
Orange Warsaw Festival [17.06.2011]

Dla mnie
osobiście był to szczególny dzień, gdyż po raz pierwszy wybrałem się na
tak duży festiwal muzyczny. Głównym powodem był pierwszy polski występ
amerykańskiej formacji My Chemical Romance. A dodać muszę, że był to czas, kiedy
nałogowo słuchałem ich trzeciego albumu „The Black Parade”, więc gdy
przypadkowo znalazłem informacje o Orange Warsaw Festival 2011, z wrażenia, aż zerwałem się z
krzesła i decyzja praktycznie już została podjęta. Tym bardziej, iż zachęcały
niskie ceny biletów. Z ciężkim bólem serca przyznaję się, że o pozostałych
gwiazdach występujących tego dnia (Skunk Anansie i Moby) wcześniej nie
słyszałem. W oczekiwaniu na koncert sumiennie jednak odrabiałem zaległości i
byłem coraz ciekawszy także ich występów. Organizatorzy
jednak rozczarowali mnie parę dni przed festiwalem, ogłaszając występ Michała
Szpaka i harmonogram imprezy, wedle którego MCR miało rozpoczynać główną część
imprezy. Byłem lekko tą decyzją zdziwiony. Zespół, który m.in. był headlinerem Reading
Festival, ma grać przed Skunk i Moby? Z perspektywy czasu doszedłem do
wniosku, że decyzja ta była bardzo przemyślana. Ale po kolei ;)
Kwestie organizacyjne
Była to już
czwarta edycja tego „miejskiego” festiwalu pod kierownictwem znanego
dziennikarza muzycznego Piotra Metza. Po raz pierwszy festiwal miał się odbyć
na Pepsi Arena, czyli stadionie Legii Warszawa. Lokalizacja bardzo dobra, w
samym centrum stolicy, więc z dotarciem nie było problemów. Te zaczęły się już
przy wejściu na teren festiwalu. Otóż nie można było zostawić w depozycie podręcznych
bagaży i plecaków. O tyle dziwna sytuacja, iż parę dni wcześniej pytałem się
organizatora na ich oficjalnej facebookowej stronie czy taka możliwość będzie
istniała i dostałem informację twierdzącą. Nie muszę chyba mówić, jak
niewygodnie jest bawić się w tłumie na płycie stadionu wraz plecakiem. Chwilę
goryczy ostudziły atrakcje, jakie czekały przed wejściem na stadion. Na przykład darmowe warsztaty
tworzenia kolczyków (skutecznie uwiodły moją młodszą siostrę), leżaki,
stoiska z grami i przede wszystkim stoiska z darmową wodą. Tak, DARMOWĄ. Pomysł
genialny, tym bardziej że była rozdawana także między występami poszczególnych
gwiazd. Gorzej już było z samą strefą gastronomiczną: mało stoisk na
niewielkiej powierzchni, niezbyt tanio, niewiele toi toi i w efekcie czego, z
relacji innych osób, działy się tam sceny dantejskie. No cóż, musiałem zadowolić
się kawałkiem pizzy i małą butelką coli za ok. 30 zł. Festiwalowa rzeczywistość. Dramatycznie wyglądały też pustki na płycie mimo, iż bilety na pierwszy
dzień zostały wyprzedane. Całkowitym nieporozumieniem była strefa Orange Circle
(ta bliżej sceny), gdzie przed występem MCR była garstka osób. Organizatorzy
chyba nie wiedzieli za bardzo, w czym tkwi problem. Zdezorientowani ochroniarze
w końcu przepuścili ludzi płyty do tej prestiżowej strefy. Za tą sytuację duży
minus dla organizatorów. Przejdźmy jednak do samych koncertów. Celowo ominę
laureatów nagrody „WOW! MusicAwards” Piotra Lisieckiego i grupy FOX oraz
uczestnika programu X-Factor Michała Szpaka (TVN jest partnerem medialnym tego
festiwalu, więc nie muszę tłumaczyć jakim cudem M. Szpak supportował MCR -
pozostawię to bez komentarza), gdyż po prostu nie były godne uwagi i jak łatwo
to sprawdzić, artyści ci niewiele znaczą na obecnym rynku muzycznym. My Chemical Romance
Zanim
opiszę wrażenia z koncertu, dodam, że uczestniczenie w
festiwalach muzycznych to w dużej mierze oczekiwanie na zaskakujące i magiczne
momenty, które pozostaną na długo w pamięci. Jak już wspominałem, to był mój
pierwszy festiwal, więc taki moment nadszedł szybciej niż myślałem. Otóż po
dotarciu na ul. Łazienkowską próbę na stadionie przeprowadzali, a jakże, MCR. Do
dziś pamiętam chwilę, gdy usłyszawszy zza muru stadionu dźwięki „Heleny”, łezka zakręciła się w
oku i już byłem pewien, że będzie to fantastyczny wieczór.
Gerard
Way, Ray Toro, Mike Way i Fran Iero na scenie pojawili nagle w towarzystwie
niewyobrażalnie głośnych pisków fanek. Zresztą co do fanów. Miałem wrażenie, że
część uczestników płci damskiej uczestniczyła, by głównie zobaczyć Gerarda i
zamanifestować swoją wielką miłość do niego. Takiej hmm, ujmę to lekko, ekscytacji
nigdy wcześniej nie widziałem. Momentami krzyki rozpalonych fanek zagłuszały
dźwięk. A o to nie było trudno. Nagłośnienie podczas ich występu nie było
najlepszej jakości. Brakowało wyrazistości instrumentów, miałem wrażenie
pewnego akustycznego kotła dźwięków. Na szczęście z każdym następnym utworem
było coraz lepiej.
Zespół
rozpoczął występ od radosnego utworu „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)”, a fani zaprezentowali swoją koncertową akcję, ukazując
kolorowe kartki z napisem: NA NA. Pomysł spodobał się członkom zespołu, którzy
nawet na swoim Twitterze docenili pomysłowość fanów i podziękowali. Następnie w
ukłonie dla starszych fanów zagrali „Thank You for the Venom”, ale prawdziwa
zabawa rozpoczęła się przy utworze „Planetary (GO!)”. Chwytliwy i energiczny
refren skutecznie zachęcał do szalonego tanecznego podrygiwania. Jeszcze lepiej
wypadł utwór „Mama”. Tu Gerard pokazał, dlaczego jego głos jest uważany za jeden
z najlepszych na świecie. A klimat tej piosenki jest genialny. Następnie z ich
ostatniej płyty usłyszeliśmy „Sing” oraz „Bulletproof Heart”. O ile do tego
pierwszego numeru nadal nie mogę się przekonać, to drugi skutecznie poderwał
publikę do zabawy, a Gerard „kupił” tłum zakładając przygotowaną przez fanów
biało-czerwoną maskę. Następnie „Teenagres” i „Helena”- trudno byłoby sobie
wyobrazić występ MCR bez tych tytułów, gdyż są to czysto koncertowe kawałki. Następnie
nieco elektroniczny, ale z dużym potencjałem koncertowym „The Only Hope for Me
is You”. Na sam koniec chłopaki z MCR zaprezentowali istne trzy muzyczne
rockowe petardy: „Welcome to Black Parade” (przez wielu uznawana za najlepszą
piosenkę w ich dorobku), „I’m not okey” (wyczuwało się inspirację punkiem) oraz
„Famous the Last Word” (skutecznie wzbudza emocje i doskonały wybór na
zakończenie koncertu). Tak końca dobiegła pierwsza wizyta MCR w Polsce. Krótko
sumując, koncert był udany, zarówno chłopaki z zespołu, jak i publiczność
rozkręcali się powoli (domniemam zmęczenie intensywną trasą koncertową), ale
później była energia na jaką czekałem. Osobiście pozostało małe poczucie
niedosytu, gdyż liczyłem na piosenkę „Dead”, ale może marzenia spełnią się
przy powrocie MCR do naszego kraju, czego sobie i fanom szczerze życzę ;) Ale
na tym nie koniec.
Skunk Anansie
Największe zaskoczenie,
szok, niesamowite show, wgniatające w ziemię – to tylko niektóre określenia, które
nasuwały mi się podczas tego koncertu. Stadion w końcu zapełniony w całości,
opuszczony jedynie przez rozpalonych fanów MCR. Poziom nagłośnienia o niebo
lepszy od występu MCR. Już pierwsze dźwięki „Yes It's Fucking Political”
dosłownie wgniatały klatkę. Na scenę wbiega Skin w czarnym kostiumie z cekinami
i kołnierzowym pióropuszem. Od razu przyciągała uwagę swoją niesamowitą energią
sceniczną, która wręcz przepływa na publiczność. Trudno było mi w to uwierzyć,
gdy po koncercie sprawdziłem, jaki wiek ma ta kobieta. 44 lata, a w ogóle nie
było tego widać. Ale co tam wygląd i wiek, jaki ona ma głos! Gdybym miał podać
definicję klasycznego dobrego koncertu rockowego, z pewnością Skunk Anansie ją
odzwierciedlili. Ale, ale... Pierwszy utwór się kończy, a zespół nadal nie
zwalnia. „Charlie Big Potato” utwierdza mnie w przekonaniu, że na długo
zapamiętam ten występ. Następnie „Because of You” sprawiło, że cały stadion
klaskał w rytm nabijanego rytmu, wrażenie - porywające, tak jak sama piosenka,
gdzie Skin pokazała w refrenie skalę swoich ogromnych możliwości. Najlepszy
moment koncertu przypadł na hit zespołu „Weak”, podczas którego Skin zeskoczyła
do publiczności, a następnie wspięła się na barki mężczyzn w pierwszym rzędzie
i królowała nad całym tłumem. Nie zabrakło też przepięknej rockowej ballady
„Hedonism”, która była chwilą odpoczynku przed zaserwowaniem tak energetycznych
kawałków, jak „Twisted” czy „Tear the place up”. Krótka piłka: Skunk Anansie
zmiażdżyło tej nocy doszczętnie. Zobaczcie sami: Moby
Przed koncertem totalnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Z jednej
strony twórczość Moby’ego to nie moje klimaty. Z drugiej czytałem pochlebne
opinie po jego opener'owym koncercie. W gruncie rzeczy jego show wizualnie i
muzycznie stało na wysokim poziomie. Fantastyczna szczególnie była oprawa
świetlna, do której wykorzystano cały stadion. W połączeniu z klimatycznymi
piosenkami Moby’ego wyglądało to magicznie. Moby’emu towarzyszyła znakomita
wokalistka Joy Malcolm i znakomity skład rytmiczny. Ten sympatyczny kompozytor i
producent muzyki zaprezentował nam przekrój swoich najlepszych i najbardziej
znanych piosenek, m.in." „Why Does My Heart Feel So Bad”, „Extreme Ways”, „Diso
Lies”, „In My Heart”, „Porcelain”. Najlepszy moment to utwór „Lift Me Up”, który
bezwzględnie zmusza całą publiczność do podskakiwania. Jako jedyny artysta tego
wieczoru wrócił na bis. Wykonał „Thousand”, bodaj jedną z najszybszych piosenek,
jakie miałem okazję usłyszeć. Niezwykłe. „Dzikuje, dzikuje, dzikuje” - tak Moby
żegnał się z fanami. Cóż, kombinując nad tym, jak podsumować ten spektakl, nasuwa
mi się tylko jedna myśl, która towarzyszyła mi podczas tego występu: „To jest
największa dyskoteka w moim życiu”.
I to byłoby na tyle. Następnie koczowanie na Dworcu Centralnym i powrót do
rzeczywistości. Wyprawa na tyle mi się spodobała, że zamierzałem kontynuować
te podróże muzyczne, ale na inne wspomnienia przyjdzie jeszcze czas. Do
usłyszenia :)
Sylwester Zarębski
PM
23.12.2012
Sylwester Zarębski
PM
23.12.2012


