Podróże Muzyczne relacjonują: Ethel Cain w Berlinie, Tempodrom, 23.10.2025!
Trzy lata temu Hayden Anhedönia, kryjąca się pod artystycznym alter ego Ethel
Cain, zadebiutowała zjawiskowym albumem "Preacher’s Daughter" — epickim i
mrocznym dziełem, które połączyło dream-pop, slowcore, folk i alt-country w
gotycko-amerykańskiej opowieści o traumie, wierze i miłości. Wokół
wykreowanej dramaturgicznej i mistycznej historii Ethel Cain powstał fanowski
kult, a sama amerykańska artystka objawiła się nam jako jedna z najbardziej
obiecujących i intrygujących twórczyń współczesnego alternatywnego popu,
której kompozytorski talent sam stawiałem obok Florence Welch (która zresztą
też nie kryła zachwytu nad tym albumem) i Lany Del Rey. Hayden w wywiadach
raczej jednak starała się uciekać od tych przylepianych popowych etykiet.
Swoją bezkompromisową postawę potwierdziła w tym roku, gdy w styczniu
powróciła monumentalną (89-minutową!), eksperymentalną EP-ką "Perverts", pełną
ambientu, slowcore'u, drone’u oraz chłodnej, bezdusznej, atonalnej atmosfery
(fascynującą i odrzucającą zarazem – przebrnąłem przez nią tylko raz i to było
upiorne doświadczenie), a w sierpniu zaprezentowała pełnoprawny drugi album –
"Willoughby Tucker, I’ll Always Love You". Ten zaś okazał się emocjonalnym
prequelem "Preacher’s Daughter", opowiadającym o młodzieńczej, zawiłej,
nieodwzajemnionej miłości, zazdrości, udręce i tęsknocie Ethel Cain. Muzycznie
łączy on debiutancki melancholijny alt-pop z dronową atmosferą poprzedniego
projektu, tworząc spójnie brzmiącą, przejmującą opowieść o bólu i stracie.
Album niewątpliwie ukazuje kulminację talentu i wrażliwości Hayden Anhedönii,
a zarazem jest rzekomym pożegnaniem z postacią i historią Ethel Cain. Nie
wyobrażałem sobie wobec tych faktów i mej osobistej fascynacji postacią Ethel
(choć może daleko mi do pełnoprawnego wyznawcy jej kultu) przegapić szansy
zobaczenia jej na żywo.
I być może teraz spytacie: skoro na ogłoszonej w marcu trasie koncertowej
znalazła się warszawska Stodoła, to dlaczego Ojcze Podróżniku zdecydowałeś się
na podróż do Berlina? Niestety, mimo iż halloweenowa data koncertu w Polsce w
połączeniu ze muzyczną atmosferą i narracją Ethel Cain wydawała się idealną parą (i
nieprzypadkowo ta relacja ukazuje się w tym dniu!) – z przyczyn osobistych kompletnie mi nie odpowiadała. Inna sprawa, że dorwanie biletów na ten koncert w
Warszawie było podobno niezwykle trudne. Zresztą niemal na całą trasę
wejściówki znikały błyskawicznie, ujawniając niebywały rozrost fandomu.
Niemniej dzięki zmianie w Berlinie pierwotnego obiektu Huxleys Neue Welt na
większy Tempodrom zdobyłem bilet bez stoczenia morderczej bitwy, choć i tu
oczywiście ostatecznie padł sold out.
Od czasu startu trasy starałem się unikać zajawek, ale mimo wszystko pewne
fragmenty i zdjęcia mimowolnie docierały do mojej przestrzeni i nakręcały mnie
na niezwykle immersyjny i klimatyczny koncert. Co prawda do Berlina
podróżowałem z pewną dozą niepokoju, gdyż kilka dni wcześniej w trakcie
pierwszego koncertu w Paryżu, podczas czwartej piosenki "Nettles" Ethel
nieoczekiwanie rozpłakała się i uciekła ze sceny, tłumacząc to dzień później
swoim złym samopoczuciem i stanem psychofizycznym, ale na szczęście kolejne
występy przebiegały już bez takich dramatycznych zwrotów akcji, więc trzymałem
się tej nadziei, że podróż do Berlina nie będzie bezowocna. Dodatkowym
dreszczykiem niepewności przyprawił mnie mój Flixbus, który złapał
ponaddwugodzinne opóźnienie (umilane przez ogłoszenia Open'era, wśród których
padła też... Ethel Cain – nie ma w życiu przypadków!), ale na szczęście udało
się koniec końców zameldować pod Tempodromem w momencie otwierania bramek...
Trzy godziny później tenże przepiękny berliński obiekt koncertowy o
charakterystycznej, spiczastej konstrukcji przypominającej namiot, iście
przemienił się w opustoszałą gotycką świątynię wzniesioną na zapomnianym
bagnistym amerykańskim południu, w której potajemnie zgromadziła się sekta,
celebrująca dramaturgiczną i zarazem mityczną historię Ethel Cain pod
przewodnictwem jedynej w swoim rodzaju Hayden Anhedöni. Ta zaś, niczym pastor
na ambonie, stanęła za drewnianym krucyfiksem, pełniącym rolę statywu i swoim
niebiańskim wokalem zaprosiła swoich wiernych do przeżycia unikalnego
emocjonalnego misterium!
Właściwie sceneria wewnątrz hali przypominała bardziej creepy gotycki
cmentarza. Zwisające nad sceną olbrzymie gałęzie drzew pokryte mchem,
omszałe podesty, unosząca się mgła (czytaj dym), jaskrawe, stroboskopowe
przebłyski świateł… Tylko nagrobków zabrakło, ale i tak Hayden z
czteroosobowym doskonałym zespołem sprawiali wrażenie cmentarnych zjaw
(biorąc pod uwagę tragiczny finał historii Ethel na albumach, to można
pokusić się o stwierdzenie, że Ethel wkroczyła na scenę zza grobu) skąpanych
w świetle pełni księżyca. A w tle nadciągała z dalekiego horyzontu burza z
piorunami.
I doprawdy ten koncert był od samego początku przepełniony taką
tajemniczością, duchowością, wręcz biblijnym majestatem, gotycką surowością,
upiornym klimatem, szalejącą ulewą slowcore'owego, drone hałasu i
piorunujących, przeszywających emocji. Hayden sięgając po kompozycje z
wszystkich swoich dzieł, stworzyła fascynującą antypopową utopię!
Gdy światła przygasły, tłum wybuchł pierwszą falą ekstazy, by już po chwili zastygnąć w teatralnej, niemal modlitewnej ciszy, chłonąc hipnotyzujące, lepkie od napięcia instrumentalne intro – „Willoughby’s Theme”. W następnej chwili publiczność padła na kolana przed anielską skalą głosu ożywionej Ethel Cain w delikatnej niczym pajęcza nić piosence „Janie”. Wow! Doprawdy eteryczny,
zarazem kruchy i potężny wokal Hayden na żywo potrafił dotrzeć do tak
głęboko skrytych rejonów serca, o których bladego pojęcia nie miałem. A przecież dokłada ona jeszcze do tego tak rozbrajającą emocjonalnie lirykę...
Właściwie już przy pierwszych wersach (sugestywne
Shoot me down / Come on, hurt me / I'm wide open and deserving) wiele
osób wyciągało chusteczki z kieszeni, a ja poczułem niepokojące mrowienie na
całym ciele. W tej pierwszej części koncertu Ethel płynnie przechodziła
przez stany, które wymagały nieustannego zaklejania plastrami otwierających
się ran i blizn na sercu oraz tworzyła pochłaniającą emocjonalną przestrzeń,
w której granica między nią a publicznością całkowicie się zatarła. Kolejne
dwie kompozycje – brawurowe, ale nieprzekraczające linii popowej euforii
"Fuck Me Eyes" oraz płynące w błogim nurcie alt-country "Nettles" –
rozpalały pokładami skrytej gorączkowej intensywności, a zarazem dusiły te
tlące się iskierki płachtami ujmującej wrażliwości. Obie piosenki były
doskonale wspierane przez publikę. Podczas tej pierwszej oddany nam jeden
wers wyśpiewany został chóralną siłą, a przy pierwszych nutach tej drugiej
fani popisali się koncertową akcją, rozświetlając pomieszczenie zielonymi i
żółtymi światłami telefonów. Ethel oniemiała ze wzruszenia i na jej twarzy
zagościł skromny, ale bardzo szczery uśmiech. Niezwykły moment, który
zburzył wszelkie ostatnie ostałe mury, dzielące scenę a publiczność.
Monumentalnie wybrzmiało jeszcze w tym takim słodko-gorzkim smutku "Dust
Bowl". Crescendo w połowie wręcz zahaczyło o noise-rockowy poryw, zmuszający
do stonowanego headbangingu. Nie spodziewałem się, że kompozycje Cain na
żywo będę wybrzmiewać tak potężnie!
W kolejnej części koncertu zanurzyliśmy się w rozwleczonych, ambientowych,
drone'owych, nieziemskich pejzażach z projektu "Peverts" w postaci
kompozycji "Vacillator" (ze wplecionymi urywkami dźwięków z tytułowej
piosenki oraz "Houseofpsychoticwomn") oraz "Onanist" zakończonej outrem
wypełnionym złowieszczymi skrzypcami z "Pulldrone". Strzępki mrożącego krew
w żyłach wokalu, wijącej się i klęczącej przed krucyfiksem, Ethel Cain,
bezduszna atmosfera wprost z korytarzy opuszczonego szpitala oraz
maksymalnie zwolnione instrumentalne tempo w tym fragmencie koncertu
teoretycznie powinno zniechęcać do dalszej podróży z tą artystką, ale jakimś
ponadnaturalnym urokiem udało się jej zatrzymać nas w transie i dalej
wywoływać efekt szokujących i magnetycznych doznań.
Z tego mroku w stronę światła nadziei Ethel Cain delikatnie popchnęła nas za
sprawą subtelnej, akustycznej aranżacji "A Knock at the Door". Piękne
wykonanie, choć czy niosło ono ze sobą efekt ulgi? Wręcz zdaje się, że
celowo zostaliśmy zawieszeni w bólu wyczekiwania na katartyczną eksplozję.
Frustrację i napięcie wzmagał zaś puszczony z taśmy łącznik w postaci
ambientowego szumu "Radio Towers", który płynnie połączył się z epicką
balladą "Tempest", rozciągającą się od widmowego wokalnego echa śpiewu Cain
po wzmagającą się ulewę destrukcyjnego hałasu i emocjonalnej intensywności.
Ta ostatnia zaś nabrała porywistego wiatru w żagle podczas kończącej ten
podstawowy set kompozycji "Sun Bleached Flies" z debiutanckiego albumu
"Preacher’s Daughter". Publiczność wyraźnie się na ten wybór Cain ożywiła
(na podstawie poprzednich setlist w grze było ciągnięcie narracji z
ostatniej płyty za sprawą "Waco, Texas"), a zaśpiewany chóralnie przez fanów
wers God loves you, but not enough to save you przyprawił o falę
tsunami ciarek na ciele.
Podczas bisów spodziewanie pozostaliśmy w nurcie starszych dokonań i
opowieści Ethel Cain, ale jednak jak grom z jasnego nieba spadła na nas
piosenka "Family Tree", która zaliczyła w Berlinie kompletnie niespodziewany debiut podczas tej trasy! Wow! Na twarzach wielu osób zagościło
niedowierzanie! Ta krzyżująca wykreowaną historię rodzinną, religijność i
życiowe traumy z dramaturgicznym brzmieniem pieśń tworzyła w sercu szeroki
front burzowy! Eskalujące z każdą kolejną nutą instrumentalne napięcie oraz
wspinająca się na wokalne wyżyny Ethel doprowadzała mnie do stanu wyrzucania
z siebie wszelkiego zalegającego w środku duszy żalu, gniewu i poczucia
winy. Nie do opisania! Wyzwoleni z tego ciężaru grzechów przeszłości
mogliśmy oddać się w pełni już finalnej, zdecydowaniej bardziej popowej
odsłonie tego show. W pierwszej kolejności rozkołysało i powiodło do
kolejnych tłumnych śpiewów żarliwe wykonanie kompozycji "Crush" z
debiutanckiej EP-ki "Inbred", a potem już niepohamowany entuzjazm wśród
tłumu wywołało porywające wykonanie wyczekiwanego pop-rockowego bangera
"American Teenegar"! Ethel właściwie nie musiała nas specjalnie zachęcać do
wypełnionych radością tanecznych wyskoków, które z jednej strony tak bardzo
kontrastowały z tym emocjonalnym misterium przesiąkniętym mrokiem, a z
drugiej strony ten wybuch euforii stał się pewną naturalną formą nagrody za
to przejście przez czeluście piekieł i wylane litry łez. To jeden z tych
katartycznych koncertowych momentów, które warto przeżyć na własnej skórze!
Ten widok tłumu, który od frontu aż po tył sali wraz z powstałą z miejsc
widownią na trybunach podrygiwał w tańcu i śpiewie, wymieniając się
nieskazitelną energią z Ethel Cain był doprawdy imponujący! Oczyszczający, oszałamiający i satysfakcjonujący finał, po którym trzeba była złapać głęboki
oddech!
Ten koncert w Berlinie pokazał, że Hayden Anhedönia pod przykrywką postaci
Ethel Cain nie tylko opowiada wielowymiarowe historie – ona je ucieleśnia.
Jej występ w Tempodrom okazał się mistycznym doświadczeniem, w którym sacrum
mieszało się z profanum, a publiczność stała się świadkiem muzycznej
liturgii o miłości, bólu, stracie i wszelkich pochodnych tych emocji. To nie
tylko spotkanie z muzyką zrodzoną z nastrojowego alt-dream-popu, folku
i gotyckiego slowcore’u, ale wejście w pieczołowicie przemyślane
dramaturgiczne uniwersum. Owszem, bardzo specyficzne i zapewne nie każdy się
w tym świecie emocjonalnych przepaści, ambientowego chłodu i intymnych
spowiedzi odnajdzie, ale wtajemniczeni w ten wykreowany epos o tragicznym
życiu Ethel Cain doświadczali, wraz ze mną, doznań na niespotykaną skalę.
Rejestrowałem twarze ocierane od łez, metaforycznie podtrzymywane serca w
obawie przed ich upadkiem i ostatecznym roztrzaskaniem, wzajemne pocieszanie
się, otulanie w objęciach najbliższej osoby, popadanie w hipnotyczny trans i
oszołomienie, stąpanie po schodach między piekłem a niebem, czy też w końcu
oddanie się tej wyzwalającej radości we wspomnianym finałowym "American
Teengar". Zjawiskowy artyzm tego koncertu pochłonął mnie całkowicie!
PS O rozgrzewkę przed występem Ethel Cain zadbał siedmioosobowy zespół
9Million z Toronto, na czele z producentem i częstym współpracownikiem Cain, Matthewem Tomasim. Rozgrzewali nas dawką gęstych pejzaży alt-rockowych o grunge'owych i shoegaze'owych naleciałościach. Ich kompozycje były bardzo szorstkie, melodie raczej nie zapadające w pamięci, wokal nieco przygnieciony instrumentalnymi warstwami, ale mimo wszystko swoją szczerą, trochę jambandową i beztroską hałaśliwą grą na swój sposób hipnotyzowali. Nie było to ekscytujące doznanie, ale pewien undergroundowy potencjał w tym występie 9Million się tlił.
PS 2 W tworzeniu fotorelacji pozwoliłem sobie na odrobinę eksperymentowania z formą, więc obok naturalnych fotek znajdziecie też wersje celowo przefiltrowane.
Fotorelacja
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
31.10.2025










































































