Podróże Muzyczne relacjonują: The Black Keys w Hamburgu, Sporthalle, 28.06.2025!
Od czasu do czasu przeżywam tak znakomite i idealne koncerty ulubionych
artystów, iż boję się później nadpisywać z nich wspomnienia. Tak właśnie
miałem przez długie lata z występem The Black Keys na Open'erze w 2014
roku. Obrazy żywiołowo bawiącej się publiczności pod sceną do blues-rockowych
kompozycji serwowanych przez duet Dana Aurebacha i Patricka Carneya (z pomocą
dodatkowych muzyków) do dziś pozostają w mej pamięci bardzo wyraziste! Ba,
pamiętam, jakby to było wczoraj, krzyczącego Dana ze sceny, że choć jesteśmy
zaledwie ćwiartką Glastonbury, to emanujemy dziesięć razy większą energią!
Epicki występ zespołu, który był w peaku swojej kariery. Następnego dnia
zresztą został ogłoszony ich solowy występ w łódzkiej Atlas Arenie
(przenoszony potem na Torwar), ale cała ta halowa trasa została koniec końców
odwołana ze względu na kontuzję Patricka. Niestety w kolejnych latach
popularność The Black Keys nieco podupadła. Formacja cały czas była koncertowo
i studyjnie aktywna z przerwami na solowe i producenckie poczynania Aurebacha,
ale szereg czynników (pięcioletnia przerwa albumowa po "Turn Blue", słabsza
nośność nowych krążków, pandemia, zmieniający się rynek i muzyczne gusta,
feralnie działający menedżment) wpływał na to, iż przestali budzić zbiorową
ekscytację i znamiennie spadali w hierarchii plakatów dużych festiwali.
Zupełnie inna sprawa, że The Black Keys przez ostatnie lata właściwie nie
dostarczyli wielu okazji do zobaczenia ich na Starym Kontynencie. Nawet w
wywiadach zdradzali, że nie pałają chęcią do wycieczek i tras po Europie. Na
szczęście po pandemii ich perspektywa się zmieniła i częściej wsiadają w
międzykontynentalne samoloty. Niestety do Polski wciąż im nie po drodze. No i
szczerze jakoś nie czułem tej potrzeby, by specjalnie za nimi wędrować, aż do
momentu, gdy Podróżująca Aga (pozdrawiam!) zaprezentowała mi w kwietniu śmiały
plan weekendowego wyjazdu Hamburga na ich koncert w Sporthalle. Pełen obaw, o
których wspominałem na początku, ale koniec końców skusiłem się na tę
przygodę. Uznałem, że może jednak już lepszej okazji i momentu nie będzie na
zobaczenie The Black Keys w domniemanie przyzwoitej formie. Czy było warto?
Oj, jeszcze jak!
Zanim przejdę do samego przebiegu koncertu, to muszę napomknąć, że mieliśmy
bardziej do czynienia z klubowym występem niż halowym. Scena w Sporthalle
(obiekt przypominający nieco nasz Torwar) została ustawiona na środku płyty i
z informacji ochrony dowiedzieliśmy się, że sprzedano około dwóch tysięcy
biletów (maksymalna pojemność obiektu to siedem tysięcy widzów). Właściwie wad
tego stanu nie stwierdziłem, choć to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że
The Black Keys szczyt popularności mają dawno za sobą. Aczkolwiek tym występie
stało się to dla mnie kompletnie niepojęte, gdyż Dan i Patrick udowodnili, że
wciąż mają wszelkie koncertowe argumenty do tego, by dawką autentycznego i
granego z wyczuwalną pasją oraz radością blues-rocka porywać tłumy!
Zaczęli jednak dość niepozornie. Wyszli na scenę tylko we dwójkę, Auerbach w
luźnej białej koszuli i z założonymi ciemnymi okularami podkręcił za sobą
wintydżowe wzmacniacze, a Carney w koszuli w panterkę zasiadł za ustawioną na
przodzie sceny tęczową perkusją z wymalowanym na bębnie charakterystycznym
logiem zespołu, po czym rozległ się garażowy riff tytułowego utworu ich
drugiego albumu "Thickfreakness"! Hoho! Co za ucieczka w odległą przeszłość!
Ba! Okazało się, że mamy do czynienia z medleyem "staroci", w który wplątane
zostały również fragmenty piosenek "The Breaks" oraz "I'll Be Your Man" z
debiutu! Co za kąski dla najstarszych fanów i tych doceniających ten pierwotny
surowy blues-rockowy styl zespołu sprzed komercyjnych sukcesów płyt "Brothers"
i "El Camino"! Po prostu czułem się przeniesiony do ciasnej piwnicy w Ohio
Carneya, w której to panowie grali swoje pierwsze próby! Ten stan mej
wyobraźni został jeszcze podtrzymany przez płynne przejście w również
perełkowy singiel "Your Touch" z ich czwartej płyty "Magic Potion"! Tym razem
jednak już zagrany przy wsparciu czteroosobowego zespołu (gitary, bas,
klawisze, dodatkowe perkusjonalia, wokalne chórki) za plecami dwójki bohaterów
wieczoru, który to tylko wzmacniał i ubarwiał energię płynącą ze sceny. A tej
w tym chwytliwym kawałku nie brakowało! Pokaz pięknie wypolerowanego, a
zarazem przybrudzonego bluesa! I doskonałej formy duetu! Mimo że Patrickowi
przybyło trochę przez te lata brzuszka (żaden przytyk – mnie również!) to
jednak wciąż zachowywał za bębnami niebywałą swingową lekkość, a Dan zaś z
kolei zasuwał dłonią po gryfie gitary z niezwykłą finezją i emanował
zarażającą energią, pozwalając sobie choćby na żywiołowe wskakiwanie na podest
perkusyjny swojego wieloletniego kolegi. Prawdziwe tsunami jednak miało
dopiero nastąpić. Gdy z głośników wybrzmiały pierwsze takty potężnego,
stadionowego "Gold on the Ceiling" poczułem przypływ tej euforii, która
ogarnęła mną jedenaście lat temu na Open'erze! Zapodać taki rockowy banger
niemal na wstępie występu? No szacuneczek! Mój głos mimowolnie zaczął podążać
za tym skocznym gitarowym riffem! I już w tym momencie czułem, że mają w
garści całą i świadomie zebraną publiczność pod sceną. Jakby tego mało,
panowie zaplanowali niemal nokautującą serię ciosów już w tej drugiej rundzie
koncertu. "Fever", "Wild Child" i klasyczne "I Got Mine"! Łoo panie! Z każdym
kolejnym numerem serce rosło na drożdżach zachwytu! Kwintesencja
rock'n'rollowego szaleństwa! Tempo nieco siadło przy "Everlasting Light",
której to kompozycji w wersji live nie jestem wielbicielem, choć doceniam
doskonałe falseciki Dana. Iskrę kolejnej euforii pobudziła zaś za to singlowa
nuta "Next Girl"! Całkiem przyzwoicie, z taką błogą popową przyjemnością i
odpowiednią dynamiką wypadł pierwszy zagrany tego wieczoru singiel z
nadchodzącej płyty "No Rain, No Flowers" – "The Night Before". Później także
zaskakująco okazale wybrzmiała również tytułowa kompozycja, która w domowym
zaciszu wydawała się nieco mdła, ale już na żywo refren tego również dość
pop-rockowego kawałka rodem z lat 80. i 90. ukazał w pełni swój chwytliwy do
śpiewu i rytmicznego klaskania potencjał. I tylko szkoda, że w setliście
zabrakło miejsca dla świeżo wypuszczonego singla "Man On A Mission", który z
tej trójki nowości posiada według mnie największy ładunek scenicznej nośności
i rock'n'rollowego pazura. Niestety panowie włączyli go do repertuaru dopiero
na późniejszym etapie tej trasy. No ale w tej drugiej połowie podstawowego
seta nie zabrakło mocnych uniesień. Elektryzujące "Lo/Hi", wspaniale
psychodeliczne "Weight of Love" zakończone niesamowitym pojedynkiem na
gitarowe solówki Dana z technicznym, który wysunął się z cienia backstage'u,
kolejne starsze garage-blues-rockowe perełki w formie "Psychotic Girl" i
zadziornego "Heavy Soul", wspólnie wygwizdany początek "Tighten Up", coverowa
niespodzianka w postaci korzennej bluesowej pieśni "On the Road Again" Canned
Heat z 1968 roku i na finał głównej części seta kolejne highlighty z
"Brothers": porywcze i charakterne "Howlin' for You" oraz utrzymane w dusznym,
szorstkim, surowym klimacie i bluesowym pulsie, wyśmienite "She's Long
Gone".
Nikt w czasie gromkich oklasków raczej nie miał wątpliwości, jakie doskonałe
combo The Black Keys pozostawili na bis tego koncertu. Najpierw usłyszeliśmy
dramaturgiczne "Little Black Submarines". Ledzeppelinowska struktura tej
kompozycji – od ciszy do hałasu, od smutku do gniewu – za każdym razem
wywołuje ciarki. Przejście z tej pierwszej, akustycznej, delikatnej, pełnej
zadumy i melancholii połowy utworu w gwałtowny przester i eksplozję ciężkiego
riffu oraz perkusyjnej kanonady to na żywo niebywale katarktyczne doznanie. W
Hamburgu w tym momencie emocje sięgnęły zenitu: obok mnie część publiczności
wpadła w ekstazę i rozkręciła pogo! Tego to się nie spodziewałem! I ten
taneczny flow utrzymał się oczywiście za sprawą energicznego i najbardziej
rozpoznawalnego kawałka duetu z Ohio – "Lonely Boy"! Poziom szaleństwa i
rozprężenia osiągnął swój szczytowy moment! Doskonałe połączenie bluesowej
prostoty, chwytliwego riffu i grooviastej sekcji rytmicznej – ten numer nigdy
nie zawodzi w wywoływaniu zbiorowej ekstazy! Rewelacyjny finał tego świetnego
koncertu!
Dan Auerbach i Patrick Carney potwierdzili tym występem w Hamburgu, że ich
blues-rockowe kompozycje wciąż mają w sobie ten potencjał do porywania fanów
takich gitarowych brzmień! Swoje zrobiła znakomita i przekrojowa setlista: ze
smaczkami z dawnej garażowej przeszłości zespołu, silną reprezentacją
kultowych płyt "Brothers" i "El Camino", najmocniejszych singli z umiarkowanie
przyjmowanych dzieł ostatniej dekady i całkiem nieźle wypadającymi na żywo
dwoma fragmentami nadchodzącej płyty "No Rain, No Flowers". Panowie wspierani
przez cały zespół prezentowali doskonałą formę! Zaś kolejne popisowe gitarowe
solówki pisały piękne, bluesowe listy miłosne do mego serca. Tego pragnąłem!
Tlący się żar sympatii do The Black Keys zapłonął w mym sercu na nowo! I
pozostaje mieć nadzieję, że zespołowi z Ohio uda się w najbliższym czasie
odbudować swoją pozycję w rockowym świecie, bo wciąż zasługują na największe
sceny festiwalowe i nie tylko!
PS Małe minusy? Brak konkretniejszej scenografii czy też choćby ekranu z
wizualizacjami. Nagłośnienie również mogłoby być ciut bardziej selektywne, ale
to być może wina akustyki sportowej hali. Niemniej obie wady nie miały
większego wpływu na mój odbiór tego koncertu.
PS 2 Pozwolę sobie jeszcze tylko odnotować, że przed The Black Keys
publiczność próbowało rozgrzać niemieckie trio Die Nerven. Uff, moje ośrodki
nerwowe z trudem zniosły ich ładunek łamliwego noise i punk-rocka oraz
ekstrawaganckiej scenicznej postawy. Może momentami instrumentalnie miało to
ręce i nogi, ale cały wysiłek niweczyły słabej jakości wokalne próby. Do
zapomnienia.
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
19.07.2025