Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar, Aurora, Klangphonics na Release Athens Festival 2025!

/
0 Comments
Relacja z koncertów London Grammar, Aurora Klangphonics w ramach Release Athens Festival 2025!


Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar, Aurora, Klangphonics na Release Athens Festival 2025!



W zeszłym roku z niezastąpioną Podróżującą Justyną spełniliśmy nasze wspólne koncertowe marzenie i zobaczyliśmy ukochane indie-popowe trio London Grammar na koncercie w Berlinie. Droga do tego spotkania była długa oraz wyboista i nawet na ostatniej prostej pojawił się dreszczyk niepewności (po szczegóły odsyłam do relacji z tamtego wieczoru), ale w końcu udało się zaspokoić serce i duszę! Nie na długo jednak... Tak to już jest z tym koncertowym hobby, że ono wciąga jak narkotyki. Zawsze pragniesz więcej. I oczywiście to pierwsze spotkanie z London Grammar tylko pobudziło mój apetyt. Od pierwszych pojawiających się letnich i festiwalowych dat na ten rok trzymałem kciuki za polski przystanek. Sondowałem także zagraniczne możliwości, z których kusiła właśnie wycieczka do Aten na Release Athens Festival. Wydarzenie, które przybiera formę jednodniowych koncertowych wieczorów w różnych datach przez całe wakacje. Po tym, gdy organizatorzy dołożyli do zespołu z Nottingham supporty w postaci Klangphonics i przede wszystkim cudownej Aurory zacząłem już wstępnie sprawdzać loty do stolicy Grecji. Niemniej wciąż tliła się nadzieja na koncert London Grammar w Polsce. I sensacyjnie zostali ogłoszeni... na darmowym Łódź Summer Festival! W pierwszej chwili wyjazd do Aten przestał być koniecznością, ale... To combo z Aurorą dalej nie dawało mi spokoju (fun fact Aurorę i London Grammar mieliśmy zobaczyć z Justyną już na Colours Of Ostrava w 2018 roku, ale wówczas ci drudzy już w trakcie wydarzenia odwołali swój przyjazd... Norweżka wówczas zagrała magiczny koncert pocieszenia, a dla mej przyjaciółki okazała się objawieniem tamtej edycji), aż w końcu pewna dobra duszyczka podpowiedziała mi, że to może być jednak najlepsza możliwa okazja do wspólnego świętowania 10-lecia znajomości z Justyną. Poza tym mógłbym również spełnić marzenie niedoszłego profesora historii, który w szkolnych latach fascynował się starożytnością. No i do tego wizja pierwszego od lat niemal typowego wakacyjnego wypadu. Zabrałem się zatem za poważne rozplanowanie tej wycieczki. Podróżująca Justyna przyjęła mój pomysł i plany z entuzjazmem i tak oto 10 lipca wylądowaliśmy w Atenach, a dzień później stanęliśmy przed bramami Release Athens! 

O samym festiwalu, organizacji i terenie nie ma szczerze co się wiele rozpowiadać. Fajnie, że na wejściu otrzymywaliśmy kolekcjonerską drukowaną wejściówkę i byliśmy częstowani darmową colą (po staniu kilkadziesiąt minut w kolejce w pełnym słońcu – złoto), proteinowymi batonikami, a nawet wachlarzami (niezwykle przydatnymi!). Plusik za wodę za jedyne 50 centów. Przebywając na terenie Water Square nie czuło się za bardzo bezpośredniej obecności Morza Śródziemnego, tak jak choćby na Primaverze. Na sprawdzanie dodatkowych stref nie było czasu, gdyż od razu kierowaliśmy się w stronę głównej sceny, która to nie zapadłaby się ze wstydu w porównaniu z choćby przykładowo naszym open'erowym Mainem. Kolejne półgodzinne oczekiwanie w palących promieniach słonecznych (choć i tak szczęśliwie ominęliśmy najgorsze wakacyjne fale upałów) i na sceniczne deski wkroczyło niemieckie trio...

Klangphonics! Minąłem się z tą formacją w zeszłym roku na Colours of Ostrava, ale słyszałem całkiem pozytywne opinie o ich występach live i... Panowie swoim miksem elektronicznych brzmień spod nurtów techno i house połączonym z żywą grą na gitarze i perkusji oraz sceniczną energią i szczyptą nonszalancji doskonale wpisali się w popołudniowy klimat festiwalu i niebezpiecznie podgrzali atmosferę, mimo i tak lejącego się żaru z nieba. Pod wpływem eksplozji basu moje żebra cofnęły się o kilka centymetrów w głąb klatki piersiowej, a dłoń mimowolnie skierowała się w stronę nerki, by wyjątkowo wyjąć zatyczki koncertowe (generalnie nie potrafię się przekonać do stosowania stoperów, zdając sobie nawet sprawę z profilaktycznych korzyści). No i ten mocny podmuch dźwięku w pierwszych rzędach był zarazem największą wadą tego występu. Za potężnym dźwiękiem i odkręconymi gałkami głośności na maksa nie zawsze w parze idzie przyjemność... Niemniej moje ciało zostało zahipnotyzowane w neurotycznym tańcu i z podziwem obserwowałem sceniczne poczynania chłopaków. Ben Kopfnagel z szerokim uśmiechem szarżował na bębnach, Markus Zunic triumfalnie wznosił ręce nad konsoletą, a Maxl Walmsley-Pledl zagarniał największą przestrzeń sceny, rzeźbiąc kolejne klimatyczne solówki na gitarze, wykorzystując do tego nawet... wiertarkę! Szalone i teatralne wybryki były też specjalnością Markusa. W pewnym momencie przebrał się i tańczył w różowej sukience, zaskoczył nas udawanym (bądź też nie) pokazem umiejętności korzystania z maszyny do szycia (serio, nie zmyślam), odkurzał scenę i dwukrotnie z niej zeskakiwał, by ochładzać pierwsze rzędy strumieniem z pistoletu wodnego, a później zraszać nas z butelki do mycia szyb... Nie pytajcie o sens tych działań. Ale jakkolwiek to wszystko abstrakcyjnie brzmi – działało na nas pobudzająco. Niemieckie trio przenosiło się nas swym transowym brzmieniem w jakąś surrealistyczną, taneczną otchłań. Z chęcią powtórzyłbym to doświadczenie w nieco innych warunkach (najlepiej jakiś festiwalowy namiot po zmroku) i z przystępniejszym nagłośnieniem dla uszu. No ale to była tylko przystawka przed pozostałymi koncertami tego wieczoru. Pół godziny później na scenie muzyczną magię rozprzestrzeniła jedyna w swoim rodzaju... 
 
 
 
Aurora! Ojej! Minęły niby tylko trzy lata od mojego ostatniego spotkania (w gdańskim klubie B90) z tą niezwykle wrażliwą i cudowną artystką, a miałem wrażenie, jakbym jednak nie widział ją wieki. Niemniej od jej pierwszych scenicznych kroków i wyśpiewanych wersów czarującej piosenki "Churchyard" poczułem znajome łaskotki w sercu. Norweżka o blond włosach i ubrana w zwiewną, białą sukienkę objawiła nam się na scenie niczym ożywiony posąg Afrodyty! Swoim anielskim, eterycznym i olśniewającym wokalem wiodła nas w muzyczne i mityczne krainy targane różnorakimi emocjami! Tu koniecznie muszę nadmienić, że to był jej... pierwszy koncert w Grecji! I tę wyjątkowość chwili było czuć pośród nadzwyczajnie podekscytowanej publiczności. Pierwsze rzędy były wręcz znamiennie okupowane bardziej przez fanów Aurory niż London Grammar. I Norweżka była tym widokiem bardzo poruszona i szczerze wzruszona. Znana jest z resztą z daru komunikacji z fanami, choć tym razem ze względu na ograniczenia czasowe starała się powstrzymywać swoje urocze gadulstwo, by zdołać zaprezentować pełny zaplanowany set. Ale oczywiście nie zabrakło z jej strony przejmujących przemów. Zwłaszcza dobitnie uderzyła ta przed wykonaniem oszczędnej, akustycznej wersji piosenki "Through The Eyes Of A Child", dedykowanej dzieciom doświadczającym prześladowań, wojny i nędzy... Spotkało się to z głośnymi oklaskami publiki i wzniesionymi krzykami "Free Palestine". Inny zapadający w pamięć obrazek, to gest wsparcia dla społeczności LGBT+ podczas wykonywania pulsującego tanecznym rytmem "Queendom", gdy Aurora chwyciła za tęczową flagę, z którą kręciła dynamiczne piruety na scenie, a w finale wzniosła ją przed swoją twarz. Norweżka niejednokrotnie podczas tego występu otwierała przed nami na oścież drzwi do swojego kruchego serca, ale także emanowała wiarą i nadzieją w lepsze jutro. Uniesienia w stronę Pól Elizejskich zapewniło "All Is Soft Inside", niezawodnie porywająco wypadło hymniczne "Runway", aurą mglistej melancholii otoczyło wykonanie "Heathens", przyjemność do serca wlewała gra mandoliny w trakcie "A Soul With No King", błogością zalewało balladowe "Exist for Love", nasze głosy cudownie podążały za chóralnymi motywami epickiego "The Seed", rave'owa końcówka "Starvation" zadziałała absolutnie wyzwalająco, a finałowe, podniosłe "Giving In to the Love" zalało nas falą bliskiej i ciepłej czułości. Urody temu występowi dodawały również złociście padające promienie zachodzącego słońca na scenę. Po prostu przepiękny koncert w niepowtarzalnym stylu Aurory! Emocje jednak sięgnęły zenitu, gdy na scenie pojawiło się trio...
 
 
 
London Grammar! Hannah Reid, Dan Rothman i Dominic “Dot” Major wkroczyli na scenę niemal punktualnie o 21:50. Wskoczyli na podwyższoną sceniczną platformę, która w odróżnieniu od tej podłużnej na całą szerokość sceny z ich zeszłorocznej halowej trasy, tym razem była kolista i znajdowała się w centrum. Zmiana moim zdaniem na plus, gdyż ta forma bardziej podkreślała panującą między nimi wyjątkową muzyczną i przyjacielską chemię. No, może tylko trochę z pierwszych rzędów nieco słabiej były widoczne popisy Dota na perkusji ustawionej w tyle sceny, ale to tylko drobnostka, która nie wpływała generalnie na mój odbiór koncertu. Taki układ sceny generował zdecydowanie więcej, wzbudzających uśmiech na twarzy, interakcji między tą wspaniałą trójką. W tle zaś na ekranie wyświetlane były klimatyczne wizualizacje, które były znane mi z berlińskiego koncertu. Zresztą w porównaniu z tamtym koncertem produkcja została okrojona o wykorzystanie dronów i laserów, ale... To nie miało większego znaczenia. Tu najważniejsza była dostawa muzycznych uniesień i pod tym względem London Grammar ponownie nas nie zawiodło! Od pierwszych wyśpiewanych wersów subtelnego i melancholijnego "Hey Now" na moim ciele rozgościły się ciarki! Forma wokalna Hannah poraziła me ośrodki słuchowe! Wow! Teraz dopiero dobitnie uświadomiłem sobie, z jaką niedyspozycją wokalną z powodu domniemanego przeziębienia Hannah musiała się mierzyć w Berlinie (a i tak przecież brzmiała wówczas nieziemsko). Swoimi wybitnymi popisami w Atenach 35-letnia wokalistka zawstydzała samą boginię Euterpe i wręcz mogłaby uświetniać swym śpiewem biesiady na Olimpie. Koledzy z zespołu tworzyli oczywiście dla jej wokalu atmosferyczne indie-popowe tekstury, które tylko uwypuklały zdolności Reid i w połączeniu z nimi wywoływały nadprzyrodzone emocjonalne dreszcze! Hannah tego wieczoru nie tylko czarowała wokalem, ale perfekcyjnie wsparła też kolegów wyrazistą linią basową w introspektywnym "Californian Soil". Ale to był jej jedyny tego wieczoru taki instrumentalny wybryk. Przede wszystkim zagarniała pierwszy plan sceny swoją dostojną niczym Kariatyd z Erechtejonu postawą i skupieniem przy posyłaniu kolejnych wokalnych nokautujących ciosów. Repertuar tego występu nie był większym zaskoczeniem, choć na tej letniej trasie pojawiły się dwie perełki względem jesiennych koncertów. Dane nam było usłyszeć podszyty mroczną aurą i eterycznym chłodem popularny cover "Nightcall" Kavinsky’ego! Nie-sa-mo-wi-cie gęste i klimatyczne wykonanie! Jestem przekonany, że w tym momencie nawet u Ereba i Hadesa zagościły ciarki! Z kolei zaś bogini Mnemosyne chyba wpłynęła na zespół podczas ich krótkiego segmentu akustycznego, gdyż trio zdecydowało się na odległą nostalgiczną wycieczkę za sprawą "Darling Are You Gonna Leave Me". Połączenie uderzeń dłoni Dota w djembe, delikatnych skubnięć Dana w struny gitary akustycznej i emocjonalnego, zawieszonego w niepewności wokalu Hannah poruszało każdy zakamarek serca! Cudowna aranżacja! W tym akustycznym segmencie wykonali również prowokacyjny i zatopiony w żalu utwór "Fakest Bitch". Tu Reid swoim wokalem subtelnie wspomógł Major. W pewnym momencie Hannah zbliżyła się do niego i oparła swoją głowę o jego bark – bardzo uroczy gest! Jeśli zaś chodzi o ten bardziej podstawowy set... Pięknie ciałem rozbujało singlowe "Kind of Man" z zeszłorocznego albumu "The Greatest Love", ale to przy euforycznie popowym "How Does It Feel" – Zeus mi świadkiem – widziałem tańczącą Terpsychorę w tłumie. Wersy "This is my place, my house, my rules" opartej na transowych syntezatorach kompozycji "House" z pewnością zaś dośpiewywała sobie Hestia. Katarktycznie trzęsienie ziemi porównywalne z narodzinami Chaosu zgotowało nam z kolei wykonanie "Hell to the Liars". Ten numer na żywo miażdży stan umysłu! To płynne przejście Dota zza klawiszy do perkusji i następnie jego pałeczkowa tyrada połączona z iskrzącą się solówką Dana – kosmos! Hannah tylko im słusznie z boku przyklaskiwała. Nie mogło zabraknąć ikonicznej ballady, czyli "Wasting My Young Years". Przy tym kawałku bogini Hebe zsyłała na mnie klisze z młodości i obrazy niespełnionych marzeń... Przepiękna, ale w swym przekazie bolesna pieśń. Przejmująco również wybrzmiało "Lord It's a Feeling". Napięcie w tej introspektywnej kompozycji, traktującej o kobiecym wyzwoleniu się spod męskiej dominacji i manipulacji w branży muzycznej i w relacjach, doprawdy zaciska gardło. Niestety z konieczności koncert tuż przed finalną fazą musiał na kilka minut zostać wstrzymany. Po pierwszych nutach "Baby It's You" Hannah zauważyła, że ktoś w tłumie potrzebuje pomocy i cały zespół postanowił na kilka minut opuścić scenę, by dać nam chwilę potrzebnego oddechu. Służby zadziałały wzorowo, a część osób wykorzystała ten moment na wycofanie się spod sceny. Gdy sytuacja się unormowała, zespół przy oklaskach szacunku powrócił na scenę. Zagrane na finał podstawowej części wibrujące hipnotyzującym, tanecznym pulsem "Baby It's You" oraz huraganowe w swej wokalno-instrumentalnej intensywności "Metal & Dust" porywały i stanowiły doskonały punkt kulminacyjny. 

Nie mogło jednak się obyć bez bisów! Publiczność chóralnie wraz z Hannah wyśpiewała wzniosłe i hymniczne "Strong", by chwilę później zatracić się w tańcu przy "Lose Your Head", które oczywiście w finale przeistoczyło się remixową wersję dj-skiego duetu Camelphat! Rozpętało się istne rave'owe szaleństwo! Nawet Reid porwało do spaceru na prawy i lewy skraj sceny, choć nie ukrywam, że liczyłem, iż zejdzie do pierwszych rzędów... Szkoda. Niemniej i tak Dionizos spoglądał z uznaniem na tę wzbudzoną wśród nas ekstazę i euforię! 

Bezsprzecznie London Grammar dowiozło indie-popową koncertową poezję złożoną z wielowymiarowych emocji. Oczywiście mógłbym trochę ponarzekać na dość bezpieczny repertuar, brak piosenki "Big Picture", która bywała obecna na poprzednich występach tej trasy, znów niewielką ilość reprezentacji ostatniego albumu ("Santa Fe" czy tytułowe "The Greatest Love" proszą się o sceniczny sprawdzian)... Ale to są już tylko i wyłącznie kalkulacje na chłodno z perspektywy czasu. Tuż po zejściu zespołu ze sceny czułem przypływ niewyobrażalnej satysfakcji... i również ulgi z racji faktu, że tym razem występ odbył się bez żadnych komplikacji. Ba, podkreślę to raz jeszcze, trio na czele z Hannah było tego wieczoru w fenomenalnej formie! Jakby jeszcze tego mało, udało się dorwać setlistę od dźwiękowców i wzbogacić o nową merchową koszulkę. Full pakiet emocji i przeżyć! A już za momencik powtórka na koncercie w Łodzi! Choć niestety już bez tak zacnych supportów, jak Klangphonics i Aurora... 
 
 
Koniec końców warto było się tułać do stolicy Grecji! I to nie tylko ze względu na ten rozpływający emocjonalnie i taneczny wieczór, ale także ze względu na turystyczne walory! I tutaj głęboki ukłon dla Podróżującej Justyny za niezachwiane towarzystwo w odhaczaniu kolejnych punktów wycieczki, dotrzymywanie tempa, docenianie moich pomysłów, wspólne smakowanie greckiej kuchni, wypijane kawki z widokiem na Akropol, wznoszone toasty (niezapomniane darmowe uzo od Polaka-Greka!), znoszenie mego sassy humoru i wiele więcej! Dziękuję! To była niezapomniana przygoda! 


 




Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
25.07.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.