oraz za wszelkie muzyczne rozmowy! Widzimy się już za moment na Open'er Festival! Podróżmy Muzycznie Razem! 
   

















Sylwester Zarębski
PM
30.06.2018


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.