Podróże Muzyczne relacjonują: Sylvie Kreusch w Poznaniu, Klub Pod Minogą, 09.03.2025!
Już od kilku lat uważnie i z przyjemnością śledzę belgijskie muzyczne
uniwersum, które oscyluje wokół zespołu Balthazar, solowych poczynań jego
członków, a także bohaterki tej relacji Sylvie Kreusch, która niegdyś wspólnie w duecie (także
partnerskim) z Maartenem Devoldere ze wspomnianego Balthazara współtworzyła
projekt Warhaus. Ścieżki Sylvie i Marteena się rozeszły, ale pozostają w
przyjacielskich relacjach i wciąż wspólnie się wspierają. Tym samym próbkę
solowych możliwości Sylvie miałem okazję poznać w roli supportu przed
koncertem, a jakże by inaczej, Balthazar w Klubie Palladium w 2022 roku.
Oczywiście z perspektywy czasu tamten występ nieco rozmył się w pamięci,
ale przecież od czego są moje sporządzane relacje. I tak wówczas wyobrażałem sobie, że będzie to delikatny, akustyczny
występ. Kompletnie błędne założenie! Intymnie owszem było, ale przy tym
także w jej show było sporo rock'n'rollowego żaru. Otrzymaliśmy coś na styku
subtelnego electro-popu i dusznej atmosfery niewielkich pubów dla rockmanów.
Sylvie w towarzystwie samego gitarzysty (perkusyjny podkład z taśmy)
prezentowała się czarująco i ujmująco! Doskonale wprowadziła nas w muzyczny
klimat tego wieczoru! Warto obserwować jej solową karierę!
I choć doskwierał mi brak tej zespołowej organiczności w tamtym występie, to
faktycznie Sylvie wspięła się w moim rankingu obserwowanych
zespołów i artystów, artystek. Trzy lata później wskoczyła już do szuflady
moich ulubionych muzycznych bohaterek. Otóż bowiem Kreusch w zeszłym roku
całkiem pozytywnie zaskoczyła mnie solowym albumem "Comic Trip", choć pech
polegał na tym, iż wydawniczo tamten okres był niesamowicie płodny. No i
niestety zabrakło mi trochę czasu, by w pełni docenić jej drugi longplay na
blogu. Jednak przy okazji ogłoszenia trasy promującej ten krążek, w tym
aż trzech koncertów w Polsce (Poznań, Warszawa, Wrocław), postanowiłem wrócić do
tego materiału i z każdym kolejnym odsłuchem mój stan zachwytu się
pogłębiał. A punktem przełomowym stał się zapis jej koncertu na YouTube z brukselskiej sali koncertowej Ancienne Belgique, który totalnie mnie urzekł.
Piękna sceneria, niesamowita sceniczna energia posypana szczyptą magii i
świetny, wieloosobowy band za plecami. I po tym seansie już na poważnie
rozważyłem wyjazd do stolicy Wielkopolski, by zadośćuczynić w ramach pokuty
za niesłuszny brak wyróżnienia "Comic Trip" w Muzycznym Podsumowaniu Roku 2024.
I tak oto za sprawą wszystkich powyższych okoliczności dziewiątego marca
zameldowałem się w Klubie Pod Minogą. Ten niedzielny wieczór otworzył nam
solowym występem Elias... Devoldere! Tak, już po samych rysach jego twarzy
można było wysnuć, że pochodzi z tej samej familii co Marteen, ale przyznam,
że dokładnej koneksji tej dwójki nie znam. Bracia? Kuzyni? Na przeprowadzenie śledztwa niestety brak czasu.
Elias zaprezentował nam dość nastrojowy koncert, ale bez pobudzania większej
euforii i bez tej charyzmy, którą ma w sobie Marteen. Ponadto troszkę jego
wokal gdzieś niknął przy rozmarzonych gitarowych melodiach podbitych elektronicznymi bitami i okazjonalnym wykorzystaniem hit-hata. Ot, poprawny występ, ale zapewne szybko wyparuje z mej pamięci.
Temperatura emocji wśród publiczności (frekwencja przyzwoita!) zdecydowanie
wzrosła po wejściu na scenę Sylvie Kreusch i jej trzyosobowego zespołu (klawisze, perkusja, gitary/bas). Oczywiście szkoda, że zespół i scenografia
okrojona względem tego wspomnianego koncertu w Ancienne Belgique, ale,
biorąc już pod uwagę choćby samą pojemność odwiedzanych klubów na tej
europejskiej trasie, oczywiście należało się tego spodziewać i nie wzbudziło to u mnie żadnego zaskoczenia. Najważniejsze, że niezubożała porywająca energia i
magia płynąca z ekranu, a wręcz zgodnie z oczekiwaniami w tym bezpośrednim
zderzeniu zachwyt nad sceniczną formą Sylvie urósł w mym sercu niczym ciasto
na doskonałych drożdżach! Belgijska artystka olśniła jeszcze przed
pierwszymi dźwiękami swym nietuzinkowym strojem! Specjalistą od mody nie
jestem, ale jej ubiór przypominał coś w rodzaju à la cosplay'u kuli
dyskotekowej. Dziesiątki zszytych drobnych lusterek na jej pelerynie odbijały i
rozpraszały przez cały wieczór padające na Kreusch scenograficzne światła.
Momentami Sylvie przypominała uwspółcześnione, awangardowe obrazy Madonny. Urzekała
nie tylko strojem, ale także swoim hipnotyzującym, krystalicznie czystym wokalem oraz witalną
sceniczną ekspresją. Już od pierwszych, śmiało zapraszających do rozbujania
ciała i rozgrzania gardła, melodii piosenek "Ding Dong" i "Hocus Pocus"
przetoczyła się przez publikę fala pozytywnej energii, a Sylvie w
nieustannym ruchu na skraju sceny, z rękoma wznoszonymi nad publicznością
(brak barierek), z często kierowanym mikrofonem w stronę pierwszych rzędów
napędzała nas do intensywnego przeżywania tego koncertu. Jej indie-popowa
wrażliwość czarowała! Klimatyczne "Shangri-La" z jej debiutanckiej płyty "Montbray" oraz
odpowiednio dosłodzone świeższe "Sweet Love (Coconut)" pozostawiły już bez
wątpliwości, że podróż do Poznania była trafną decyzją! Kolejny fragment
złożony ze starszych kawałków "All of Me', "Belle" i "Wild Love"
przesiąkniętych bardziej melancholijnym klimatem może co prawda nieco
ostudził intensywność dostarczanych do mej duszy emocji i był tym najsłabszym (co nie znaczy, że złym!)
punktem całego występu, ale już od beztroskiego, unoszącego w stronę chmur
"Butterfly" tempo powróciło na właściwie tory. No i dalsze zestawienie
piosenek z drugiej połowy wyzwalało już prawdziwe uniesienia szaleństwa, a
ostatnie fragmenty muru między publicznością a sceną zostały zmiecione z
pola widzenia. Poznańscy (i nie tylko) fani spisywali się na medal, czego
przykładem było choćby głośne odśpiewywanie płomiennego refrenu "Let It All
Burn"! Nie mniejszą ekscytację pobudziło w nas wykonanie przebojowego i
idealnie skrojonego do wspólnych śpiewów utworu "Walk Walk", tym bardziej że
przed jego wykonaniem Sylvie zdradziła, iż został on zainspirowany jej psim
kompanem, który został adoptowany z... Polski! Piękna historia! Swoją drogą
Kratje Kreusch, bo tak się zwie ten pieseł, towarzyszy swojej opiekunce w
trasie, a nawet znajdziecie jego profil na Instagramie! Wracając jednak do
koncertu, zagrane dalej "Ride Away" ujęło połączeniem onirycznego wokalu
Kreusch z kinowym, westernowskim brzmieniem, a "Just a Touch Away"
zahipnotyzowało rytualno-anatolijską rytmiką i zmysłową atmosferą
przesiąkniętą potrzebą pożądania bliskości fizycznej. Na finał podstawowej
części seta Sylvie pozostawiła tytułową kompozycję z ostatniego albumu
"Comic Trip", która na żywo totalnie mnie zaskoczyła! Takiej wersji tego
kawałka z rockowym pazurem się nie spodziewałem! A tu było istne rasowe
rock'n'rollowe szaleństwo! Kreusch aż pozbyła się zakapturzenia z głowy, a
jej kompani z zespołu totalnie odlecieli w
instrumentalnych popisach. Zwłaszcza gitarzysta miał tu sporo przestrzeni do
kreślenia ognistych riffów, a podniesiona przez niego w górę gitara w geście
triumfu doskonale obrazowała energię włożoną w tę dynamiczną
kompozycję. Sztos!
W Klubie Pod Minogą nie ma backstage'u bezpośrednio przy scenie, więc Sylvie
z zespołem symbolicznie tylko zeszła ze sceny i dosłownie minutę później już
powrócili, by dopełnić tę koncertową sztukę kolejnymi przejmującymi i dramaturgicznymi
emocjami. W pierwszej kolejności Kreusch porwała nas zmysłowym, nieco
mrocznym, i znów brzmieniowo zbliżonym do psychodelicznej muzycznej kultury Wschodu
debiutanckim singlem "Seedy Tricks". W trakcie wykonywania tej piosenki
Sylvie zdecydowała się ostatecznie zburzyć barierę czwartej ściany.
Wkroczyła w tłum, stanęła pośrodku sali (bezpośrednio tuż przy mnie, co było
nieco onieśmielające!) i przy śpiewanych wersach "Oh, slow down, downtown"
zaprosiła nas do wspólnego przykucnięcia. Następnie okręcając się wokół nas, twarzą w twarz śpiewała z
coraz większą natarczywością kolejne linijki tekstu, by
wreszcie w kulminacyjnym momencie wyskoczyć w górę i jeszcze dalej w tym
szaleństwie podsuwać mikrofon kolejnym osobom do śpiewu (grupa dziewczyn
popisała się krzykiem wypełnionym koncertową ekstazą!). Moment typu mind
blow! A na zakończenie otrzymaliśmy kojącą i mglistą balladę "Daddy's Selling Wine
in a Burning House", której w swoim repertuarze nie powstydziłaby się Lana
Del Rey. Finałowy moment, gdy Sylvie splotła swoją
dłoń z dłonią fanki pod sceną, był niezwykle uroczy!
Przepięknej urody to był koncert! Sylvie Kreusch wkładała niesamowitą ilość
emocji w kolejne niezwykle melodyjne indie, alt-popowe piosenki, czarowała
wokalem i swoją teatralną ekspresją oraz nieustannie okazywała wdzięczność
za żywe reakcje poznańskiej publiczności, kończąc chyba niemal każde
wykonanie słowem Merci. Docenić należało też znakomitą grę zespołu.
Koleżanka Sylvie posyłała finezyjne melodie z klawiszy, a pozostała dwójka
kolegów perfekcyjnie opiekowała się bębnami i gitarami. Przy poszerzonym
składzie te doznania pewnie byłby jeszcze bardziej wielowymiarowe i w tym
występie niewątpliwie drzemał jeszcze pewien niewykorzystany potencjał, ale
jestem przekonany, że kariera Sylvie po tej trasie nabierze dodatkowego rozpędu i będzie nam dane ją zobaczyć na większych scenach! Zdecydowanie na to zasługuje,
ale z drugiej strony ta klubowa kameralność miała w sobie również to coś, ten
niezwykły pierwiastek bezpośredniości, którym zostałem absolutnie
oczarowany. W serduchu zachwyt rezonował na tyle, iż bez wahania
zdecydowałem się zakupić winylową wersję albumu "Comic Trip" i z uśmiechem
na twarzy uzyskałem autograf od Sylvie. Pobudka następnego dnia o godzinie
5:30, by zdążyć na pociąg i do pracy bolała, ale warto było się poświęcić
dla takiego koncertu!
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
13.03.2025