Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar w Berlinie, Velodrom, 07.11.2024!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar w Berlinie, Velodrom, 07.11.2024!




Podróże Muzyczne relacjonują: London Grammar w Berlinie, Velodrom, 07.11.2024! 



 
Pierwszy stycznia 2017 roku. Pamiętam ten dzień doskonale, bowiem zostałem wówczas trafiony emocjonalnie nokautującym muzycznym ciosem. Let winter break / Let it burn 'til I see you again / I will be here with you / Just like I told you I would... Już pierwsze wersy kompozycji "Rooting For You" wyśpiewane oszałamiającym wokalem Hannah Reid rzuciły mnie na kolana. To właśnie tego dnia narodziła się u mnie bezgraniczna miłość do brytyjskiego tria London Grammar. Oczywiście znałem i doceniałem ich wcześniejsze piosenki z debiutanckiej płyty "If You Wait" (2013), ale dopiero drugim albumem "Truth Is A Beautiful Thing" Hannah Reid, Dan Rothman i Dominic “Dot” Major rozbili u mnie skarbonkę wypełnioną wyłącznie miłosnymi uczuciami. Miałem to szczęście tymi emocjami dzielić się z ogromną wielbicielką London Grammar, Podróżującą Justyną i dla nas obojga jednym z celów życiowych stał się koncert tej grupy. To marzenie popchnęło nas w 2018 roku do podróży przez cały kraj na czeski festiwal Colours Of Ostrava. Niestety już w trakcie pierwszego dnia dotarła do nas przykra informacja, iż z powodów zdrowotnych brytyjski zespół odwołał najbliższe koncerty... Jakże wtedy smutek i rozczarowanie boleśnie ukuły w serce... Na szczęście sam w sobie festiwal uśmierzył nieco ten ból, ale to już inna historia. Cierpliwie wyczekiwaliśmy zatem kolejnych okazji. A takowa trafiła się dopiero w 2022 roku (rok wcześniej ukazał się kapitalny album "Californian Soil"), gdy London Grammar zostali ogłoszeni w bogatym programie berlińskiego festiwalu Tempelhof Sounds. Justyna tym razem odpuściła, ale ja od razu kupiłem karnet. I kilka tygodni później, jak grom z jasnego nieba padła wieść, że trio wycofało się z tego festiwalu (tego lata ostatecznie wystąpili w Berlinie jako support Coldplay...). Cóż, przynajmniej nie wydarzyło się to w trakcie imprezy, na której i tak ostatecznie warto było się pojawić. Czekaliśmy zatem dalej. W międzyczasie Hannah doczekała się narodzin synka i trochę powątpiewałem w szybki powrót London Grammar na scenę. Ale jednak zapowiedź tegorocznego albumu "The Greatest Love" na nowo rozbudziła nasze nadzieje i w końcu na horyzoncie ukazała się krótka halowa trasa późną jesienią. Oczywiście bez polskiego przystanka, ale Berlin znów był na wyciągnięcie ręki. Zaopatrzeni w bilety odliczaliśmy dzień za dniem do tego wyczekiwanego wydarzenia... Ale przecież nie mogłoby się obyć bez pewnej dozy niepewności, co nie? Po pierwszych koncertach w Paryżu, Brukseli i Amsterdamie otrzymaliśmy wiadomość, która zmroziła mi krew w żyłach: koncert we Frankfurcie (dwa dni przed berlińskim) został odwołany z powodu choroby Hannah... Szczerze to ja już nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Wyjazd do stolicy Niemiec stanął pod znakiem zapytania. Przez następne godziny nerwowo odświeżałem profil zespołu na Instagramie. Ani nie potwierdzali, ani nie odwoływali. No cóż, pozostała tylko wiara. O poranku 7 listopada wsiedliśmy z Justyną do pociągu z dreszczykiem emocji i wciąż niepewni, czy będzie nam dane spełnić to nasze wieloletnie marzenie. W końcu po południu zaczęły spływać jednak pierwsze pozytywne informacje z instagramowych profilów koncertowego obiektu Velodrom i Lauren Mayberry, która została zaproszona na tę trasę w roli supportu. Nadal jednak ta cała podróż jawiła mi się w kategoriach abstrakcji. Ale koniec końców stanęliśmy w kolejce do hali, a nawet wywalczyliśmy miejsce pod barierką! I wtedy zaczęło do mnie docierać, że to się naprawdę wydarzy! No okej, jeszcze dzidziuś Hannah na ostatniej prostej mógłby zaprotestować, ale skoro piszę tę relację, to już wszystko jasne. Wybaczcie ten długi wstęp, ale ten kontekst moich przygód z London Grammar jest istotny w odczytywaniu emocji, które targały mną podczas tego wieczoru. Zanim jednak przejdę do występu indie popowego zespołu z Nottingham, kilka zdań należy się wspomnianej Lauren, która otworzyła ten wieczór w kapitalnym, przebojowym stylu.      
 
Nie będę ukrywał, że do Lauren Mayberry od zawsze miałem słabość, więc możliwość zobaczenia wokalistki Chvrches w solowym wydaniu bardzo mnie radowała. Dodatkowo single, które wydawała na przestrzeni ostatnich miesięcy, idealnie trafiały w me gusta i potrafiły zapętlić się na moich playlistach, więc tym bardziej miałem spore oczekiwania przed tym występem. I Lauren nie zawiodła! Ba, wręcz totalnie porwała swoją niespożytą sceniczną energią, zachwyciła swym charakterystycznym dziewczęcym wokalem i zaimponowała wszechstronną wrażliwością muzyczną. Nie brakowało odległych ech synth-popowych dokonań macierzystego zespołu, ale ten występ był przede wszystkim ze strony Lauren pokazem jej swobodnej eksploracji innych odcieni popu. Ze wsparciem zespołu złożonego tylko z kobiet dostarczyła dawkę elektryzujących, muskularnych, organicznych kompozycji, które skutecznie zachęcały do tanecznych wygibasów połączeniem mieszanki nieskazitelnej radości, odrobiny wściekłości i disco-popowych rytmów. Najtinsowe "Crocodile Tears", swingowe "Change Shapes", czy też podniosłe "Something in the Air" to piosenki-petardy z refrenami chwytającymi za uszy! Ale nie zabrakło też ucieczki w balladowy rejon. Emocjonalnie wyśpiewana zza skromnego pianina magiczna kompozycja "Are You Awake?" rozczuliła moje serce. Cudowny moment wyciszenia. Zupełnie odwrotne, piorunujące wrażenie w finale zrobił wykon nieopublikowanej piosenki "Sorry, Etc". Ileż było w tym fascynującego mrocznego podtekstu i rockowego, wręcz punkowego pazura! Potężny i hałaśliwy kawałek! A widok zatracającej się Mayberry w kilkukrotnym tanecznym piruecie niezapomniany! Ileż ta dziewczyna ma w sobie czarującej, witalnej energii! Wyśmienity, przekonujący koncert! Naprawdę warto powstrzymać się z wszelkimi przedwczesnymi podsumowaniami roku, gdyż jej solowy debiutancki album "Vicious Creature", który ukaże się 6 grudnia, może okazać się tegoroczną perełką. 

Ile dobrego nie napisałbym o występie Lauren, to i tak ten wieczór należał oczywiście do London Grammar! Ach! Ten przypływ euforii w sercu, gdy kilka minut po 21 Hannah, Dan i Dot wkroczyli na ustawiony dodatkowy sceniczny podest – nie do opisania! Przepełnieni radością z Justyną wpadliśmy sobie w objęcia, a następnie przepadliśmy w tym magicznym spektaklu przeplatanych emocjonalnych wzruszeń i tanecznych uniesień. Pierwsze wersy "Hey Now" wyśpiewane przez anielski wokal Hannah oszołomiły z taką samą mocą, jaką zapamiętałem z tego dnia pierwszego stycznia sprzed siedmiu lat. Być może tego wieczoru wciąż nie była w najlepszej formie, a dodatkowo początkowo zmagała się z technicznymi problemami swojego odsłuchu, ale... Zdałem sobie z tego sprawę dopiero na chłodno kilka godzin po koncercie. W trakcie kompletnie to nie miało dla mnie znaczenia, bo nawet przy lekkiej niedyspozycji zakres wokalu 34-letniej piosenkarki jest wprost nieziemski. Swoim głosem wypełniała każdy zakamarek Velodrom, zdmuchiwała wszelkie pajęczyny i docierała do najgłębszych czeluści serc licznie (i zróżnicowanej wiekowo!) zgromadzonej publiczności. A jej koledzy z zespołu doskonale wiedzą, jak wyeksponować to najpotężniejsze działo w ich posiadaniu. Dan Rothman z szerokim uśmiechem na twarzy rzeźbił olśniewające malownicze gitarowe melodie i szarpał ciałem wzburzonymi solówkami, a Dot Major imponował multiinstrumentalnymi umiejętnościami oraz płynnymi przejściami między klawiszami  i elektronicznymi zabawkami a żywą perkusją, którą w kulminacyjnych momentach nie oszczędzał. Cała trójka połączona idealną sceniczną chemią czarowała i hipnotyzowała nas kolejnymi bujnymi oraz eterycznymi aranżacjami, w których łączyli elektronikę ze współczesnymi, różnorodnymi obliczami stonowanego popu. A setlista została ułożona iście przekrojowo i wbrew być może oczekiwaniom London Grammar wcale nie skupili się na tegorocznej płycie, z której usłyszeliśmy tylko cztery kompozycje. Szczerze? Biorąc pod uwagę, że czekałem na ten koncert tyle lat, to taki obrót spraw mi odpowiadał. 
 
Pierwsza część koncertu okazała się niezwykle nastrojowa za sprawą wspomnianego oszczędnego "Hey Now", pustynnie cieplutkiego "Californian Soil" (tym razem tu Hannah odpuściła grę na basie), zmysłowego "Kind of Man" (urokliwe na-na-na-na-na poniosło do falowania rąk) i uderzającego falą nostalgii, harmonijnego "Big Picture" z drugiego albumu. Ten błogi klimat został przełamany za sprawą porażającej swą dramaturgią kompozycji "Lord It's a Feeling"! Turbulencyjny kawałek! Następnie pulsujący zaraźliwym, garażowym, house'owy rytmem singlowy "House" z nowej płyty wprowadził nas w bardziej klubowy klimat, który został podtrzymany za sprawą zaskakującego, potężnego drum and bassowego outra oraz przejścia w euforycznie i tanecznie wybrzmiewające "How Does It Feel". Katarktycznym ciosem poniżej pasa okazało się wykonanie "Hell To Liars" z "Truth Is a Beautiful Thing". Wow! Na samo wspomnienie tego momentu dostaję gęsiej skórki. W finale tej poruszającej kompozycji imponująca, soczysta gitarowa solówka Dana przy wsparciu rozszalałego Dota za bębnami dosłownie wgniotła mnie w ziemię. To jest utwór z gatunku tych, które na żywo poruszają Niebo, Ziemię i Piekło. Tuż po tym kawałku nastąpiła chwilka konsternacji, gdy trio zniknęło na kilka minut ze sceny, ale wiązało się to na szczęście tylko z potrzebą przemieszczenia się na mniejszą scenę zlokalizowaną w głębi sali przy stanowisku technicznych. I z tego miejsca brytyjski zespół zaprezentował nam krótki akustyczny fragment złożony z dwóch kompozycji, poprzedzonymi drobną uszczypliwością w stronę wyboru Donalda Trumpa na nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Muzyka jednak pozostała na tym pierwszym planie. Usłyszeliśmy dość nieoczywiste "All My Love" z "Californian Soil", podczas którego Hannah wspięła się na wokalne Himalaje. Podtrzymywałem serce przed upadkiem i kręciłem z niedowierzaniem głową. Jej wokal jest darem z niebios. Ten magiczny moment przerwał... dzwonek telefonu Reid. To była jednak tylko taka teatralna zagrywka, gdyż na identyfikatorze połączenia pokazała się nazwa "Fakest Bitch", co oczywiście zwiastowało wykonanie tejże kompozycji z nowego albumu. Równie pięknie i emocjonalnie odśpiewaną przez Reid z dodatkową pomocą wokalną Majora. Cudowny, intymny fragment tego koncertu! Po powrocie na główną scenę trio postanowiło nas od razu porwać do tańca za sprawą pozytywnie wibrującej melodii "Baby It's You". Z szerokim uśmiechem na twarzy przyjąłem również z "The Greatest Love" wybór przecudnej urody piosenki "You and I". Na żywo ten kawałek niesie w sobie pierwiastek radosnej wzniosłości. A na koniec podstawowej części wybrzmiały dwa niezawodne utwory z ich debiutanckiego albumu: epickie "Wasting My Young Years" oraz gnające na złamanie karku, najbardziej rockowe w całym zestawie (krótka solówa Dota na perkusji kapitalna!), powalające "Metal & Dust". 
 
Oczywiście ten wieczór nie mógłby zakończyć się bez wywoływanego nieustającymi oklaskami bisu. London Grammar postanowili raz jeszcze sięgnąć po longplay "If You Wait" i zaprezentować ich najpopularniejszy utwór "Strong"! I moc jest silna w tym utworze! Na tyle, iż Hannah pozwoliła sobie podzielić publiczność na dwie połówki, które rywalizowały między sobą w wyśpiewywaniu refrenu. Zdzierałem gardło, ale to nie wystarczyło, bo nasza strona i tak w ocenie Reid przegrała... Trudno. Myślę, że jednak nasze taneczne szaleństwo pod sceną w trakcie finałowego "Lose Your Head" było jednak już bezkonkurencyjne i... Okej, może dopowiadam sobie za dużo, ale mam wrażenie, że Hannah posyłała uśmiech w naszą stronę, a już z pewnością czynił to Dan, który właściwie niejednokrotnie na przestrzeni całego koncertu uśmiechał się od ucha do ucha i nawiązywał z pierwszymi rzędami wzrokowy kontakt. Wracając jednak do tego ostatniego kawałka – tu faktycznie niemal straciłem głowę i kontakt z rzeczywistością przy tej detonacji ładunku tanecznej energii. Szczególnie wszystkich, włącznie z Hannah, poniosło do radosnych wyskoków w trakcie rozwiniętej końcówki, która przerodziła się remixową wersję tego utworu autorstwa duetu Camelphat. Obłędne, rave'owe szaleństwo! W dodatku doprawione oszałamiającą grą laserów. W ogóle oprawa i produkcja tego koncertu zasługiwała na osobne oklaski. Na telebimach i tylnym ogromnym ekranie kolejnym piosenkom towarzyszyły spektakularne, psychodeliczne, abstrakcyjne, oniryczne projekcje, a także pomysłowo wykorzystywane nagrania z drona, który kilkukrotnie krążył między zespołem, prezentując dość unikalną sceniczną perspektywę. Prosta idea, ale jakże ciesząca oko. I ta gra świetlika! Szukającego pastelowych, impresjonistycznych odcieni, ale w tych kulminacyjnych momentach tanecznych eksplozji odpalającego odważne pokazy laserowe i efekty stroboskopowe. 
 
Ten koncert został perfekcyjnie i szczegółowo zaaranżowany, stanowiąc ucztę dla oczu, uszu i przede wszystkim duszy. Doprawdy w wielu momentach pragnąłem, by czas się zatrzymał i ta chwila spotkania z ukochanym zespołem trwała w nieskończoność. No, właściwie nie obraziłbym się, gdyby repertuar został jeszcze wzbogacony o choćby takie utwory, jak "Santa Fe" i tytułowe "The Greatest Love" (widniało na setliście do wyboru w trakcie akustycznego seta), nie wspominając już o "Rooting For You", ale... Pewnie pukacie się w głowę, bo jakże właściwie ja tu jeszcze śmiem narzekać, wobec tych wszystkich okoliczności, które doprowadziły mnie do tej niezapomnianej muzycznej podróży. A więc zamykam się i wykonuję ostatni niski ukłon przed London Grammar, którzy tym koncertem udowodnili, że należą do ścisłej czołówki indie-popowej ekstraklasy! The Greatest Show! The Greatest Band! The Greatest Love!
 
 
PS Oczywiście na zakończenie pozdrawiam ciepło Podróżującą Justynę (która swoją drogą po koncercie otrzymała niespostrzeżenie setlistę od ochroniarza, który wynagrodził tym samym jej ogromne zaangażowanie w ten koncert – zasłużenie!) i towarzyszącą nam Podróżującą Zdzichę, dla której to również było spełnienie wielkiego koncertowego marzenia! Ach, no cudownie się w trójkę zatraciliśmy się w tych wyjątkowych koncertowych emocjach!
 
PS 2 W jednym z ostatnich wywiadów Hannah Reid wspominała, że London Grammar mają w planach w przyszłym roku kilka festiwalowych występów! Trzymam kciuki, by zatem pojawiła się kolejna okazja do zobaczenia ich na żywo! Bo ja już niesamowicie pragnę powtórki...








Sylwester Zarębski 
Podróże Muzyczne
18.11.2024


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.