Podróże Muzyczne relacjonują: The Swell Season, Klub Stodoła, Warszawa, 24.05.2025
Nie będę zbytnio oryginalny – moja pierwsze zetknięcie się z Glenem Hansardem
i Markéta Irglovą to oczywiście przed laty seans filmu Once. Ten
niepozorny, niskobudżetowy irlandzki obraz podbił Festiwal Filmowy Sundance w
2017 roku, a później ta romantyczna historia irlandzkiego ulicznego grajka i
równie uzdolnionej muzycznie czeskiej imigrantki (oparta na bazie autentycznej
relacji w prawdziwym życiu, która nie przetrwała jednak próby czasu, co
jednak, jak widać, nie ucięło więzi przyjaźni) ścisnęła za serca na całym
globie. Przede wszystkim autentyczną grą aktorską wspomnianej już dwójki
muzyków oraz przecudowną, czarującą ścieżką dźwiękową (zasłużony Oscar dla
"Falling Slowly"). To była trampolina sukcesu dla wspólnego projektu Glena
(wcześniej dał się poznać światu za sprawą zespołu The Frames) i Markéty – The
Swell Season, ale także dla karier solowych obojga. Szczególnie twórczość
solowa i ekspresyjne emocjonalnie koncerty Glena zdobywały szacunek i poklask
publiczności w kolejnych latach. Ba, wręcz odnosiłem wrażenie, że niektóre
jego występy obrastały legendami (Glen potrafił przenosić swoje występy z
czterech ścian klubów na ulicę, co jeśli dobrze kojarzę, miało miejsce pewnego
razu w Warszawie – jeśli się mylę, to mnie poprawcie). Chęć zobaczenia tego
muzycznego barda pęczniała we mnie przez lata. Niegdyś już niemal bliski byłem
zakupu biletu na koncert Glena w Krakowie w 2016 roku, na którym to właśnie
Markéta go supportowała, ale ostatecznie do tego nie doszło. W następnych
latach też niefortunnie się nie zgrywałem z kolejnymi wizytami Hansarda nad
Wisłą. Aż do teraz! Powrót po latach projektu The Swell Season i ten sobotni
koncert w Warszawie w ramach ich trasy koncertowej, promującej dopiero
nadchodzący album "Forward" (13.06), wpasował się idealnie w mój podróżniczy
grafik! Nadszedł więc czas spełnić kolejne marzenie!
I tym samym kilkanaście minut po osiemnastej zameldowałem się blisko barierek
w warszawskiej Stodole. I doprawdy warto tym razem było przybyć tak wcześnie
do klubu, gdyż ten wieczór otworzył nam... sam Glen Hansard! Irlandczyk
nieoczekiwanie wyłonił się z backstage'u ubrany w bluzę i zaopatrzony w
akustyczną, poprzedziurawianą gitarę akustyczną i bez nagłośnienia ze skraju
sceny zaczął śpiewać piosenkę "Say It To Me Now" The Frames znaną ze
soundtracku "Once". Wow! Ten wieczór chyba nie mógł się rozpocząć bardziej
magicznie. Wręcz osłupiałem z wrażenia. Tym gestem Glen pragnął docenić osoby,
które pojawiają się na koncertach wcześniej, by posłuchać też supportów i
zapowiedział tym samym występ...
Maksa Łapińskiego! Przyznam się, że wcześniej nie zetknąłem się z jego
twórczością, choć oczywiście przewijało mi się to nazwisko podczas różnych
muzycznych researchów. Maks wkroczył na scenę w podskokach i od razu ujął nas
swoją bezpośrednią gadką i zaraźliwą energią. No cieszył się chłopak z tego
występu, jak dziecko z pierwszej konsoli do gier! Czuć, że był to dla niego
ważny występ, po jak sam przyznał wydawniczej przerwie i w zanadrzu miał dla
nas fragmenty nowych kompozycji, których premiery już niedługo, a nawet na
dniach. I warto na nie czekać, bo Maks udowodnił, że potrafi swoimi prostymi
opowieściami o miłości poruszyć serce. Mógłbym się szczerze czepiać, że te
teksty ocierały się niebezpiecznie o banały, ale... Nie miało to znaczenia, bo
Maks sprzedawał je w tak emocjonalny sposób, iż nie było możliwości się nie
wzruszyć. Korzystał w tym celu z klawiszy, sięgał po akustyczną gitarę, bawił
się looperem, a na finał zaprosił nas do wspólnego śpiewania refrenu niezwykle
pozytywnej, nieopublikowanej jeszcze piosenki. Publiczność przyjęła jego
występ i ekspresyjną charyzmę z entuzjazmem i w odpowiedzi na tę kumulację
energii aż tańczył nam ten chłopak pod koniec z radości. Doprawdy zostaliśmy
znakomicie rozgrzani do występu...
The Swell Season! Markéta Irglová i Glen Hansard pojawili się na scenie
z asystą perkusisty i... tour menagera, którzy wziął na siebie
odpowiedzialność za partie basowe, gdyż obecny w zespole na tej trasie basista
z The Frames z konieczności (niewyjaśnionej, ale Glen utrzymywał, że to nic
poważnego) musiał powrócić do domu. Mimo widocznego przejęcia, skupienia i
podpierania się nutami oraz podpowiedziami Glena zastępca całkiem nieźle
podołał temu nieoczekiwanemu zadaniu. Kwartet rozpoczął ten występ od nowej
kompozycji "People We Used To Be". Smutek zawarty w tej piosence i w lirycznym
motywie rozpadu przyjaźni pod wpływem nieuniknionych zmian osobowości z
biegiem lat był ich pierwszą emocjonalną szpileczką wbitą serce. Na szczęście
dla nas przyjaźń Glena i Markéty mimo upływu lat wciąż trwa i mimo że od
ostatniego ich wspólnego dzieła studyjnego minęło szesnaście lat, to ta
muzyczna chemia i znajomość wspólnego języka wcale się między nimi nie
zatarła. Z nadchodzącego albumu usłyszeliśmy również wspaniałe i wzniosłe
"Factory Street Bells" (wybrzmiewa niemal jak klasyk sprzed lat) oraz
przepięknie wykonane w oszczędnej wersji – Glen i Markéta wspólnie ramię w
ramię przy fortepianie, śpiewający do jednego mikrofonu – kojące "Stuck
in Reverse". Te singlowe kompozycje brzmią niezwykle obiecująco przed premierą
nowego wydawnictwa i właściwie niczym nie ustępują starszym utworom. Pozostaje
się tylko cieszyć, że dawni partnerzy znaleźli w końcu czas na wspólne
napisanie tych kilku głębszych emocjonalnie piosenek.
Pozostała część repertuaru opierała się na miksie piosenek z dotychczasowych
dwóch albumów studyjnych, fragmentów soundtracku "Once", a także solowych
osiągnięć Markéty i Glena oraz coverów. No i muszę przyznać, że zaskoczył mnie
przebieg i dynamika tego koncertu. Ba, wręcz kompletnie nie byłem przygotowany
na fragmenty, w których zespół powalał intensywnością godną rasowego rockowego
zespołu. A Glen kilkukrotnie przetestował wytrzymałość gitarowych strun,
wypluwał płuca przy swym charakterystycznym, rozemocjonowanym stylu śpiewania
i wspólnie z zespołem (tu świetną pracę wykonywał perkusista!) wznosił tak
ogniste instrumentalne crescenda, iż istniało ryzyko, że Stodoła nam spłonie!
Markéta tylko z błyskiem w oku i uśmiechem na twarzy obserwowała zza
fortepianu tę sceniczną ekspresję u swojego przyjaciela i łagodziła jego
wokalne porywy swoim pięknym, krystalicznym wokalem. Jednym z takich punktów
zapalnych było wykonanie kompozycji "When Your Mind's Made Up". W pamięci
pozostaje ta żarliwa i napastliwa instrumentalna końcówka oraz ten szybujący
refren wspaniale i chóralnie odśpiewywany przez publiczność. Do potężnej
rockowej erupcji podbitej niezwykle dynamiczną grą świateł doszło także w
finale solowej piosenki Hansarda "This Gift". Najbardziej jednak porywającym
momentem, który rozluźnił całe moje ciało, okazało się wykonane w finale
podstawowego seta "Hey Mercy" z taką oczyszczającą, gospelową energią (te
wznoszone w górę ręce niczym na nabożeństwie), które to przerodziło się
płynnie w ekstatyczną wersję coveru "Gloria" – kultowej garage rockowej
piosenki napisanej przez Vana Morrisona dla macierzystego zespołu Them. Ależ
to była petarda! Przy powtarzalnie wykrzykiwanym w refrenie słowie
Gloria powiodło mnie aż do energicznych wyskoków! I ta pomostowa
rock'n'rollowa solówka Glena na gitarze. Rewelacja! Miłą odskocznią okazała
się także zagrana na ukulele kompozycja "Great Weight is Lifted" z takim
szantowym klimatem i impetem. A to tylko pierwsze z brzegu mej pamięci
przykłady takich wystrzałowych w swej formie, ekscytujących momentów.
Te wzburzone rockowe fale były wypłaszczane oczywiście licznymi
melancholijnymi i kojącymi balladami na czele z oczywiście tą najbardziej
wyczekiwaną – "Falling Slowly". Podczas wykonywania tej oscarowej piosenki
został osiągnięty szczyt chóralnej symbiozy między sceną a publicznością.
Ciarrry! Co prawda w tym momencie z lekką frustracją Glen zmagał się z
odsłuchami, ale nie miało to w mym odczuciu większego znaczenia. Magia tego
utworu bowiem spychała wszelkie problemy na boczny tor. Innym takim
jaśniejszym emocjonalnym fragmentem było przedpremierowe wykonanie nowej
solowej kompozycji Markéty – "Spirit is here too" (na ten czas Glen przejął
wyjątkowo bas). Niezwykła pieśń niosąca w sobie ładunek nadziei i wiary w
dobro człowieczeństwa w obliczu zła i konfliktów, które nieustannie wybuchają
w różnych zakątkach globu. Wyróżniającym się momentem była również solowo
wyśpiewana i zagrana na fortepianie przez Glena irlandzka pieśń ludowa
"Carrickfergus". Otwierającymi i zarazem klejącymi rany w sercach były też
wykonania choćby piosenek "Lies", "In These Arms", czy "The Moon".
Ten wieczór miał jeszcze jednak dodatkowego bohatera. A ściślej mówiąc,
bohaterkę w postaci siostry Markéty Irglovej – Zuzi, która przybyła na
te dwa polskie przystanki (dzień wcześniej Kraków) The Swell Season specjalnie
z Berlina. Swoimi wokalnymi możliwościami wsparła zespół w trzech fragmentach.
Przede wszystkim wspólnie z siostrą wyśpiewały razem tkliwą i poruszającą
piosenkę "If You Want Me" oraz ramię w ramię przy fortepianie ujmującą czeską
pieśń "Salome" Karela Kryla. Spontanicznie Zuzi dołączyła do zespołu i
przysiadła się do Markéty także podczas wykonanej na finał przepięknej,
tęsknej, folkowej kompozycji "Gold". Intensywność tej opartej w głównej mierze
na akustycznej gitarze piosenki z każdym kolejnym akordem się zwiększała.
Dodatkowo publiczność podbiła rytm uderzeniami stóp w drewniane podłoże sali,
a w końcówce, po cudnie chóralnie wzniesionym Goooold, Glen odpalił
przester na akustyku, a jego kolega sprawdził wytrzymałość konstrukcji
perkusji – aż jedna blacha odpadła! Ostatni tego wieczoru instrumentalny i
emocjonalny nokaut.
The best show of our tour – te szczere słowa Glena wypowiedziane w
trakcie bisów z nutką szczerego wzruszenia przy boku uśmiechniętej Markety
stanowiły idealne podsumowanie tego przewspaniałego i magicznego wieczoru w
wypełnionej po brzegi koncertowym entuzjazmem warszawskiej Stodole! Glen
przyznał, że w czasie trasy trafią się dni z gorszym samopoczuciem i to był
właśnie taki dzień, ale atmosfera, którą wytworzyliśmy w klubie (a interakcje
między sceną a publiką były bardzo ożywione!) wyraźnie napędziła go i cały
zespół do zagrania absolutnie porywającego i poruszającego, ponad
dwugodzinnego koncertu! The Swell Season zaczarowali i oczarowali
publiczność! Bez dwóch zdań! Dawno nie doświadczyłem takiej scenicznej
autentyczności. To był występ ściskający i krzepiący serducho! Z liczną
obecnością malowniczych ballad, ale i z tą zaskakującą ilością rockowych
kumulacji rozpierającej ściany Stodoły energii! Czasami tylko może brakowało
mi dodatkowego instrumentarium, bo łapałem się na tym, że wyobraźnią
"dogrywałem" sobie choćby zamaszyste pejzaże smyczkowe, czy też dęte wstawki,
ale z drugiej strony to czteroosobowe połączenie surowego gitarowego brzmienia
z finezyjną grą na fortepianie miało też swój niezaprzeczalny urok. A chemia
między Markétą a Glenem była zniewalająca! Wokale obojga i ich muzyczne
opowieści szarpały za najgłębiej skrywane emocjonalne struny w duszy i zarazem
były plastrami na sercowe rany. Koncertowe złoto!
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
27.05.2025