Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar na Łódź Summer Festival 2025!
Wieść o tym, że London Grammar sensacyjnie zagrają w tym roku podczas trzeciej
edycji darmowego wydarzenia Łódź Summer Festival dotarła do mnie zakulisowo i
przyznam się szczerze, że choć źródło było zaufane, to jednak wyłaniał się ze
mnie niewierny Tomasz, który potrzebował namacalnego dowodu. No ale się stało!
London Grammar faktycznie powrócili do nas po 12 latach od pierwszego i
jedynego koncertu podczas Tauron Nowa Muzyka i zagrali na finał tego nieco
wciąż osobliwego, ale z roku na rok coraz popularniejszego tworu
festiwalowego. Co by jednak nie sądzić o Łódź Summer Festival, to możemy już mówić o tym festiwalu jako drugim
największym darmowym muzycznym wydarzeniu w naszym kraju obok Pol'and'Rock
Festival.
Bez wątpienia przeniesienie tej trzeciej edycji festiwalu na teren Błoni Łódzkich okazało się gamechangerem. Z typowego wydarzenia miejskiego z jedną sceną ulokowaną w ciasnej przestrzeni ulicznej, Łódź Summer, z przejętą częścią infrastruktury po Audiorver, trzema scenami (główna, namiotowa i jeszcze jedna dj'ska Leśna, na którą nie dotarłem), strefami partnerskim i sporą strefą foodtrucków stał się wreszcie godny dopisku "Festival" w swojej nazwie. Cały czas nie do końca jestem fanem rozwiązania darmowego wejścia na to wydarzenie, choć w obliczu rosnących cen na wszelkie wydarzenia muzyczne z pewnością ten festiwal jawi się dla wielu osób, szczególnie młodych, jako świetne miejsce do przeżycia letniej przygody życia. Problem z darmowym wejściem polega jednak na tym, że organizatorzy nie są do końca w stanie przewidzieć ilości osób wybierających się na to wydarzenie. Zdjęcie ponad stutysięcznego tłumu obecnego na największej gwieździe tegorocznej edycji, Louisie Tomlinsonie robiło wrażenie (organizatorzy szacują, że łącznie przez trzy dni przewinęło się ponad pół miliona osób!), ale dla części osób, która nie została już wpuszczona na teren, był to pewnie bolesny widok. Mnie zaś ta cała sytuacja sprowokowała do tego, by jednak w niedzielę, na ten jedyny dzień, który mnie interesował, pojawić się na terenie festiwalu odpowiednio wcześniej. Tym bardziej że również przewidywałem – jak się okazało słusznie – tłumy młodych fanów, którzy będą pragnęli zobaczyć swoich pokoleniowych muzycznych bohaterów, czyli Okiego i Sobla. Ba, odnosiłem wrażenie, że 2/3 mojego przedziału w pociągu to właśnie takowa młodzież, podróżująca do Łodzi. Niewątpliwie bookowanie najgorętszych nazw hip-hopowych i popowych z naszego polskiego podwórka to z punktu marketingowego i frekwencyjnego strzały w dziesiątkę ze strony organizatorów, nawet jeśli mamy do czynienia z ciężkostrawnym bigosem. Nie rezygnują oni jednak z zapraszania pojedynczych gwiazd ze sceny zagranicznej. I o ile obecni w tym roku Shaggy, czy Louis Tomlison w miarę wpisywali się w ten nieco juwenaliowy vibe, o tyle London Grammar – choć doceniam ich zaproszenie do Polski po tylu latach przerwy – zostali moim zdaniem bardzo pokrzywdzeni. Z uwagi na to, że zamykali oni ten ostatni dzień, fani byli mniej lub bardziej skazani na koncerty Comy, Tatiany Okupnik, duetu Skalpel, Okiego, Sobla… Miałem obawy o ich występ w takim anturażu, co było też jednym z argumentów do wyjazdu na ich koncert w Atenach. I z perspektywy czasu, gdyby nie to doświadczenie z Release Athens Festival, to pewnie wracałbym z Łodzi z pewnym niedosytem. O tym za chwilę. Pozwólcie wcześniej jeszcze na kilka zdań o tych wspomnianych "supportach" gwiazdy wieczoru.
Na Comę delikatnie się spóźniłem (doświadczenie z transportu z centrum miasta całkiem pozytywne – wszystko przebiegło sprawnie, ale komentarze na ten temat bywały różne), więc przeżywałem ten występ z dalszej perspektywy (ogromna scena z czterema telebimami po bokach robiła wrażenie), ale bawiłem się bardzo dobrze. No zalała mnie fala gitarowej nostalgii. Subtelne dreszcze pojawiły się przy choćby takich kompozycjach, jak "Pierwsze wyjście z mroku", "Spadam", "Skaczemy", "Tranfuzja", "Los cebula i krokodyle łzy". Zespół na czele z Piotrem Roguckim zdawał się być w znakomitej formie. Pod sceną część publiczności porywała się do tańca w pogo, choć czytałem też komentarze, że fani czekający już na Okiego ostentacyjnie dawali temu wyraz niezadowolenia. Nie muszę chyba specjalnie tych doniesień komentować. Ja ten koncert Comy potraktowałem z oddali jako rozgrzewkę przed moją prawdopodobną obecnością na jesiennym koncercie w Ergo Arenie, na który zakupiłem bilet pod wpływem relacji z ich imponującego produkcją występu w Atlas Arenie. No i delikatnie poczułem apetyt na więcej i chęć przypomnienie sobie dyskografii zespołu. Warto również dodać, że przed bisami Piotr Rogucki został oficjalnie Honorowym Obywatelem Łodzi i otrzymał symboliczne klucze do miasta. Zapraszał niby wszystkich później na imprezę, ale czy takowa się odbyła…
Później Main Stage przejął we władanie Oki. Dałem Jeżykowi szansę i… W sumie bawiłem całkiem nieźle. Postawmy jednak sprawę jasno: to nie są emocje i przekazy, których poszukuję w życiu i w muzycznym eterze. Niemniej wyluzowałem, wpadłem w stan festiwalowych wygłupów, trochę dałem się też porwać atmosferze niebywale zaangażowanej publiczności… Dało się przeżyć! I nie mogę odmówić Okiemu scenicznej charyzmy. Imponująco wyglądały również kręcone moshpity przez młodzież. Było oki! Czego nie mogę powiedzieć o występie…
Sobla. Z każdą kolejną minutą tego koncertu 23-letniego piosenkarza ze Świdnicy umierała moja dusza, a serce zgłaszało protest. Produkcyjnie występ był widowiskowy: fajerwerki i inne pirotechniczne bajery, ale kompozycje łączące w sobie elementy popu i hip-hopu kompletnie do mnie nie trafiały. Nie rozumiem fenomenu, ale pewnie wychodzi ze mnie boomer. Tłum młodszego pokolenia bowiem zdawał się być w stanie euforii, którą to jeszcze podbił swym gościnnym pojawieniem się na scenie Oki. Ja tylko odliczałem długo ciągnące się minuty do zakończenia tego koncertu.
Być może ktoś zapyta, po co sobie wyrządzałem taką krzywdę i to jeszcze w deszczu? Otóż nakreśliłem ambitny plan dostania się pod scenę w celu zdobycia barierek na wyczekiwanym koncercie London Grammar i chciałem mieć sytuację pod kontrolą. I gdy tylko zauważyłem pierwsze objawy exodusu młodzieży (ostatecznie wyparowało z terenu chyba z 90% publiczności), rozpoczęliśmy z Podróżującymi (pozdro dla Justyny, Julii i Wojtka!) akcję wśliźnięcia się pod scenę – zakończoną sukcesem! To był istny majstersztyk i nawet błoto nie stało nam na przeszkodzie! Zamulenie koncertem Sobla w mig zniknęło i powróciła ekscytacja! Trzeci koncert London Grammar i trzecia z rzędu barierka w ramię z Podróżującą Justyną! Niesłychana historia! Martwił mnie tylko przeciągający się montaż produkcji… Ostatecznie Hannah Reid, Dan Rothman i Dominic “Dot” Major wkroczyli na scenę z około dziesięciominutową obsuwą. Przed sobą nie mieli tak imponującego widoku, jak Sobel (Dan i Dot zresztą na stories wrzucali z backstage'u nagrania z jego koncertu – sic!), ale cóż… Warunki, późna pora w niedzielę i niedopasowany line-up zrobiły swoje. Mimo wszystko cholernie warto było się poświęcać, cierpieć i moknąć dla tego występu tria z Notthingham!
London Grammar sprawili, że przez godzinę łzy wzruszenia i radości mieszały się ze strumieniami nieustającego deszczu! Właśnie – deszcz. Tak nielubianego przez festiwalowiczów, a jednak potrafiącego czasem przemienić koncert w niezapomniane doświadczenie. Tak też było w tym przypadku! Ta aura dodała koncertowi London Grammar wyjątkowego uroku, magii i pogłębiała emocjonalną dramaturgię. Deszcz nabrał wręcz uzdrawiających i katarktycznych właściwości!
Zwłaszcza mam na myśli centralny fragment występu, gdy już lało jak z cebra. W takich okolicznościach pasjonująco wyśpiewane przez Hannah z przesterem na swoim nieziemskim wokalu "Lord It’s a Feeling" wywołało lawinę wewnętrznych emocji i przeszywało na wskroś serce. Wstrząsające wykonanie w rytm gwałtownie padających i rozpryskujących się kropli na sceniczną podłogę. Następnie Hannah, solidaryzując się z nami, zdecydowała się na zejście z kolistej platformy na skraj sceny. Znając jej ekspresyjną powściągliwość, totalnie mnie tym zszokowała. Padło z jej strony kilka uroczych słów doceniania naszej wytrwałości w tym deszczu, a w pewnym momencie posłała nawet buziaka w stronę Justyny w odpowiedzi na jej żywiołową reakcję zapowiedzi "Fakest Bitch"! Wow! Takich momentów się nie zapomina! Reid wyśpiewała ten utwór przy akustycznej instrumentacji z niezwykłym przejęciem, spacerując od lewej do prawej strony Maina. Później zaprosiła do siebie swoich kolegów, by wspólnie bliżej publiczności zagrać nostalgiczne "Darling Are You Gonna Leave Me". Dot trochę jednak przestraszył się warunków i postanowił zostać nieco w tyle, by oszczędzić skórę swojego perkusyjnego bębna djembe, ale już Dan z gitarą w dłoni śmiało zeskoczył do Hannah i swoje partie wykonywał z niezwykłą ekspresją i posyłał w stronę pierwszych rzędów szerokie uśmiechy, w odpowiedzi na nasze zaangażowanie w przeżywanie tego koncertu! A śmiem stwierdzić, że z Justyną znów absolutnie przepadliśmy w koncertowych uniesieniach!
Bez wątpienia przeniesienie tej trzeciej edycji festiwalu na teren Błoni Łódzkich okazało się gamechangerem. Z typowego wydarzenia miejskiego z jedną sceną ulokowaną w ciasnej przestrzeni ulicznej, Łódź Summer, z przejętą częścią infrastruktury po Audiorver, trzema scenami (główna, namiotowa i jeszcze jedna dj'ska Leśna, na którą nie dotarłem), strefami partnerskim i sporą strefą foodtrucków stał się wreszcie godny dopisku "Festival" w swojej nazwie. Cały czas nie do końca jestem fanem rozwiązania darmowego wejścia na to wydarzenie, choć w obliczu rosnących cen na wszelkie wydarzenia muzyczne z pewnością ten festiwal jawi się dla wielu osób, szczególnie młodych, jako świetne miejsce do przeżycia letniej przygody życia. Problem z darmowym wejściem polega jednak na tym, że organizatorzy nie są do końca w stanie przewidzieć ilości osób wybierających się na to wydarzenie. Zdjęcie ponad stutysięcznego tłumu obecnego na największej gwieździe tegorocznej edycji, Louisie Tomlinsonie robiło wrażenie (organizatorzy szacują, że łącznie przez trzy dni przewinęło się ponad pół miliona osób!), ale dla części osób, która nie została już wpuszczona na teren, był to pewnie bolesny widok. Mnie zaś ta cała sytuacja sprowokowała do tego, by jednak w niedzielę, na ten jedyny dzień, który mnie interesował, pojawić się na terenie festiwalu odpowiednio wcześniej. Tym bardziej że również przewidywałem – jak się okazało słusznie – tłumy młodych fanów, którzy będą pragnęli zobaczyć swoich pokoleniowych muzycznych bohaterów, czyli Okiego i Sobla. Ba, odnosiłem wrażenie, że 2/3 mojego przedziału w pociągu to właśnie takowa młodzież, podróżująca do Łodzi. Niewątpliwie bookowanie najgorętszych nazw hip-hopowych i popowych z naszego polskiego podwórka to z punktu marketingowego i frekwencyjnego strzały w dziesiątkę ze strony organizatorów, nawet jeśli mamy do czynienia z ciężkostrawnym bigosem. Nie rezygnują oni jednak z zapraszania pojedynczych gwiazd ze sceny zagranicznej. I o ile obecni w tym roku Shaggy, czy Louis Tomlison w miarę wpisywali się w ten nieco juwenaliowy vibe, o tyle London Grammar – choć doceniam ich zaproszenie do Polski po tylu latach przerwy – zostali moim zdaniem bardzo pokrzywdzeni. Z uwagi na to, że zamykali oni ten ostatni dzień, fani byli mniej lub bardziej skazani na koncerty Comy, Tatiany Okupnik, duetu Skalpel, Okiego, Sobla… Miałem obawy o ich występ w takim anturażu, co było też jednym z argumentów do wyjazdu na ich koncert w Atenach. I z perspektywy czasu, gdyby nie to doświadczenie z Release Athens Festival, to pewnie wracałbym z Łodzi z pewnym niedosytem. O tym za chwilę. Pozwólcie wcześniej jeszcze na kilka zdań o tych wspomnianych "supportach" gwiazdy wieczoru.
Na Comę delikatnie się spóźniłem (doświadczenie z transportu z centrum miasta całkiem pozytywne – wszystko przebiegło sprawnie, ale komentarze na ten temat bywały różne), więc przeżywałem ten występ z dalszej perspektywy (ogromna scena z czterema telebimami po bokach robiła wrażenie), ale bawiłem się bardzo dobrze. No zalała mnie fala gitarowej nostalgii. Subtelne dreszcze pojawiły się przy choćby takich kompozycjach, jak "Pierwsze wyjście z mroku", "Spadam", "Skaczemy", "Tranfuzja", "Los cebula i krokodyle łzy". Zespół na czele z Piotrem Roguckim zdawał się być w znakomitej formie. Pod sceną część publiczności porywała się do tańca w pogo, choć czytałem też komentarze, że fani czekający już na Okiego ostentacyjnie dawali temu wyraz niezadowolenia. Nie muszę chyba specjalnie tych doniesień komentować. Ja ten koncert Comy potraktowałem z oddali jako rozgrzewkę przed moją prawdopodobną obecnością na jesiennym koncercie w Ergo Arenie, na który zakupiłem bilet pod wpływem relacji z ich imponującego produkcją występu w Atlas Arenie. No i delikatnie poczułem apetyt na więcej i chęć przypomnienie sobie dyskografii zespołu. Warto również dodać, że przed bisami Piotr Rogucki został oficjalnie Honorowym Obywatelem Łodzi i otrzymał symboliczne klucze do miasta. Zapraszał niby wszystkich później na imprezę, ale czy takowa się odbyła…
Później Main Stage przejął we władanie Oki. Dałem Jeżykowi szansę i… W sumie bawiłem całkiem nieźle. Postawmy jednak sprawę jasno: to nie są emocje i przekazy, których poszukuję w życiu i w muzycznym eterze. Niemniej wyluzowałem, wpadłem w stan festiwalowych wygłupów, trochę dałem się też porwać atmosferze niebywale zaangażowanej publiczności… Dało się przeżyć! I nie mogę odmówić Okiemu scenicznej charyzmy. Imponująco wyglądały również kręcone moshpity przez młodzież. Było oki! Czego nie mogę powiedzieć o występie…
Sobla. Z każdą kolejną minutą tego koncertu 23-letniego piosenkarza ze Świdnicy umierała moja dusza, a serce zgłaszało protest. Produkcyjnie występ był widowiskowy: fajerwerki i inne pirotechniczne bajery, ale kompozycje łączące w sobie elementy popu i hip-hopu kompletnie do mnie nie trafiały. Nie rozumiem fenomenu, ale pewnie wychodzi ze mnie boomer. Tłum młodszego pokolenia bowiem zdawał się być w stanie euforii, którą to jeszcze podbił swym gościnnym pojawieniem się na scenie Oki. Ja tylko odliczałem długo ciągnące się minuty do zakończenia tego koncertu.
Być może ktoś zapyta, po co sobie wyrządzałem taką krzywdę i to jeszcze w deszczu? Otóż nakreśliłem ambitny plan dostania się pod scenę w celu zdobycia barierek na wyczekiwanym koncercie London Grammar i chciałem mieć sytuację pod kontrolą. I gdy tylko zauważyłem pierwsze objawy exodusu młodzieży (ostatecznie wyparowało z terenu chyba z 90% publiczności), rozpoczęliśmy z Podróżującymi (pozdro dla Justyny, Julii i Wojtka!) akcję wśliźnięcia się pod scenę – zakończoną sukcesem! To był istny majstersztyk i nawet błoto nie stało nam na przeszkodzie! Zamulenie koncertem Sobla w mig zniknęło i powróciła ekscytacja! Trzeci koncert London Grammar i trzecia z rzędu barierka w ramię z Podróżującą Justyną! Niesłychana historia! Martwił mnie tylko przeciągający się montaż produkcji… Ostatecznie Hannah Reid, Dan Rothman i Dominic “Dot” Major wkroczyli na scenę z około dziesięciominutową obsuwą. Przed sobą nie mieli tak imponującego widoku, jak Sobel (Dan i Dot zresztą na stories wrzucali z backstage'u nagrania z jego koncertu – sic!), ale cóż… Warunki, późna pora w niedzielę i niedopasowany line-up zrobiły swoje. Mimo wszystko cholernie warto było się poświęcać, cierpieć i moknąć dla tego występu tria z Notthingham!
London Grammar sprawili, że przez godzinę łzy wzruszenia i radości mieszały się ze strumieniami nieustającego deszczu! Właśnie – deszcz. Tak nielubianego przez festiwalowiczów, a jednak potrafiącego czasem przemienić koncert w niezapomniane doświadczenie. Tak też było w tym przypadku! Ta aura dodała koncertowi London Grammar wyjątkowego uroku, magii i pogłębiała emocjonalną dramaturgię. Deszcz nabrał wręcz uzdrawiających i katarktycznych właściwości!
Zwłaszcza mam na myśli centralny fragment występu, gdy już lało jak z cebra. W takich okolicznościach pasjonująco wyśpiewane przez Hannah z przesterem na swoim nieziemskim wokalu "Lord It’s a Feeling" wywołało lawinę wewnętrznych emocji i przeszywało na wskroś serce. Wstrząsające wykonanie w rytm gwałtownie padających i rozpryskujących się kropli na sceniczną podłogę. Następnie Hannah, solidaryzując się z nami, zdecydowała się na zejście z kolistej platformy na skraj sceny. Znając jej ekspresyjną powściągliwość, totalnie mnie tym zszokowała. Padło z jej strony kilka uroczych słów doceniania naszej wytrwałości w tym deszczu, a w pewnym momencie posłała nawet buziaka w stronę Justyny w odpowiedzi na jej żywiołową reakcję zapowiedzi "Fakest Bitch"! Wow! Takich momentów się nie zapomina! Reid wyśpiewała ten utwór przy akustycznej instrumentacji z niezwykłym przejęciem, spacerując od lewej do prawej strony Maina. Później zaprosiła do siebie swoich kolegów, by wspólnie bliżej publiczności zagrać nostalgiczne "Darling Are You Gonna Leave Me". Dot trochę jednak przestraszył się warunków i postanowił zostać nieco w tyle, by oszczędzić skórę swojego perkusyjnego bębna djembe, ale już Dan z gitarą w dłoni śmiało zeskoczył do Hannah i swoje partie wykonywał z niezwykłą ekspresją i posyłał w stronę pierwszych rzędów szerokie uśmiechy, w odpowiedzi na nasze zaangażowanie w przeżywanie tego koncertu! A śmiem stwierdzić, że z Justyną znów absolutnie przepadliśmy w koncertowych uniesieniach!
No nie sposób zatracać się w koncertach London Grammar. Już od samego początku
za sprawą eterycznego "Hey Now" zaczarowali i przenieśli mnie w wymiar
muzycznej błogości. Sporo ciepełka do serca wlało "Californian Soil"
wzbogacone precyzyjną grą Hannah na basie (zgadzam się komentarzem, który padł
na moim FB, że powinna ona grać więcej na tym instrumencie). "Kind of Man"
niezmiennie kołysało i zachęcało do falowania wzniesionymi rękami. Dynamiczna
rytmika i popowe syntezatory z "How Does It Feel" zapraszały zaś już do
beztroskiego tańca w deszczu. Po tym energetycznym momencie atmosfera jednak
zgęstniała. Przejmująco wykonana wersja "Nightcall" Kavinsky'ego zmroziła me
serce. W Atenach skupiłem się na nagrywaniu fragmentów tego wybitnego wykonu,
ale tu w Łodzi już totalnie oddałem się chwili i… To było piorunujące
doświadczenie i z niedowierzaniem chłonąłem kolejne popisowe wokalizy Reid!
Naprawdę podczas tego lata znajduje się ona w bezbłędnej, olśniewającej
formie! Doszły do mnie słuchy, że całe osiedle Retkinia doświadczyło tej mocy
jej wokalu! Bloki mieszkaniowe zapewne zaś zatrzęsły się od instrumentalnego
wzburzenia przy piekielnie katarktycznym "Hell to the Liars". Tu w końcówce
swoje pięć minut mieli Dan i Dot, którzy testowali wytrzymałość strun
gitarowych i naciągów perkusyjnych. Po prostu wgniatali w ziemię! Z jej głębin
w stronę niebiańskiej i nostalgicznej rozkoszy uniosło nas zaś przestrzenne i
emocjonalnie wykonanie kultowej kompozycji "Wasting My Young Years". Ten widok
dostojnej pozy Hannah z założonymi czarnymi okularami, śpiewającej z dawką
powściągliwej ekspresji, jakby każde słowo miało dramaturgiczne znaczenie –
zniewalający! O kulminacyjnym i akustycznym fragmencie już wspominałem, a na
zakończenie podstawowego seta London Grammar porwali mnie do tanecznych
podskoków w rytm wibrujących syntezatorów "Baby It's You", a potem ponownie
zrównali z ziemią za sprawą burzliwego "Metal & Dust"!
Oczywiście przy akompaniamencie nieustających oklasków publiczności trio powróciło na bis. Spodziewanie sięgnęli po klasyk w postaci zarazem kruchej i monumentalnej kompozycji "Strong". Ze sceny popłynęła w naszą stronę fala krystalicznych i przestrzennych emocji, która znalazła ujście do najgłębszych zakamarków serca. I nagle nieoczekiwanie zespół postanowił się z łódzką publicznością pożegnać… Ale jak to tak? Bez rave'ovego szaleństwa w remiksie "Lose Your Heads"? Poczułem się bardzo skonsternowany. Po chwili Podróżujący Michał uświadomił mnie, że w trakcie jeszcze zabrakło kompozycji "House"... Tak, standardowy na tej trasie set (okazjonalnie wzbogacany jeszcze o "Big Picture") skrócony został aż o dwa kawałki… Z początku zakładałem, że to przez opóźnienie startu całego występu, ale pojawiły się też pogłoski, że to sam zespół postanowił skrócić set ze względu na frekwencję i pogodę. Te plotki wymagałaby jednak weryfikacji, więc pozostawiam całą sytuację w sferze domysłów.
Oczywiście przy akompaniamencie nieustających oklasków publiczności trio powróciło na bis. Spodziewanie sięgnęli po klasyk w postaci zarazem kruchej i monumentalnej kompozycji "Strong". Ze sceny popłynęła w naszą stronę fala krystalicznych i przestrzennych emocji, która znalazła ujście do najgłębszych zakamarków serca. I nagle nieoczekiwanie zespół postanowił się z łódzką publicznością pożegnać… Ale jak to tak? Bez rave'ovego szaleństwa w remiksie "Lose Your Heads"? Poczułem się bardzo skonsternowany. Po chwili Podróżujący Michał uświadomił mnie, że w trakcie jeszcze zabrakło kompozycji "House"... Tak, standardowy na tej trasie set (okazjonalnie wzbogacany jeszcze o "Big Picture") skrócony został aż o dwa kawałki… Z początku zakładałem, że to przez opóźnienie startu całego występu, ale pojawiły się też pogłoski, że to sam zespół postanowił skrócić set ze względu na frekwencję i pogodę. Te plotki wymagałaby jednak weryfikacji, więc pozostawiam całą sytuację w sferze domysłów.
Nie umniejsza to oczywiście faktowi, że ta godzina, którą przeżyliśmy z London
Grammar w deszczu była magiczna i duchowo wręcz uzdrawiała, a moje serce pozostawało przez kilkadziesiąt godzin w stanie euforii, ale… No ten
niedosyt pozostał. I byłby u mnie większy, gdyby nie wcześniejszy koncert w
Atenach, który przy tych okolicznościach z perspektywy czasu okazał się
strzałem w dziesiątkę! Cieszę się jednak, że udało się namówić London Grammar
do przyjazdu do Polski po tej wieloletniej przerwie i liczę, że Hannah, Dan i
Dot nie zrażą się anturażem ich łódzkiego występu i powrócą do nas w
niedalekiej przyszłości.
PS Nagrania z występu London Grammam na moim profilu na Instagramie!
PS 2 W międzyczasie jeszcze wpadałem pod scenę namiotową, ale koncerty Tatiany Okupnik (tu tylko byłem 15 minut, gdyż inne potrzeby wzywały) i duetu Skalpel (tu chroniłem się niemal na całości przed deszczem i popadłem w chwilową elektroniczną hipnozę) bez większej historii.
PS 2 W międzyczasie jeszcze wpadałem pod scenę namiotową, ale koncerty Tatiany Okupnik (tu tylko byłem 15 minut, gdyż inne potrzeby wzywały) i duetu Skalpel (tu chroniłem się niemal na całości przed deszczem i popadłem w chwilową elektroniczną hipnozę) bez większej historii.
PS 3 Pozdrawiam jeszcze raz cieplutko całą obecną ekipę Podróżujących! Wspaniale było mieć Was przy swoim boku! A już szczególny niski ukłon dla Justyny za tę trzecią pod rząd barierkę na London Grammar! I jeszcze słowa uznania i podziękowania dla Michała za wytrwałą walkę o setlisty!
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
12.08.2025