Podróże Muzyczne relacjonują: Next Fest Music Showcase & Conference 2025!
Next Fest 2025! You're my lover! Aż trudno uwierzyć, że minęły już
trzy tygodnie od startu trzeciej edycji tego niezaprzeczalnego wiosennego
muzycznego święta w Poznaniu! Jak ja już tęsknię za tą atmosferą! Za tą
adrenaliną niezwykłej przygody! Za przemierzaniem niezliczonych kilometrów
między poznańskimi klubami! Za nieprzespanymi nocami. Za spontanicznymi
wydarzeniami. Za licznymi i różnorodnymi muzycznymi uniesieniami! Za
poznawaniem i odkrywaniem nowych artystów! I – nade wszystko – za ludźmi! Bo
ten społeczny aspekt Nexta jest po prostu nie do przecenienia! Zza każdego
rogu ulicy wyłaniała się znajoma twarz, a na networkingowych imprezach
utrwalały się i zawiązywały nowe przyjaźnie! Dzięki raz jeszcze Podróżujący
i drodzy artyści za te wszystkie rozmowy, zbite piąteczki, wzniesione toasty
i wiele więcej! Takiego napędowego paliwa do mych zajawkowych blogerskich
działań bardzo potrzebowałem! Chciałoby się to powtórzyć już teraz! I zróbmy
to! W formie oczywiście wspomnień. Pozwólcie, że skupię się w tej relacji
głównie na tych koncertowych przygodach, bo to, co pomiędzy i co na
wszelakich beforach i afterach pozostawiam w tej kuluarowej przestrzeni.
Czwartek, 24.04
Tegoroczną przygodę z Nextem rozpocząłem od uczestnictwa w panelu
otwarcia w Sali Kinowej CK Zamku, który został poświęcony tematowi mocnych
debiutów. O kulisach stawiania pierwszych kroków na scenach i podbijania serc
polskiej publiczności opowiadali młodzi i zdolni panowie: Wiktor Waligóra,
Dawid Tyszkowski oraz Wiktor Dyduła (szkoda, że nie udało się trafić na
koncerty tych chłopaków, ale takie już uroki showcase'ów). Panel prowadził zaś
w swoim ekspresyjnym stylu Piotr Stelmach. Dużo pozytywnych emocji, choć jak
słusznie ktoś zauważył z publiczności – zabrakło w tym gronie przedstawicielek
płci pięknej.
Tuż po zakończeniu wspomnianego panelu przemieściłem się do Sali Wielkiej na
moje kolejne spotkanie z Kathią, która tak swoją drogą śmiało przecież
mogłaby być panelistką wspomnianej wcześniej rozmowy, bo ta młoda poznańska
artystka pięknie rozkwita nam na scenie. I jakoś tak się złożyło, że
dotychczas koncertowo stykam się z jej twórczością właśnie na showcase'ach.
Miałem pewne mieszane uczucia po jej pierwszym koncercie na Great September,
ale później Kathia wskoczyła dla mnie już na odpowiednie fale, otoczyła się
znakomitym zespołem i rok później jej kolejny występ na łódzkim showcase'owym
festiwalu zachwycił mną totalnie. Koncertem w Poznaniu tylko utwierdziła mnie
w przekonaniu, że już wkrótce stanie się jedną z naszych krajowych czołowych
piosenkarek szeroko pojętej alternatywy. Sensorycznie w klimat tego występu
wprowadzał nas zapach odpalonego kadzidełka przy klawiszach, za którymi chwilę
później zameldowała się sama bohaterka, choć w pierwszej chwili sięgnęła ona po flet
poprzeczny. Nie dość, że ta dziewczyna jest obdarzona wspaniałym, dojrzałym
wokalem, to jeszcze uzdolniona z niej multiinstrumentalistka. Sięgała zatem później i za
klawisze, ale także chwytała za gitarę akustyczną, prezentując nam przekrój
swojej dyskografii. Pojawiły się zatem kompozycje z debiutanckiej płyty
"Przestrzeń", ale nie zabrakło przede wszystkim również nowych kompozycji na
czele z melancholijnym "Listopadem", funkową petardą "Wszystko jedno",
czy też z rozdzierającą serce delikatną balladą "Stój". Perełką – i tym na co
najbardziej czekałem – było jednak przedpremierowe wykonanie singla "Rosa" z
udziałem mego kochanego girls bandu Lor! Dziewczyny – oczywiście ubrane w
białe suknie – pojawiły się w komplecie, otoczyły z obu stron Kathię i z uśmiechami na
twarzach wspólnie z nią wykonały ten przecudnej urody indie-pop-folkowy
kawałek. Magia!

Koncert Kathii tak bardzo wciągał emocjonalną wrażliwością, iż porzuciłem plan
ewakuacji w połowie na koncert Tary Nome Doyle w pobliskim Dublinerze,
ale koniec końców udało mi się tam dotrzeć na ostatnie trzy piosenki. Co
prawda specyfika Dublinera jest nieubłagana i spóźniając się tam na koncert
zazwyczaj trudno o dobrą perspektywę na scenę, a już tym bardziej, gdy tak jak
Tara, ktoś prezentuje swój wykon w pozycji siedzącej, ale mniejsza z tym.
Liczą się zawsze dźwięki, a te w wykonaniu tej piosenkarki pochodzącej z
Niemiec, akompaniującej sobie przy klawiszach, wybrzmiewały niezwykle
subtelnie i kojąco. Szczególnie zagrana na finał piosenka "Lighthouse"
ścisnęła jakoś tak mocniej za serducho. Polecam zapoznać się z jej twórczością
w domowym zaciszu, tym bardziej że na początku kwietnia Tara wydała zacny
album "Ekko".
Pół godziny później Dubliner wypełnił się zgoła odmienną atmosferą za sprawą
chłopaków z rockowego zespołu Metro! Czteroosobowy skład wytoczył tu
beczkę prochu z wczesnego rocznika lat 80. ubiegłego wieku i wywołał niemałą ekscytację
wśród publiki, która szczelnie wypełniła przestrzeń przed sceną. Obserwuję
uważnie narastający fenomen wokół tej grupy i przeczuwałem, że tak to się
skończy, więc decyzja, by już pozostać w Dublinerze po koncercie Tary i
okupować pierwszy rząd była najlepszą możliwą. Tym bardziej że warto było
zobaczyć na własne oczy sceniczny styl i zaangażowanie chłopaków w ten występ.
Szczególnie liderujący wokalista i gitarzysta Aleksander Zajdel zostawił na
scenie swoje serducho, wylewał z siebie hektolitry potu i z porażającą pasją
wyśpiewywał kolejne wersy zgrabnych tekstów. Nie można odmówić mu pociągającej
– szczególnie płeć żeńską – charyzmy. Koledzy z zespołu – Mateusz Kwietniewski
na basie (te jej zimnofalowe brzmienie!), Mikołaj Ilnicki na gitarze i Piotr
Biczel za perkusją – z nieco większym skupieniem, ale dotrzymywali mu
kroku i wspólnymi siłami posyłali w naszą stronę dawkę melodyjnych kompozycji,
które przywoływały najlepszy dorobek polskiego rocka z lat 80. i 90. Można nawet
ich ochrzcić dzieciakami Grzegorza Ciechowskiego i Kory. Oczywiście tych
inspiracji, także zagranicznych (The Smiths kłaniają się pierwsi), w ich
muzyce można doszukiwać się bez liku, ale najistotniejsze – wypadają na żywo
autentycznie i wczuwałem u nich szczerą pasję z przekuwania starej szkoły
rocka na nowoczesny sznyt. No i przede wszystkim mają w zanadrzu kompozycje o
przebojowym charakterze. Utwory takie jak "Hej, Aloszka" i "Na Balkonie"
wypadły wprost re-we-la-cyj-nie. Zespół Metro tapla się w przeszłości, ale
widzę przed nimi świetlaną przyszłość! Będzie o nich głośno i zasługują już
teraz na zdecydowanie większe sceny.
Pozostałem na tej ścieżce odkrywania i sprawdzania potencjału obiecujących
gitarowych bandów, udając się do odległego Barock Club, gdzie wystąpiła
sensacyjna postpunkowa formacja Loveworms. Po obcowaniu z ich
treściwym, znakomitym debiutanckim imiennym albumem oczekiwania miałem wysoko
postawione i nie zawiodłem się. Przez wnętrze klubu przetoczył się istny
postpunkowy huragan z Gdańska o międzynarodowym potencjale siania zamętu!
Skład Loveworms to idealna mieszanka scenicznej dojrzałości – tu kłaniają się
panowie Adam Piskorz na gitarze i Mateusz „Vreen” Kunicki na basie z
Czechoslovakii oraz Miłosz Rusakow na perkusji z GARS – oraz nieokiełznanej
młodości w postaci charyzmatycznej wokalistki Kat, która nieprzypadkowo miała
na sobie założoną koszulkę z barwami flagi Wielkiej Brytanii. Bo w ich muzie
słychać sporo tej wyspiarskiej postpunkowej zadziorności. Całkiem pomysłowo
wymieszali brzmienie Lambrini Girls oraz Dry Cleaning na sterydach połączone z
agresywną punkową formą Amyl And The Sniffers. I tej scenicznej witalności, z
której słynie ta ostatnia wspomniana australijska formacja, im również nie
brakuje. Już w pierwszych minutach występu Kat i Adam zeskoczyli (no, może za
dużo powiedziane, bo niewielki to był podest) przed pierwsze rzędy i
dynamicznie skrócili dystans między publicznością a sceną. No i takie wyskoki
z ich strony były przez ten intensywny koncert nieustannie stosowane. A my z
każdym kolejnym utworem robiliśmy ten krok przód w stronę sceny i gdyby tylko
ten występ trwał dłużej, to jestem przekonany, że część z nas wylądowałaby w
finale na jej deskach! Oczywiście przez te showcase'owe warunki panowało tu
sporo surowości w otrzymywanym brzmieniu, ale Loveworms nadrabiali to tajfunową energią!
Przebojowe, agresywne i posypane szczyptą emocjonalności (świetne "Heartbeat")
piosenki z debiutanckiego materiału zdały egzamin, ale nie zabrakło też
kapitalnej nowości (tytuły niestety nie zanotowałem), która zaostrzyła tylko
apetyt na przyszłość. Przyszłość, która przed tym zespołem stoi szerokim
otworem! A przy dobrych okolicznościach wieszczę im nawet rozgłos sięgający
poza nasze krajowe poletko.
Dalej obrałem kurs na klub Muchos i koncert solowego projektu Jakuba
Ambroziaka – Powaby. Oj, ciężko było się tam wbić i dopiero pod koniec
udało się wejść do środka. Trochę za krótko tu byłem, by w pełni oceniać, ale
na podstawie choćby świetnie wykonanego singla "Czerwień" wyczułem tu tlący
się undergroundowo-gitarowy potencjał i zmysł Jakuba do chwytliwych tekstów. I
tu, podobnie jak na koncercie Metro, ze sceny emanował klimat zimnej fali. To
ciekawe. Czyżbyśmy byli świadkami jakiegoś wybuchu revivalu tych klimatów na
naszej scenie?
Następnie trochę przekornie postanowiłem zameldować się na koncercie
Grubsona i nostalgicznie przenieść się w czasy pierwszej młodości. No
słuchało się kiedyś notorycznie "Na Szczycie", przemierzając wiejskie drogi z
otwartą szybą w polówce, z wiatrem we włosach i prezentowanym zimnym łokciem.
No i nie będę ukrywał, że to najbardziej na ten numer czekałem, gdyż pozostała
twórczość Grubsona nieco zanikła w mych odmętach pamięci, ale... Nie miało to
większego znaczenia – od samego początku bawiłem się przednio! Bo nie sposób
nie sympatyzować z tym muzycznym świrem! Pozytywne flow wylewało się z każdego
zakamarka sceny. Nie zabrakło oczywiście przy boku Grubsona jego nieodłącznego
kompana Jareckiego, a także wspierającej tę dwójkę dodatkowej wokalistki. A za
plecami orkiestra! No, nie w taki pełnym wymiarze, ale kolejne aranżacje
zapodawane były w formie MTV Unplugged. Świetnie to wszystko brzmiało! Na
wyróżnienie zasługiwało choćby wyjątkowe wykonanie coveru "Jezu jak się
cieszę" zespołu Klaus Mitffoch. Trochę liczyłem, że w Poznaniu do Grubsona
dołączy Zalia (dzień później obecna na jednym z paneli) i usłyszymy singiel "Z
Końcem Początek", ale niestety tak się nie stało. Za to oczywiście nie
zabrakło zagranej na finał wspomnianej kompozycji "Na Szczycie", która
oczywiście powiodła publiczność do chóralnego i emocjonalnego śpiewu! Ciarki!
Fajnie było zobaczyć Grubsona ponownie po latach (poprzednio widziałem go na
Przystanku Woodstock w 2016 roku) we wciąż znakomitej formie i w takim
odmiennym instrumentalnym anturażu.
A na zakończenie mega przyjemny, elektroniczny masaż zapewnił Fejká w industrialnej przestrzeni klubu Schron. Artysta o polskich korzeniach świętował przy tym premierę nowego albumu "Azur". Ma chłopak dryg do serwowania bardzo nastrojowej elektroniki i zakładam, że już wkrótce większe festiwale będę się po niego zgłaszać.
Piątek, 25.04
Piątkowe południe spędziłem, przesiadując na trzech panelach. O tworzeniu
wspólnego girlsbandu opowiadały dziewczyny tworzące tegorocznego Babie Lato w
ramach Santander Letnich Brzmień, czyli Sara James, Zalia i Margaret, a tę
sympatyczną rozmowę w Sali Kinowej prowadziła Kari Nicińska. Następnie
przeniosłem się do Sali Zegarowej, by tam uczestniczyć w w konferencji pod
nazwą "Zmieniamy się, czy festiwale też muszą?", w której wzięli udział
czołowi przedstawiciele festiwali Sziget (Márk Bóna), Rock For People (Matěj
Chalupa), Colours of Ostrava (Filip Koštálek) i naszego nowego projektu
Bittersweet Festival (Sara Kordek). Spotkanie raczej skupiało się na
ogólnikach niż szczegółach, więc nieco się rozczarowałem, ale już sam fakt, że
organizatorzy Nexta zaprosili takich zagranicznych gości bardzo na plus! A na
kolejnym panelu zastanawialiśmy się, jak będą wyglądały koncerty w roku 2045.
Swoje wizje przedstawiali Joanna Kurkowska (ZAiKS Lab), Aleksandra Siążnik
(PreZero Arena Gliwice), Rafał Łaszek (Live2Listen), Leon Krześniak i Marcin
Świerczek (Eventim). Cóż, czas te wszystkie futurystyczne dywagacje (choć
raczej z nadzieją, że te organiczne emocje z nami pozostaną) zweryfikuje.
Przejdźmy zatem już płynnie do wrażeń z piątkowych koncertów...
A ten drugi koncertowy dzień Nexta pięknym występem otworzył dla mnie duet
Blauka w Blue Note. Georgina Tarasiuk i Piotr Lewańczyk powrócili na
scenę po dłuższej nieobecności i mam nadzieję, że tak szybko już z niej nie
znikną. Zagrane przy wsparciu całego zespołu świeżutkie, melodyjne,
indie-popowe kompozycje, które zapowiadają ich nowy materiał (premiera
"Wolty" już 28 maja!) wybrzmiały w warunkach live wprost wspaniale! Utwory
"Simona", "Berlin i Amsterdam" oraz "Fason" potwierdziły tylko swój studyjny
potencjał, a na dokładkę usłyszeliśmy przedpremierowo singiel "Figura
Lichtenberga", który zachwycił mnie swoim dynamiczniejszym obliczem od tych
pozostałych piosenek. No i muszę wyróżnić przede wszystkim ten piękny wokal
i trafiającą do mego serca wrażliwość Georginy. Plusik również za klimatyczne wizualizacje w tle. Z tego mojego pierwszego
spotkania z nimi pozostaną miłe wspomnienia i zdecydowania czekam na więcej.
Następnie ponownie swoją tkliwą muzyczną duszą oczarowała mnie
Zuzanna Malisz. Może nawet bardziej niż poprzednim razem w Łodzi na
Great September, gdyż tym razem postanowiła swoje rzewne kompozycje
zaprezentować w oszczędnym anturażu akustycznych gitar. W pozycjach
siedzących towarzyszyło jej dwóch gitarzystów, a i sama artystka sięgała
momentami po kolejną gitarę. Pewnym urozmaiceniem w drugiej połowie występu
było sięgnięcie przez jednego z towarzyszy Zuzanny w dwóch piosenkach po
gitarę hawajską. No ale przede wszystkim czarowała ONA. Swoim stoickim
spokojem, balsamicznym wokalem i dawką emocji przesiąkniętych
wielowymiarowym smutkiem, które wypływy z jej kompozycji z debiutanckiej
EP-ki "Pomiędzy". To była idealna muzyczna propozycja na zatrzymanie oddechu
w trakcie tego showcase'ego szaleństwa.
Chwilę później w zupełnie inny wymiar przeniosła mnie formacja
Bazgrołki w klubie Pod Minogą. Tu spodziewałem się potocznego
muzycznego gruzu i takowym nas trójmiejski ten skład zasypał! Zalał mną
strumień niemal niekończącego się instrumentalnego, psychodelicznie
odjazdowego brzmienia. Jeśli ktoś tu został zwabiony ich debiutanckim
albumem "Brudnopis" z początku roku mógł się zaskoczyć brakiem w
instrumentarium saksofonu, ale tenże został po prostu zastąpiony drugą
gitarą. To zdecydowanie nadało kompozycjom Bazgrołków lepkiej ciężkości.
Troszkę w tym tumulcie dźwięków ginął beznamiętny wokal Michała
Białkowskiego, ale właściwie nie miało to większego znaczenia. Kolejny
występ po Loveworms, który pokazał, że trójmiejska scena alternatywna ma się
niezwykle dobrze.
Pozostałem już w tym klubie, bo sporo nadziei wiązałem z następnym w tym
miejscu występem rock'n'rollowego szwajcarskiego duetu Sinplus. I
tutaj przeżyłem największe rozczarowanie tegorocznej edycji. Przez brak
basisty i perkusisty zabrakło mi w występie braci braci Ivana i
Gabriela Brogginich organiczności i spontaniczności, bo rytmiczne tło
zostało puszczone z komputera i idealnie zaprogramowane na trzydzieści
minut. Nie odmawiam im całkiem sprawnych kompozycji (ostatnie single w
wersji studyjnej to niezły rasowy rock) i scenicznego obycia, ale osobiście
nie zostałem porwany. Miałem wrażenie, że dużo było tu obliczonego na sukces
pozerstwa. Nie byłem też przekonany, czy aby na pewno grają dla
publiczności, czy tylko dla uwiecznienia tej chwili na swoim telefonie
podklejonym z boku sceny (odniosłem wrażenie, że gitarzysta upewniał się,
czy znajduje się w kadrze). Trochę pachniało mi tu współczesnym obliczem
braci Leto z 30 Seconds To Mars. No coś mi w występie Sinplus kompletnie nie
stykało, choć spotkałem się też z odmiennymi opiniami, a część osób zdawała
się dobrze bawić pod sceną. Chyba jednak w życiu widziałem za dużo
gitarowych koncertów, by ten wzbudził we mnie pokłady entuzjazmu.
Więcej radości sprawił mi już koncert tria Lulu Suicide w ciasnym
Lokum Stonewall. W występie poznańskiej formacji było trochę niedoskonałości
i nieczystości, nie pomagały surowe warunki Lokum (początkowo słabe
nagłośnienie) i daleko im było do tego świetnego studyjnego poziomu (polecam
zapoznać się z ich zeszłoroczną płytą "hi im ready to die"), ale Maja Beżi
(gitara, wokal), Stachu Psie Serce (bas, wokal) i Bobek Bobkowski (bębny,
wokal) mieli w sobie ten niezaprzeczalny urok i sceniczną wyrazistość, a ich
kompozycje, w których niebanalnie łączą shoegaze, grunge i dream pop,
promieniowały potencjałem. Otrzymali również ciepłe wsparcie ze strony
publiczności, która żywo reagowała i nawet wyprosiła dodatkowy bis
(rzecz rzadko spotykana na showcase'ach). Projekt do oszlifowania, ale
trzymam za nich kciuki, bo ich styl bardzo przypadł mi do gustu.
Następnie przeniosłem się do Sali Wielkiej CK Zamku, by po dłuższej przerwie
zobaczyć Melę Koteluk. Niezmiennie swoją wrażliwością i wokalem ta
wspaniała artystka ociepla serducho, a jej nowe kompozycje z albumu
"Harmonia" zdały sceniczny egzamin celująco! Mela otoczyła się w tej nowej
dla siebie muzycznej erze znakomitymi muzykami (ekspresyjne szaleństwa
Michała Drozdy na basie przykuwały uwagę) i emanuje widoczną wdzięcznością,
że znów może dzielić muzyczne emocje z fanami. A ci w Poznaniu nie tylko z
entuzjazmem witali doskonale znane przeboje ("Spadochron", "Żurawie
origami", "Odprowadź", "Fastrygi", "Melodię ulotną"), ale również z
ekscytacją chłonęli te świeższe kompozycje (między innymi tytułową
"Harmonię", "Himalaje", "Molo na most", "Zobaczyć Ciebie", "Staccato",
"Odyseję"), które niczym nie ustępują starszym nagraniom. Nie był to może
koncert, który wywindował moje emocje do katarktycznego poziomu, ale
doprawdy miło było usłyszeć Melę z tym nowym materiałem w takiej znakomitej
formie.
No i na finał spontanicznie trafiłem na secret gig
Martini Police zorganizowany w siedzibie wytwórni 33 Records. Panowie
promowali tym występem (a nawet występami, bo tak wywnioskowałem, że
trafiłem tu w połowie ich drugiego wejścia na scenę) swój świeżutki
debiutancki album "Powrót z gwiazd". No nie można im odmówić smykałki do
retro-rockowych kompozycji, które swym analogowym brzmieniem cieszyły ucho i
zachęciły me ciało do rozbujanego tańca i energicznych tupnięć stopą. Fajny
klimat tworzyła oprawa tego występu (zespół na dwupoziomowej scenie, w głębi
takiego jakby kokonu stworzonego z zawieszonych białych płacht oświetlanych
ciepłymi barwami scenicznych świateł), a na wyróżnienie zasługiwała również
obecność dwuosobowego żeńskiego chóru. No to był zastrzyk bardzo pozytywnej
gitarowej energii na koniec tego dnia!
Sobota, 26.04
Ostatniego dnia Nexta nieco zmniejszyłem showcase'ową intensywność (szalone
tempo z poprzednich dni dało się we znaki), ale mimo wszystko trafiłem na
koncerty, które satysfakcjonująco wypełniły moje serce miłymi muzycznymi
uniesieniami.
Na początku subtelnymi i neoklasycznymi kompozycjami oczarowała mną Yana w Blue Note. Gdańszczanka malowała przy pianinie kojące, marzycielskie obrazy, które cudnie zostały wzbogacone przez dźwięki skrzypiec i wiolonczeli. Obserwowanie z poziomu balkonu klubu emocji, jakie towarzyszyły Joannie Bieńkowskiej przy zatracaniu się w kolejnych piosenkach, było przeżyciem doprawdy fascynującym. Przypominało mi to moje pierwsze spotkania z wczesną solową twórczością Hani Rani. Płuca wypełniły się oddechem głębokiego zachwytu, a czas się magicznie zatrzymał.
Na początku subtelnymi i neoklasycznymi kompozycjami oczarowała mną Yana w Blue Note. Gdańszczanka malowała przy pianinie kojące, marzycielskie obrazy, które cudnie zostały wzbogacone przez dźwięki skrzypiec i wiolonczeli. Obserwowanie z poziomu balkonu klubu emocji, jakie towarzyszyły Joannie Bieńkowskiej przy zatracaniu się w kolejnych piosenkach, było przeżyciem doprawdy fascynującym. Przypominało mi to moje pierwsze spotkania z wczesną solową twórczością Hani Rani. Płuca wypełniły się oddechem głębokiego zachwytu, a czas się magicznie zatrzymał.
Podczas występu Yany usłyszeliśmy kompozycje z płyty "Daydreamer", która
była produkowana przez Macieja Milewskiego, który to wystąpił tuż po niej w
Sali Wielkiej Zamku, prezentując nam swój solowy projekt
Cinnamon Gum. W tym wcieleniu artysta z Gdyni (możecie też znać go ze
songwriterskiej twórczości pod pseudonimem Majlo) znakomicie hołduje soulowi
i funkowi z lat 60. i 70., czego świadectwem jest jego zeszłoroczny album
"The Cinnamon Show", który to sam uznałem za najlepszy debiut na naszym
podwórku. I wow! To, z jakim rozmachem i jak bezkompromisowo Maciej
przełożył swoje studyjne kompozycje tworzone metodą DIY na sceniczny język
(wieloosobowy skład, bogate instrumentarium, obecność chóru), budziło moje
szczere uznanie. Ze sceny biło po prostu ciepło doskonale znane ze zbiorów
wytwórni Motown. Koncert świetnie też się rozwijał, od spokojniejszych,
melancholijnych piosenek w pierwszej połowie do bardziej żywiołowych
kompozycji w drugiej części tego show, które rozkołysały w tańcu już całą
salę. Jeśli pojawili się na tym koncercie zagraniczni promotorzy, bookerzy,
to z pewnością upewniali się, czy na pewno mają do czynienia z polskim
artystą. Naprawdę ten projekt ma szansę ponieść się w świat! I tego
szczerze i z całego serducha Maciejowi życzę!
Bardzo ubolewałem nad faktem, że organizatorzy sclashowali ze sobą trzy
obiecujące singer-sogwriterki: Emily Brimlow, Brielę i Jadwigę Zarzycką.
Ostatecznie to ta ostatnia ujęła mnie swoją wrażliwością i przede wszystkim
wokalem przy odsłuchiwaniu oficjalnej playlisty tegorocznej edycji i to na
jej koncert na Scenie na Piętrze postanowiłem się przespacerować (no dobra,
podjechałem tramwajem). Ta 25-letnia miłośniczka kultury PRL-u i
wielbicielka Artura Rojka, Świetlików oraz Republiki swoim występem
przeniosła nas w krainy folk-popowego smutku, melancholii i ciemności. W tę
ostatnią nawet dosłownie. Otóż gdzieś w drugiej połowie koncertu, po
zaprezentowaniu kilku nader zacnych autorskich kompozycji przy wsparciu
kolegi za syntezatorami i gitarami, Jadwiga postanowiła porwać się na cover
"Chciałbym umrzeć z miłości" Myslovitz, prezentując tenże wykon z pozycji
siedzącej na deskach sceny. W pewnym momencie nastąpiło gwałtowne przepięcie
i sala pogrążyła się w ciszy i półmroku. Zachęcona przez publiczność Jadwiga
wykonała tę piosenkę a capella. Przy delikatnych rytmicznych oklaskach z
naszej strony ta akustyczna wersja przyprawiła o ciarki. Awaria niestety
okazała się poważniejsza (odcięło prąd w kilku dzielnicach Poznania), więc
zaplanowany duet z Zuzanną Malisz również został wykonany bez nagłośnienia.
Dziewczyny (obie ewidentnie lubują się kąpać w nurcie sad pop girls)
wykonały wspólną, przepiękną piosenkę "224", której nostalgiczna aura
powiodła publiczność do odpalenia latarek w smartfonach. Magia! Po
zakończeniu elektryczność powróciła do budynku i dziewczyny postanowiły raz
jeszcze zaprezentować ten utwór już w pełnym dźwiękowym anturażu – było
równie pięknie. Pokuszę się o stwierdzenie, że te nieoczekiwane problemy
zadziałały na korzyść występu Jadwigi oraz wzmocniły klimat i zaangażowanie
publiczności. Warto obserwować tę intrygującą artystkę, tym bardziej że na
swój debiutancki album szykuje zgoła odmienną koncepcję i brzmienie.
No i przyszedł czas na Grande Finale w Tamie! Najpierw trafiłem na końcówkę
koncertu WalusiaKraksaKryzys. W ostatnich miesiącach się (a nawet
latach) mijałem z tym jegomościem, ale po tym fragmencie, który przeżyłem w
Tamie, mam ochotę poważnie odświeżyć sobie z nim znajomość. Waluś z całym
zespołem zadawał potężne rockowe ciosy. Czuć tu było niesamowity sceniczny
luz, a zarazem pieczołowitość w generowaniu potężnego brzmienia. Zagrana w
finale piosenka "COŚ NIECOŚ" z momentem wspólnego przysiadu i wyskoku
tłumnie zgromadzonej publiczności budziła we mnie rockowego diabełka.
A po tej konkretnej rozgrzewce hucznie świętowaliśmy 20-lecie poznańskiego zespołu Muchy! Zarazem był to z ich strony pożegnalny występ przed zapowiedzianą dłuższą przerwą ze sceną. Czy ja muszę tu coś więcej dodawać? Owszem, gdyż był to wyjątkowy występ z kilku powodów. Choćby wymieńmy, że szansę występu ze swoimi idolami z dzieciństwa otrzymał Michał Drozda, który zastąpił wspomagającego Muchy w ostatnich latach na scenie Oysterboya. I ze swoich zadań wywiązywał się znakomicie. Zresztą panowie z zespołu, czyli Stefan Czerwiński z gitarą, Szymon Waliszewski za perkusją, Piotr Maciejewski odpowiedzialny za gitary i klawisze oraz liderującym im, niezastąpiony Michał Wiraszko, dawali z siebie 110% normy na scenie i dostarczyli nam dawkę entuzjastycznych emocji za sprawą selekcji najlepszych kompozycji z przestrzeni tych dwóch dekad. Z uśmiechem na twarzy testowałem wytrzymałość swojego gardła przy tak zacnych refrenach piosenek, jak choćby "Najważniejszy dzień", Notoryczni debiutanci", "Galanteria", "Przesilenie", "Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę", czy niezwykle energicznie wykonane "Miasto doznań" (samoloty z papieru oczywiście latały!). Nie odstające od starszych numerów "Psy miłości" również wypadły okazale i przede wszystkim zostały wzbogacone uroczymi nagraniami piesków na tylnym ekranie. Pojawiły się też pewne nieco mniej spodziewane wybory w postaci "Przyzwoitości" oraz "Zapachu wrzątku". Nie zabrakło także większych niespodzianek i gości. W piosence "22" Muchy wsparł ekspresyjny duet Zuta (Michał ledwo nadążał za szaloną Zutą Lipowicz), ale system został rozwalony kapitalną, rapcore'ową wersją kultowego utworu "Mój rap, moja rzeczywistość" z udziałem legendarnego Rycha Pei. Ależ to była bomba! Przyznam, że po powrocie do domu aż zapętliłem sobie nagranie z tego momentu. Na bis i finał usłyszeliśmy wspaniały singiel "Szaroróżowe", za który chwilę wcześniej zespół otrzymał złote płyty, co było pierwszym takim wyróżnieniem w historii Much. I oby nie ostatnim! Godzina piętnaście minut to było zdecydowanie za mało na taki koncert! Niemniej i tak to kolejne spotkanie z Muchami zalało mnie falą euforycznych doznań.
A po tej konkretnej rozgrzewce hucznie świętowaliśmy 20-lecie poznańskiego zespołu Muchy! Zarazem był to z ich strony pożegnalny występ przed zapowiedzianą dłuższą przerwą ze sceną. Czy ja muszę tu coś więcej dodawać? Owszem, gdyż był to wyjątkowy występ z kilku powodów. Choćby wymieńmy, że szansę występu ze swoimi idolami z dzieciństwa otrzymał Michał Drozda, który zastąpił wspomagającego Muchy w ostatnich latach na scenie Oysterboya. I ze swoich zadań wywiązywał się znakomicie. Zresztą panowie z zespołu, czyli Stefan Czerwiński z gitarą, Szymon Waliszewski za perkusją, Piotr Maciejewski odpowiedzialny za gitary i klawisze oraz liderującym im, niezastąpiony Michał Wiraszko, dawali z siebie 110% normy na scenie i dostarczyli nam dawkę entuzjastycznych emocji za sprawą selekcji najlepszych kompozycji z przestrzeni tych dwóch dekad. Z uśmiechem na twarzy testowałem wytrzymałość swojego gardła przy tak zacnych refrenach piosenek, jak choćby "Najważniejszy dzień", Notoryczni debiutanci", "Galanteria", "Przesilenie", "Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę", czy niezwykle energicznie wykonane "Miasto doznań" (samoloty z papieru oczywiście latały!). Nie odstające od starszych numerów "Psy miłości" również wypadły okazale i przede wszystkim zostały wzbogacone uroczymi nagraniami piesków na tylnym ekranie. Pojawiły się też pewne nieco mniej spodziewane wybory w postaci "Przyzwoitości" oraz "Zapachu wrzątku". Nie zabrakło także większych niespodzianek i gości. W piosence "22" Muchy wsparł ekspresyjny duet Zuta (Michał ledwo nadążał za szaloną Zutą Lipowicz), ale system został rozwalony kapitalną, rapcore'ową wersją kultowego utworu "Mój rap, moja rzeczywistość" z udziałem legendarnego Rycha Pei. Ależ to była bomba! Przyznam, że po powrocie do domu aż zapętliłem sobie nagranie z tego momentu. Na bis i finał usłyszeliśmy wspaniały singiel "Szaroróżowe", za który chwilę wcześniej zespół otrzymał złote płyty, co było pierwszym takim wyróżnieniem w historii Much. I oby nie ostatnim! Godzina piętnaście minut to było zdecydowanie za mało na taki koncert! Niemniej i tak to kolejne spotkanie z Muchami zalało mnie falą euforycznych doznań.
Planowałem jeszcze wstępnie pozostać w Tamie na koncertach Baascha i
francuskiego duetu Mac&Wester, ale uznałem ostatecznie występ Much za
idealne zwieńczenie moich nextowych przygód. Co nie znaczy, że tej
nocy szybko zasnąłem. Ale co na afterach, to niech tam już pozostanie :)
Podsumowanie
Jedną z nowości zaproponowanych przez organizatorów był plebiscyt Next Fest
Awards. Publiczność za pomocą aplikacji mogła głosować na swoich trzech
tegorocznych faworytów z muzycznego programu. Przyznam się szczerze, że
jeszcze przed startem festiwalu założyłem, że moje głosy prawdopodobnie
powędrują do zespołów Metro, Loveworms i Cinnamon Gum. Intuicja i ci artyści
mnie nie zawiedli. Aż właściwie pod tym względem aż czuję pewne
rozczarowanie. W takim sensie, że zabrakło mi jakiegoś niespodziewanego
odkrycia (jak choćby Szumal w zeszłym roku na Great September), które
zmiotłoby mnie z planszy. Generalnie byłem zadowolony z niemal wszystkich
moich wyborów, prócz tego nieszczęsnego występu Sinplus. Ba, powróciłem z
pewnym syndromem fomo, bo chciałoby się tych koncertów zobaczyć więcej i
skorzystać z większej ilości atrakcji (a tych było multum!). Być może gdybym
cofnął czas, to dokonałbym pewnych korekt w swoich planach, ale... To jest
też cały urok showcase'ów, że każdy z uczestników doświadcza unikalnej
przygody i nic na to nie poradzimy. Poza tym, że warto się wsłuchiwać we
wszelkie rozmowy prowadzone podczas trwania festiwalu, wyłapywać zachwyty
innych osób, przeglądać relacje na social mediach – po prostu wyostrzyć swój
słuch! I tak też zawsze staram się czynić i kilka nazw, których nie dałem
rady zobaczyć, mam też na swoim radarze (między innymi Brielę, I Love You
Honey Bunny, Fidę, Lidtke., Mateusza Gędeka, Hanię Derej i ponownie
słyszałem zachwyty na scenicznym potencjałem Wiktora Waligóry). U mnie ten
proces poszukiwania talentów i świeżej, intrygującej muzy nigdy się nie
kończy! A wydarzenia takie jak Next Fest wciąż są niezwykle istotnie i
potrzebne, by być tą trampoliną dla młodych twórców, by Ci bardziej
doświadczeni mogli pokazać swoje nowe oblicza, by cała muzyczna branża się
integrowała. I w tym miejscu z mojej strony podziękowania dla organizatorów (Good Taste Production) za otrzymane zaproszenie na festiwal i świetną organizację oraz po raz kolejny i już ostatni wysyłam cieplutkie pozdrowienia dla wszystkich artystów, muzycznych przyjaciół i znajomych z branży, z którymi przecięły się moje szlaki!
Byle do kolejnego wybuchy muzycznej wiosny w Poznaniu! A już wiemy, że
Next Fest Music Showcase & Conference wróci w dniach 16-18 kwietnia 2026
roku! Do zobaczenia!
PS Ostatecznie Next Fest Awards zdobył Wiktor Dyduła, który w nagrodę zagra
na tegorocznym Bittersweet Festival.
Aftermovie
Autorskie fragmenty nagrań z wszystkich wspomnianych w relacji koncertów znajdziecie na moim Instagramie, a poniżej podrzucam oficjalne aftermovie:
Fotorelacja
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
15.05.2025