15.05.2025

Podróże Muzyczne relacjonują: Next Fest 2025!

Podróże Muzyczne relacjonują: Next Fest 2025!


Podróże Muzyczne relacjonują: Next Fest Music Showcase & Conference 2025! 


Next Fest 2025! You're my lover! Aż trudno uwierzyć, że minęły już trzy tygodnie od startu trzeciej edycji tego niezaprzeczalnego wiosennego muzycznego święta w Poznaniu! Jak ja już tęsknię za tą atmosferą! Za tą adrenaliną niezwykłej przygody! Za przemierzaniem niezliczonych kilometrów między poznańskimi klubami! Za nieprzespanymi nocami. Za spontanicznymi wydarzeniami. Za  licznymi i różnorodnymi muzycznymi uniesieniami! Za poznawaniem i odkrywaniem nowych artystów! I – nade wszystko – za ludźmi! Bo ten społeczny aspekt Nexta jest po prostu nie do przecenienia! Zza każdego rogu ulicy wyłaniała się znajoma twarz, a na networkingowych imprezach utrwalały się i zawiązywały nowe przyjaźnie! Dzięki raz jeszcze Podróżujący i drodzy artyści za te wszystkie rozmowy, zbite piąteczki, wzniesione toasty i wiele więcej! Takiego napędowego paliwa do mych zajawkowych blogerskich działań bardzo potrzebowałem! Chciałoby się to powtórzyć już teraz! I zróbmy to! W formie oczywiście wspomnień. Pozwólcie, że skupię się w tej relacji głównie na tych koncertowych przygodach, bo to, co pomiędzy i co na wszelakich beforach i afterach pozostawiam w tej kuluarowej przestrzeni.


Czwartek, 24.04 



Tegoroczną przygodę z Nextem rozpocząłem od uczestnictwa w panelu otwarcia w Sali Kinowej CK Zamku, który został poświęcony tematowi mocnych debiutów. O kulisach stawiania pierwszych kroków na scenach i podbijania serc polskiej publiczności opowiadali młodzi i zdolni panowie: Wiktor Waligóra, Dawid Tyszkowski oraz Wiktor Dyduła (szkoda, że nie udało się trafić na koncerty tych chłopaków, ale takie już uroki showcase'ów). Panel prowadził zaś w swoim ekspresyjnym stylu Piotr Stelmach. Dużo pozytywnych emocji, choć jak słusznie ktoś zauważył z publiczności – zabrakło w tym gronie przedstawicielek płci pięknej.  
 
 
Tuż po zakończeniu wspomnianego panelu przemieściłem się do Sali Wielkiej na moje kolejne spotkanie z Kathią, która tak swoją drogą śmiało przecież mogłaby być panelistką wspomnianej wcześniej rozmowy, bo ta młoda poznańska artystka pięknie rozkwita nam na scenie. I jakoś tak się złożyło, że dotychczas koncertowo stykam się z jej twórczością właśnie na showcase'ach. Miałem pewne mieszane uczucia po jej pierwszym koncercie na Great September, ale później Kathia wskoczyła dla mnie już na odpowiednie fale, otoczyła się znakomitym zespołem i rok później jej kolejny występ na łódzkim showcase'owym festiwalu zachwycił mną totalnie. Koncertem w Poznaniu tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że już wkrótce stanie się jedną z naszych krajowych czołowych piosenkarek szeroko pojętej alternatywy. Sensorycznie w klimat tego występu wprowadzał nas zapach odpalonego kadzidełka przy klawiszach, za którymi chwilę później zameldowała się sama bohaterka, choć w pierwszej chwili sięgnęła ona po flet poprzeczny. Nie dość, że ta dziewczyna jest obdarzona wspaniałym, dojrzałym wokalem, to jeszcze uzdolniona z niej multiinstrumentalistka. Sięgała zatem później i  za klawisze, ale także chwytała za gitarę akustyczną, prezentując nam przekrój swojej dyskografii. Pojawiły się zatem kompozycje z debiutanckiej płyty "Przestrzeń", ale nie zabrakło przede wszystkim również nowych kompozycji na czele z  melancholijnym "Listopadem", funkową petardą "Wszystko jedno", czy też z rozdzierającą serce delikatną balladą "Stój". Perełką – i tym na co najbardziej czekałem – było jednak przedpremierowe wykonanie singla "Rosa" z udziałem mego kochanego girls bandu Lor! Dziewczyny – oczywiście ubrane w białe suknie – pojawiły się w komplecie, otoczyły z obu stron Kathię i z uśmiechami na twarzach wspólnie z nią wykonały ten przecudnej urody indie-pop-folkowy kawałek. Magia!
 
 
 
 

Koncert Kathii tak bardzo wciągał emocjonalną wrażliwością, iż porzuciłem plan ewakuacji w połowie na koncert Tary Nome Doyle w pobliskim Dublinerze, ale koniec końców udało mi się tam dotrzeć na ostatnie trzy piosenki. Co prawda specyfika Dublinera jest nieubłagana i spóźniając się tam na koncert zazwyczaj trudno o dobrą perspektywę na scenę, a już tym bardziej, gdy tak jak Tara, ktoś prezentuje swój wykon w pozycji siedzącej, ale mniejsza z tym. Liczą się zawsze dźwięki, a te w wykonaniu tej piosenkarki pochodzącej z Niemiec, akompaniującej sobie przy klawiszach, wybrzmiewały niezwykle subtelnie i kojąco. Szczególnie zagrana na finał piosenka "Lighthouse" ścisnęła jakoś tak mocniej za serducho. Polecam zapoznać się z jej twórczością w domowym zaciszu, tym bardziej że na początku kwietnia Tara wydała zacny album "Ekko". 
 
 
Pół godziny później Dubliner wypełnił się zgoła odmienną atmosferą za sprawą chłopaków z rockowego zespołu Metro! Czteroosobowy skład wytoczył tu beczkę prochu z wczesnego rocznika lat 80. ubiegłego wieku i wywołał niemałą ekscytację wśród publiki, która szczelnie wypełniła przestrzeń przed sceną. Obserwuję uważnie narastający fenomen wokół tej grupy i przeczuwałem, że tak to się skończy, więc decyzja, by już pozostać w Dublinerze po koncercie Tary i okupować pierwszy rząd była najlepszą możliwą. Tym bardziej że warto było zobaczyć na własne oczy sceniczny styl i zaangażowanie chłopaków w ten występ. Szczególnie liderujący wokalista i gitarzysta Aleksander Zajdel zostawił na scenie swoje serducho, wylewał z siebie hektolitry potu i z porażającą pasją wyśpiewywał kolejne wersy zgrabnych tekstów. Nie można odmówić mu pociągającej – szczególnie płeć żeńską – charyzmy. Koledzy z zespołu – Mateusz Kwietniewski na basie (te jej zimnofalowe brzmienie!), Mikołaj Ilnicki na gitarze i Piotr Biczel za perkusją – z nieco większym skupieniem, ale dotrzymywali  mu kroku i wspólnymi siłami posyłali w naszą stronę dawkę melodyjnych kompozycji, które przywoływały najlepszy dorobek polskiego rocka z lat 80. i 90. Można nawet ich ochrzcić dzieciakami Grzegorza Ciechowskiego i Kory. Oczywiście tych inspiracji, także zagranicznych (The Smiths kłaniają się pierwsi), w ich muzyce można doszukiwać się bez liku, ale najistotniejsze – wypadają na żywo autentycznie i wczuwałem u nich szczerą pasję z przekuwania starej szkoły rocka na nowoczesny sznyt. No i przede wszystkim mają w zanadrzu kompozycje o przebojowym charakterze. Utwory takie jak "Hej, Aloszka" i "Na Balkonie" wypadły wprost re-we-la-cyj-nie. Zespół Metro tapla się w przeszłości, ale widzę przed nimi świetlaną przyszłość! Będzie o nich głośno i zasługują już teraz na zdecydowanie większe sceny. 
 
 
Pozostałem na tej ścieżce odkrywania i sprawdzania potencjału obiecujących gitarowych bandów, udając się do odległego Barock Club, gdzie wystąpiła sensacyjna postpunkowa formacja Loveworms. Po obcowaniu z ich treściwym, znakomitym debiutanckim imiennym albumem oczekiwania miałem wysoko postawione i nie zawiodłem się. Przez wnętrze klubu przetoczył się istny postpunkowy huragan z Gdańska o międzynarodowym potencjale siania zamętu! Skład Loveworms to idealna mieszanka scenicznej dojrzałości – tu kłaniają się panowie Adam Piskorz na gitarze i Mateusz „Vreen” Kunicki na basie z Czechoslovakii oraz Miłosz Rusakow na perkusji z GARS – oraz nieokiełznanej młodości w postaci charyzmatycznej wokalistki Kat, która nieprzypadkowo miała na sobie założoną koszulkę z barwami flagi Wielkiej Brytanii. Bo w ich muzie słychać sporo tej wyspiarskiej postpunkowej zadziorności. Całkiem pomysłowo wymieszali brzmienie Lambrini Girls oraz Dry Cleaning na sterydach połączone z agresywną punkową formą Amyl And The Sniffers. I tej scenicznej witalności, z której słynie ta ostatnia wspomniana australijska formacja, im również nie brakuje. Już w pierwszych minutach występu Kat i Adam zeskoczyli (no, może za dużo powiedziane, bo niewielki to był podest) przed pierwsze rzędy i dynamicznie skrócili dystans między publicznością a sceną. No i takie wyskoki z ich strony były przez ten intensywny koncert nieustannie stosowane. A my z każdym kolejnym utworem robiliśmy ten krok przód w stronę sceny i gdyby tylko ten występ trwał dłużej, to jestem przekonany, że część z nas wylądowałaby w finale na jej deskach! Oczywiście przez te showcase'owe warunki panowało tu sporo surowości w otrzymywanym brzmieniu, ale Loveworms nadrabiali to tajfunową energią! Przebojowe, agresywne i posypane szczyptą emocjonalności (świetne "Heartbeat") piosenki z debiutanckiego materiału zdały egzamin, ale nie zabrakło też kapitalnej nowości (tytuły niestety nie zanotowałem), która zaostrzyła tylko apetyt na przyszłość. Przyszłość, która przed tym zespołem stoi szerokim otworem! A przy dobrych okolicznościach wieszczę im nawet rozgłos sięgający poza nasze krajowe poletko. 
 
 
Dalej obrałem kurs na klub Muchos i koncert solowego projektu Jakuba Ambroziaka – Powaby. Oj, ciężko było się tam wbić i dopiero pod koniec udało się wejść do środka. Trochę za krótko tu byłem, by w pełni oceniać, ale na podstawie choćby świetnie wykonanego singla "Czerwień" wyczułem tu tlący się undergroundowo-gitarowy potencjał i zmysł Jakuba do chwytliwych tekstów. I tu, podobnie jak na koncercie Metro, ze sceny emanował klimat zimnej fali. To ciekawe. Czyżbyśmy byli świadkami jakiegoś wybuchu revivalu tych klimatów na naszej scenie?
 
 
Następnie trochę przekornie postanowiłem zameldować się na koncercie Grubsona i nostalgicznie przenieść się w czasy pierwszej młodości. No słuchało się kiedyś notorycznie "Na Szczycie", przemierzając wiejskie drogi z otwartą szybą w polówce, z wiatrem we włosach i prezentowanym zimnym łokciem. No i nie będę ukrywał, że to najbardziej na ten numer czekałem, gdyż pozostała twórczość Grubsona nieco zanikła w mych odmętach pamięci, ale... Nie miało to większego znaczenia – od samego początku bawiłem się przednio! Bo nie sposób nie sympatyzować z tym muzycznym świrem! Pozytywne flow wylewało się z każdego zakamarka sceny. Nie zabrakło oczywiście przy boku Grubsona jego nieodłącznego kompana Jareckiego, a także wspierającej tę dwójkę dodatkowej wokalistki. A za plecami orkiestra! No, nie w taki pełnym wymiarze, ale kolejne aranżacje zapodawane były w formie MTV Unplugged. Świetnie to wszystko brzmiało! Na wyróżnienie zasługiwało choćby wyjątkowe wykonanie coveru "Jezu jak się cieszę" zespołu Klaus Mitffoch. Trochę liczyłem, że w Poznaniu do Grubsona dołączy Zalia (dzień później obecna na jednym z paneli) i usłyszymy singiel "Z Końcem Początek", ale niestety tak się nie stało. Za to oczywiście nie zabrakło zagranej na finał wspomnianej kompozycji "Na Szczycie", która oczywiście powiodła publiczność do chóralnego i emocjonalnego śpiewu! Ciarki! Fajnie było zobaczyć Grubsona ponownie po latach (poprzednio widziałem go na Przystanku Woodstock w 2016 roku) we wciąż znakomitej formie i w takim odmiennym instrumentalnym anturażu. 

 
A na zakończenie mega przyjemny, elektroniczny masaż zapewnił Fejká w industrialnej przestrzeni klubu Schron. Artysta o polskich korzeniach świętował przy tym premierę nowego albumu "Azur". Ma chłopak dryg do serwowania bardzo nastrojowej elektroniki i zakładam, że już wkrótce większe festiwale będę się po niego zgłaszać.



Piątek, 25.04



Piątkowe południe spędziłem, przesiadując na trzech panelach. O tworzeniu wspólnego girlsbandu opowiadały dziewczyny tworzące tegorocznego Babie Lato w ramach Santander Letnich Brzmień, czyli Sara James, Zalia i Margaret, a tę sympatyczną rozmowę w Sali Kinowej prowadziła Kari Nicińska. Następnie przeniosłem się do Sali Zegarowej, by tam uczestniczyć w w konferencji pod nazwą "Zmieniamy się, czy festiwale też muszą?", w której wzięli udział czołowi przedstawiciele festiwali Sziget (Márk Bóna), Rock For People (Matěj Chalupa), Colours of Ostrava (Filip Koštálek) i naszego nowego projektu Bittersweet Festival (Sara Kordek). Spotkanie raczej skupiało się na ogólnikach niż szczegółach, więc nieco się rozczarowałem, ale już sam fakt, że organizatorzy Nexta zaprosili takich zagranicznych gości bardzo na plus! A na kolejnym panelu zastanawialiśmy się, jak będą wyglądały koncerty w roku 2045. Swoje wizje przedstawiali Joanna Kurkowska (ZAiKS Lab), Aleksandra Siążnik (PreZero Arena Gliwice), Rafał Łaszek (Live2Listen), Leon Krześniak i Marcin Świerczek (Eventim). Cóż, czas te wszystkie futurystyczne dywagacje (choć raczej z nadzieją, że te organiczne emocje z nami pozostaną) zweryfikuje. Przejdźmy zatem już płynnie do wrażeń z piątkowych koncertów... 
 
 

A ten drugi koncertowy dzień Nexta pięknym występem otworzył dla mnie duet Blauka w Blue Note. Georgina Tarasiuk i Piotr Lewańczyk powrócili na scenę po dłuższej nieobecności i mam nadzieję, że tak szybko już z niej nie znikną. Zagrane przy wsparciu całego zespołu świeżutkie, melodyjne, indie-popowe kompozycje, które zapowiadają ich nowy materiał (premiera "Wolty" już 28 maja!) wybrzmiały w warunkach live wprost wspaniale! Utwory "Simona", "Berlin i Amsterdam" oraz "Fason" potwierdziły tylko swój studyjny potencjał, a na dokładkę usłyszeliśmy przedpremierowo singiel "Figura Lichtenberga", który zachwycił mnie swoim dynamiczniejszym obliczem od tych pozostałych piosenek. No i muszę wyróżnić przede wszystkim ten piękny wokal i trafiającą do mego serca wrażliwość Georginy. Plusik również za klimatyczne wizualizacje w tle. Z tego mojego pierwszego spotkania z nimi pozostaną miłe wspomnienia i zdecydowania czekam na więcej.
 

Następnie ponownie swoją tkliwą muzyczną duszą oczarowała mnie Zuzanna Malisz. Może nawet bardziej niż poprzednim razem w Łodzi na Great September, gdyż tym razem postanowiła swoje rzewne kompozycje zaprezentować w oszczędnym anturażu akustycznych gitar. W pozycjach siedzących towarzyszyło jej dwóch gitarzystów, a i sama artystka sięgała momentami po kolejną gitarę. Pewnym urozmaiceniem w drugiej połowie występu było sięgnięcie przez jednego z towarzyszy Zuzanny w dwóch piosenkach po gitarę hawajską. No ale przede wszystkim czarowała ONA. Swoim stoickim spokojem, balsamicznym wokalem i dawką emocji przesiąkniętych wielowymiarowym smutkiem, które wypływy z jej kompozycji z debiutanckiej EP-ki "Pomiędzy". To była idealna muzyczna propozycja na zatrzymanie oddechu w trakcie tego showcase'ego szaleństwa.
 

Chwilę później w zupełnie inny wymiar przeniosła mnie formacja Bazgrołki w klubie Pod Minogą. Tu spodziewałem się potocznego muzycznego gruzu i takowym nas trójmiejski ten skład zasypał! Zalał mną strumień niemal niekończącego się instrumentalnego, psychodelicznie odjazdowego brzmienia. Jeśli ktoś tu został zwabiony ich debiutanckim albumem "Brudnopis" z początku roku mógł się zaskoczyć brakiem w instrumentarium saksofonu, ale tenże został po prostu zastąpiony drugą gitarą. To zdecydowanie nadało kompozycjom Bazgrołków lepkiej ciężkości. Troszkę w tym tumulcie dźwięków ginął beznamiętny wokal Michała Białkowskiego, ale właściwie nie miało to większego znaczenia. Kolejny występ po Loveworms, który pokazał, że trójmiejska scena alternatywna ma się niezwykle dobrze. 


Pozostałem już w tym klubie, bo sporo nadziei wiązałem z następnym w tym miejscu występem rock'n'rollowego szwajcarskiego duetu Sinplus. I tutaj przeżyłem największe rozczarowanie tegorocznej edycji. Przez brak basisty i perkusisty zabrakło mi w występie braci  braci Ivana i Gabriela Brogginich organiczności i spontaniczności, bo rytmiczne tło zostało puszczone z komputera i idealnie zaprogramowane na trzydzieści minut. Nie odmawiam im całkiem sprawnych kompozycji (ostatnie single w wersji studyjnej to niezły rasowy rock) i scenicznego obycia, ale osobiście nie zostałem porwany. Miałem wrażenie, że dużo było tu obliczonego na sukces pozerstwa. Nie byłem też przekonany, czy aby na pewno grają dla publiczności, czy tylko dla uwiecznienia tej chwili na swoim telefonie podklejonym z boku sceny (odniosłem wrażenie, że gitarzysta upewniał się, czy znajduje się w kadrze). Trochę pachniało mi tu współczesnym obliczem braci Leto z 30 Seconds To Mars. No coś mi w występie Sinplus kompletnie nie stykało, choć spotkałem się też z odmiennymi opiniami, a część osób zdawała się dobrze bawić pod sceną. Chyba jednak w życiu widziałem za dużo gitarowych koncertów, by ten wzbudził we mnie pokłady entuzjazmu. 
 

Więcej radości sprawił mi już koncert tria Lulu Suicide w ciasnym Lokum Stonewall. W występie poznańskiej formacji było trochę niedoskonałości i nieczystości, nie pomagały surowe warunki Lokum (początkowo słabe nagłośnienie) i daleko im było do tego świetnego studyjnego poziomu (polecam zapoznać się z ich zeszłoroczną płytą "hi im ready to die"), ale Maja Beżi (gitara, wokal), Stachu Psie Serce (bas, wokal) i Bobek Bobkowski (bębny, wokal) mieli w sobie ten niezaprzeczalny urok i sceniczną wyrazistość, a ich kompozycje, w których niebanalnie łączą shoegaze, grunge i dream pop, promieniowały potencjałem. Otrzymali również ciepłe wsparcie ze strony publiczności, która żywo reagowała i  nawet wyprosiła dodatkowy bis (rzecz rzadko spotykana na showcase'ach). Projekt do oszlifowania, ale trzymam za nich kciuki, bo ich styl bardzo przypadł mi do gustu.  


Następnie przeniosłem się do Sali Wielkiej CK Zamku, by po dłuższej przerwie zobaczyć Melę Koteluk. Niezmiennie swoją wrażliwością i wokalem ta wspaniała artystka ociepla serducho, a jej nowe kompozycje z albumu "Harmonia" zdały sceniczny egzamin celująco! Mela otoczyła się w tej nowej dla siebie muzycznej erze znakomitymi muzykami (ekspresyjne szaleństwa Michała Drozdy na basie przykuwały uwagę) i emanuje widoczną wdzięcznością, że znów może dzielić muzyczne emocje z fanami. A ci w Poznaniu nie tylko z entuzjazmem witali doskonale znane przeboje ("Spadochron", "Żurawie origami", "Odprowadź", "Fastrygi", "Melodię ulotną"), ale również z ekscytacją chłonęli te świeższe kompozycje (między innymi tytułową "Harmonię", "Himalaje", "Molo na most", "Zobaczyć Ciebie", "Staccato", "Odyseję"), które niczym nie ustępują starszym nagraniom. Nie był to może koncert, który wywindował moje emocje do katarktycznego poziomu, ale doprawdy miło było usłyszeć Melę z tym nowym materiałem w takiej znakomitej formie.  


No i na finał spontanicznie trafiłem na secret gig Martini Police zorganizowany w siedzibie wytwórni 33 Records. Panowie promowali tym występem (a nawet występami, bo tak wywnioskowałem, że trafiłem tu w połowie ich drugiego wejścia na scenę) swój świeżutki debiutancki album "Powrót z gwiazd". No nie można im odmówić smykałki do retro-rockowych kompozycji, które swym analogowym brzmieniem cieszyły ucho i zachęciły me ciało do rozbujanego tańca i energicznych tupnięć stopą. Fajny klimat tworzyła oprawa tego występu (zespół na dwupoziomowej scenie, w głębi takiego jakby kokonu stworzonego z zawieszonych białych płacht oświetlanych ciepłymi barwami scenicznych świateł), a na wyróżnienie zasługiwała również obecność dwuosobowego żeńskiego chóru. No to był zastrzyk bardzo pozytywnej gitarowej energii na koniec tego dnia!



Sobota, 26.04 

 
 
Ostatniego dnia Nexta nieco zmniejszyłem showcase'ową intensywność (szalone tempo z poprzednich dni dało się we znaki), ale mimo wszystko trafiłem na koncerty, które satysfakcjonująco wypełniły moje serce miłymi muzycznymi uniesieniami. 

Na początku subtelnymi i neoklasycznymi kompozycjami oczarowała mną Yana w Blue Note. Gdańszczanka malowała przy pianinie kojące, marzycielskie obrazy, które cudnie zostały wzbogacone przez dźwięki skrzypiec i wiolonczeli. Obserwowanie z poziomu balkonu klubu emocji, jakie towarzyszyły Joannie Bieńkowskiej przy zatracaniu się w kolejnych piosenkach, było przeżyciem doprawdy fascynującym. Przypominało mi to moje pierwsze spotkania z wczesną solową twórczością Hani Rani. Płuca wypełniły się oddechem głębokiego zachwytu, a czas się magicznie zatrzymał. 

 
Podczas występu Yany usłyszeliśmy kompozycje z płyty "Daydreamer", która była produkowana przez Macieja Milewskiego, który to wystąpił tuż po niej w Sali Wielkiej Zamku, prezentując nam swój solowy projekt Cinnamon Gum. W tym wcieleniu artysta z Gdyni (możecie też znać go ze songwriterskiej twórczości pod pseudonimem Majlo) znakomicie hołduje soulowi i funkowi z lat 60. i 70., czego świadectwem jest jego zeszłoroczny album "The Cinnamon Show", który to sam uznałem za najlepszy debiut na naszym podwórku. I wow! To, z jakim rozmachem i jak bezkompromisowo Maciej przełożył swoje studyjne kompozycje tworzone metodą DIY na sceniczny język (wieloosobowy skład, bogate instrumentarium, obecność chóru), budziło moje szczere uznanie. Ze sceny biło po prostu ciepło doskonale znane ze zbiorów wytwórni Motown. Koncert świetnie też się rozwijał, od spokojniejszych, melancholijnych piosenek w pierwszej połowie do bardziej żywiołowych kompozycji w drugiej części tego show, które rozkołysały w tańcu już całą salę. Jeśli pojawili się na tym koncercie zagraniczni promotorzy, bookerzy, to z pewnością upewniali się, czy na pewno mają do czynienia z polskim artystą. Naprawdę ten projekt ma szansę ponieść się w świat! I tego szczerze i z całego serducha Maciejowi życzę! 

 
Bardzo ubolewałem nad faktem, że organizatorzy sclashowali ze sobą trzy obiecujące singer-sogwriterki: Emily Brimlow, Brielę i Jadwigę Zarzycką. Ostatecznie to ta ostatnia ujęła mnie swoją wrażliwością i przede wszystkim wokalem przy odsłuchiwaniu oficjalnej playlisty tegorocznej edycji i to na jej koncert na Scenie na Piętrze postanowiłem się przespacerować (no dobra, podjechałem tramwajem). Ta 25-letnia miłośniczka kultury PRL-u i wielbicielka  Artura Rojka, Świetlików oraz Republiki swoim występem przeniosła nas w krainy folk-popowego smutku, melancholii i ciemności. W tę ostatnią nawet dosłownie. Otóż gdzieś w drugiej połowie koncertu, po zaprezentowaniu kilku nader zacnych autorskich kompozycji przy wsparciu kolegi za syntezatorami i gitarami, Jadwiga postanowiła porwać się na cover "Chciałbym umrzeć z miłości" Myslovitz, prezentując tenże wykon z pozycji siedzącej na deskach sceny. W pewnym momencie nastąpiło gwałtowne przepięcie i sala pogrążyła się w ciszy i półmroku. Zachęcona przez publiczność Jadwiga wykonała tę piosenkę a capella. Przy delikatnych rytmicznych oklaskach z naszej strony ta akustyczna wersja przyprawiła o ciarki. Awaria niestety okazała się poważniejsza (odcięło prąd w kilku dzielnicach Poznania), więc zaplanowany duet z Zuzanną Malisz również został wykonany bez nagłośnienia. Dziewczyny (obie ewidentnie lubują się kąpać w nurcie sad pop girls) wykonały wspólną, przepiękną piosenkę "224", której nostalgiczna aura powiodła publiczność do odpalenia latarek w smartfonach. Magia! Po zakończeniu elektryczność powróciła do budynku i dziewczyny postanowiły raz jeszcze zaprezentować ten utwór już w pełnym dźwiękowym anturażu – było równie pięknie. Pokuszę się o stwierdzenie, że te nieoczekiwane problemy zadziałały na korzyść występu Jadwigi oraz wzmocniły klimat i zaangażowanie publiczności. Warto obserwować tę intrygującą artystkę, tym bardziej że na swój debiutancki album szykuje zgoła odmienną koncepcję i brzmienie. 

 
No i przyszedł czas na Grande Finale w Tamie! Najpierw trafiłem na końcówkę koncertu WalusiaKraksaKryzys. W ostatnich miesiącach się (a nawet latach) mijałem z tym jegomościem, ale po tym fragmencie, który przeżyłem w Tamie, mam ochotę poważnie odświeżyć sobie z nim znajomość. Waluś z całym zespołem zadawał potężne rockowe ciosy. Czuć tu było niesamowity sceniczny luz, a zarazem pieczołowitość w generowaniu potężnego brzmienia. Zagrana w finale piosenka "COŚ NIECOŚ" z momentem wspólnego przysiadu i wyskoku tłumnie zgromadzonej publiczności budziła we mnie rockowego diabełka.

A po tej konkretnej rozgrzewce hucznie świętowaliśmy 20-lecie poznańskiego zespołu Muchy! Zarazem był to z ich strony pożegnalny występ przed zapowiedzianą dłuższą przerwą ze sceną. Czy ja muszę tu coś więcej dodawać? Owszem, gdyż był to wyjątkowy występ z kilku powodów. Choćby wymieńmy, że szansę występu ze swoimi idolami z dzieciństwa otrzymał Michał Drozda, który zastąpił wspomagającego Muchy w ostatnich latach na scenie Oysterboya. I ze swoich zadań wywiązywał się znakomicie. Zresztą panowie z zespołu, czyli Stefan Czerwiński z gitarą, Szymon Waliszewski za perkusją, Piotr Maciejewski odpowiedzialny za gitary i klawisze oraz liderującym im, niezastąpiony Michał Wiraszko, dawali z siebie 110% normy na scenie i dostarczyli nam dawkę entuzjastycznych emocji za sprawą selekcji najlepszych kompozycji z przestrzeni tych dwóch dekad. Z uśmiechem na twarzy testowałem wytrzymałość swojego gardła przy tak zacnych refrenach piosenek, jak choćby "Najważniejszy dzień", Notoryczni debiutanci", "Galanteria", "Przesilenie", "Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę", czy niezwykle energicznie wykonane "Miasto doznań" (samoloty z papieru oczywiście latały!). Nie odstające od starszych numerów "Psy miłości" również wypadły okazale i przede wszystkim zostały wzbogacone uroczymi nagraniami piesków na tylnym ekranie. Pojawiły się też pewne nieco mniej spodziewane wybory w postaci "Przyzwoitości" oraz "Zapachu wrzątku". Nie zabrakło także większych niespodzianek i gości. W piosence "22" Muchy wsparł ekspresyjny duet Zuta (Michał ledwo nadążał za szaloną Zutą Lipowicz), ale system został rozwalony kapitalną, rapcore'ową wersją kultowego utworu "Mój rap, moja rzeczywistość" z udziałem legendarnego Rycha Pei. Ależ to była bomba! Przyznam, że po powrocie do domu aż zapętliłem sobie nagranie z tego momentu. Na bis i finał usłyszeliśmy wspaniały singiel "Szaroróżowe", za który chwilę wcześniej zespół otrzymał złote płyty, co było pierwszym takim wyróżnieniem w historii Much. I oby nie ostatnim! Godzina piętnaście minut to było zdecydowanie za mało na taki koncert! Niemniej i tak to kolejne spotkanie z Muchami zalało mnie falą euforycznych doznań. 
 
 
Planowałem jeszcze wstępnie pozostać w Tamie na koncertach Baascha i francuskiego duetu Mac&Wester, ale uznałem ostatecznie występ Much za idealne zwieńczenie moich nextowych przygód.  Co nie znaczy, że tej nocy szybko zasnąłem. Ale co na afterach, to niech tam już pozostanie :)



Podsumowanie


Jedną z nowości zaproponowanych przez organizatorów był plebiscyt Next Fest Awards. Publiczność za pomocą aplikacji mogła głosować na swoich trzech tegorocznych faworytów z muzycznego programu. Przyznam się szczerze, że jeszcze przed startem festiwalu założyłem, że moje głosy prawdopodobnie powędrują do zespołów Metro, Loveworms i Cinnamon Gum. Intuicja i ci artyści mnie nie zawiedli. Aż właściwie pod tym względem aż czuję pewne rozczarowanie. W takim sensie, że zabrakło mi jakiegoś niespodziewanego odkrycia (jak choćby Szumal w zeszłym roku na Great September), które zmiotłoby mnie z planszy. Generalnie byłem zadowolony z niemal wszystkich moich wyborów, prócz tego nieszczęsnego występu Sinplus. Ba, powróciłem z pewnym syndromem fomo, bo chciałoby się tych koncertów zobaczyć więcej i skorzystać z większej ilości atrakcji (a tych było multum!). Być może gdybym cofnął czas, to dokonałbym pewnych korekt w swoich planach, ale... To jest też cały urok showcase'ów, że każdy z uczestników doświadcza unikalnej przygody i nic na to nie poradzimy. Poza tym, że warto się wsłuchiwać we wszelkie rozmowy prowadzone podczas trwania festiwalu, wyłapywać zachwyty innych osób, przeglądać relacje na social mediach – po prostu wyostrzyć swój słuch! I tak też zawsze staram się czynić i kilka nazw, których nie dałem rady zobaczyć, mam też na swoim radarze (między innymi Brielę, I Love You Honey Bunny, Fidę, Lidtke., Mateusza Gędeka, Hanię Derej i ponownie słyszałem zachwyty na scenicznym potencjałem Wiktora Waligóry). U mnie ten proces poszukiwania talentów i świeżej, intrygującej muzy nigdy się nie kończy! A wydarzenia takie jak Next Fest wciąż są niezwykle istotnie i potrzebne, by być tą trampoliną dla młodych twórców, by Ci bardziej doświadczeni mogli pokazać swoje nowe oblicza, by cała muzyczna branża się integrowała. I w tym miejscu z mojej strony podziękowania dla organizatorów (Good Taste Production) za otrzymane zaproszenie na festiwal i świetną organizację oraz po raz kolejny i już ostatni wysyłam cieplutkie pozdrowienia dla wszystkich artystów, muzycznych przyjaciół i znajomych z branży, z którymi przecięły się moje szlaki!   
 
Byle do kolejnego wybuchy muzycznej wiosny w Poznaniu! A już wiemy, że  Next Fest Music Showcase & Conference wróci w dniach 16-18 kwietnia 2026 roku! Do zobaczenia!
 
PS Ostatecznie Next Fest Awards zdobył Wiktor Dyduła, który w nagrodę zagra na tegorocznym Bittersweet Festival.  
 
 
 
 

Aftermovie

 
 
 


Fotorelacja










Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
15.05.2025

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.