Podróże Muzyczne relacjonują: Wolf Alice w Berlinie, Columbiahalle, 19.11.2025!
Wolf Alice po raz trzeci w tym roku! Po wspaniałych festiwalowych
występach na Primaverze i Open'erze przyszedł czas na klubowe spotkanie w Berlinie z tym
rozkwitającym nam od piętnastu lat brytyjskim alt-rockowym zespołem w
ramach promocji ich tegorocznego albumu "The Clearing". Muszę jednak przyznać,
że ta kolejna w tym roku wyprawa do stolicy Niemiec nie była przeze mnie
planowana. Tę klubową trasę Wolf Alice początkowo spisałem na straty. Koncert
w Warszawie feralnie pokrył się z Inside Seaside, a ostatnie dni urlopowe
trzymałem w nadziei na grudniowy koncert Radiohead, ale... Cóż, jednak nie
zanosiło się – i dalej nie zanosi – na to, bym dorwał bilet na Thoma Yorka i
jego kompanów z macierzystego zespołu, a i z biegiem czasu termin przestał mi
odpowiadać... A więc zacząłem sobie tuż przed Inside wszystko kalkulować raz
jeszcze. No i argumenty za wyjazdem zaczęły przeważać. Po pierwsze powróciłem
do wspomnień z tych tegorocznych festiwalowych koncertów Wolf Alice i... Cóż
to były za przeżycia! Po Primaverze na gorąco relacjonowałem tak:
Wolf Alice wskakują na nowy koncertowy poziom! Zwłaszcza Ellie Rowsell
jeszcze nigdy nie emanowała taką pewnością siebie, czuciem sceny i własnego
ciała oraz wokalnymi ekspresjami. Czułem niesamowite wzruszenie, obserwując
ten występ! Bloom Baby Bloom! Doprawdy byłem zdumiony i zachwycony formą całego zespołu, a przy okazji
też dzięki nim zaliczyłem debiutanckie pogo na hiszpańskiej ziemi! Koncertem
na Open'erze przeżywanym z liczniejszym gronem Podróżujących przy mym boku i
pod klimatycznym Tent Stage właściwie – cytuję kolejne me wrażenia
– londyński rockowy band utwierdził mnie w przekonaniu, że wskoczyli właśnie
do wyższej ligi gitarowej alternatywy! Zdecydowanie intensywniejszy i
bardziej klimatyczny występ od tego na Primaverze. Ellie Rowsell rozkwitła
nam do autentycznego miana rockstar girl! I to jej huraganowe zejście w
tłum! Zresztą tempo i nastrój tego koncertu był zmienny, jak trójmiejska
pogoda. Były momenty ocierania łez, rajskiego unoszenie serc, a także
punkowego pobudzenia! Zachwyciła przedpremierowa piosenka "The Sofa" –
apetyt na nowy album rośnie. I tylko technicznie dźwięk mógłby być nieco
bardziej dopieszczony. Poza tym wspaniały koncert kochanego zespołu, który
cierpliwie idzie po swoje! W obliczu tych wspomnień oraz nakręcony docierającymi do mnie relacjami
Podróżujących z innych koncertów na tej trasie (z Kopenhagi, Warszawy,
Mediolanu – uwielbiam Was wariaci!) – podjąłem ostatecznie na tydzień przed jedyną słuszną decyzję! W
tej całej układance rozważań istotny był jeszcze jeden czynnik mobilizujący.
Support w postaci...
Florence Road! Ten irlandzki girls band sukcesywnie w ostatnim czasie
rozpalał w mym wnętrzu płomień sympatii do swojej twórczości (gamechangerem
okazał się wydany pod koniec października singiel "Miss") i szczerze liczyłem,
że przerodzi się on w Berlinie w ogień miłości! I ta nadzieja nie okazała się
płonna! Wręcz przeciwnie! Mało brakowało, a uruchomiłbym czujniki
przeciwpożarowe w Columbiahalle! No mam też w ostatnich latach ewidentną
słabość do irlandzkich zespołów. Odnoszę zresztą już od dłuższego czasu
wrażenie, że tętni tam obecnie aorta rockowej muzy. A przynajmniej takiej,
która trafia w me miękkie podbrzusze! I dziewczyny z Florence Road tylko to
swym porywającym występem potwierdziły!
Już od pierwszego, zalotnego i drapieżnego utworu "Figure It Out" porwały
publiczność falą fantastycznie melodyjnego rocka. Charyzmatyczna i ujmująca
swym wdziękiem Lily Aron – wokalistka i gitarzystka, ubrana w garnitur,
niebieskie dżinsy i pasek gitarowy z wyszytymi białymi gwiazdami, z włosami
efektownie rozwiewanymi przez ustawioną na scenie dmuchawę – hipnotyzowała
urodą i wokalną ekspresją od pierwszych sekund. Emma Brandon po jej lewej
stronie kreśliła finezyjne gitarowe riffy, zaś z prawej strony basistka Ailbhe
Barry emanowała stoickim spokojem, a perkusistka Hannah Kelly z godną podziwu
precyzją trzymała rytm.
Utrzymane w bardziej balladowym nastroju "Hand Me Downs" z tegorocznej EP-ki
"Fall Back" przyjemnie rozczuliło, a rozgrzewający się wokal Lily zaczął
wdzierać się w najbardziej skryte zakamarki mojego serca. A kiedy wreszcie
wybrzmiał wyczekiwany, rozrywający na emocjonalne strzępy singiel "Miss", ten
słodki i jednocześnie cierpiący głos frontmanki ścisnął mnie za serducho tak
mocno, że aż z trudem łapałem oddech. Wow! Wokal Aron to doprawdy
najpotężniejszy oręż tej formacji – ostro przeszywa duszę i nadaje każdej
kompozycji odpowiednią dawkę emocjonalnej dramaturgii. Rockowe natarcie
dziewczyny podtrzymały za sprawą nieopublikowanej kompozycji "How Does It Make You Feel" i świeżutkiego singla "Storm Warnings" – kolejne targające ciałem
wykonania. Poruszająco wypadła spokojniejsza kompozycja "Heavy" za sprawą
niezwykle błagalnego tonu Lily Aron, który pod koniec zamienił się niemal w
oczyszczający krzyk rozpaczy, po którym Hannah Kelly sprawnie przeskoczyła zza
perkusji do klawiszy i ostatnie wersy tej piosenki zostały wyśpiewane przy ich wyłącznym akompaniamencie – niezwykle urokliwy zabieg! Pozostaliśmy w takim
subtelniejszym nastroju za sprawą delikatnej ballady "Caterpillar". Zjawiskowy
wokal Lily w połączeniu z uderzanymi akordami na gitarze akustycznej i
melodią zagraną na pianinie ujął i powiódł publiczność do odpalenia latarek w
telefonach. Rockowa zadziorność powróciła z niewydanym utworem "7563" – girls
band rewelacyjnie budował tu napięcie przez narastający perkusyjny rytm oraz
impulsywny śpiew. Na mojej twarzy zagościła mimika pełnego uznania! Dla
odmiany dalej dziewczyny poczęstowały nas skręcającym bardziej w pop-rockową
odsłonę singlem "Break the Girl". Lily odłożyła gitary na bok i zarażała nas
dyskretną taneczną ekspresją. A świetnie wplecione w tym kawałku
La-la-la-la prowokowało do chóralnego śpiewu. Ten
czterdziestominutowy koncert Florence Road zakończyły przekonującą,
poptymistyczną rockową piosenką z vibem końcówki lat 90. – "Goodnight".
Dziewczyny doprawdy tym zestawem piosenek skutecznie uwodziły, rozczulały i
porywały! Zerkałem nieustannie wokół siebie i naprawdę publiczność zdawała się
być również absolutnie tak samo jak ja kupiona tym występem i zaangażowana
emocjonalnie! Zresztą tuż po wydarzeniu dziewczyny przy merchu były zasypywane
komplementami! Nie omieszkałem też skorzystać z tej okazji i dodać kilku
szczerych i miłych słów od siebie! Dziewczyny zdawały się być szczerze zachwycone
wizytą w Warszawie i mają nadzieję do nas wrócić! Trzymam za słowo!
Dziewczyny z Florence Road doskonale nas rozgrzały i pokazały, że przyszłość
stoi przed nimi otworem, ale prawdziwy korek z butelką ekscytacji i euforii
wystrzelił dopiero wraz z wejściem na scenę zespołu
Wolf Alice! Wkraczający na scenę Joff Oddie (gitara), Theo Ellis (bas),
Joel Amey (perkusja) oraz wspierający ich od lat Ryan Malcolm (klawisze)
zostali przywitani gromkimi brawami niczym legendy rockowej sceny. Szybko
jednak musieli usunąć się w cień, gdy naszym oczom ukazała się ona – Ellie
Rowsell!
Przez ostatnie miesiące ta dziewczyna zapracowała na miano prawdziwej,
zmysłowej i drapieżnej rockowej gwiazdy – i dokładnie tak prezentowała się
tego wieczoru. Stanęła w pewnej pozie na tylnym podwyższeniu sceny, na tle
mieniącej się cekinowej kurtyny z frędzlami, natychmiast przykuwając uwagę
zjawiskowym wyglądem i efektownym kostiumem: błyszczącą, intensywnie czerwoną
satynową koszulą z długimi rękawami i mankietami, wysoko wyciętymi czerwonymi
majtkami w stylu body, przewiązanymi szerokim czarnym paskiem z ozdobną
klamrą, kontrastującymi półprzezroczystymi czarnymi rajstopami oraz skórzanymi
kozakami. Ten odważny, wyrazisty strój w retro stylu doskonale podkreślał
silny wizerunek 33-letniej Brytyjki.
Nie o walorach urody i mody nam tu jednak rozprawiać. Ellie przede wszystkim –
począwszy od opartej na nastrojowym, fortepianowym, rozmarzonym, bondowskim
brzmieniu ballady "Thorns" – zachwycała skalą swojego sopranowego wokalu!
Nieprzypadkowo podczas tego utworu snop światła został skierowany wyłącznie na
nią! Ale już przy drugim kawałki, singlowym, epickim "Bloom Baby Bloom"
sceniczny blask objął cały zespół! Zespół wyraźnie rozpędzony, w tak zwanym
potocznym gazie! Joff rzeźbił kolosalne i czarujące gitarowe riffy, Theo w
swoim stylu zatracił się scenicznie i częstymi gestami, spojrzeniami
prowokował nas do wyzwalania większej energii (takiego cheerleadera inne zespoły mogą pozazdrościć!), Joel uderzał w bębny i hi-haty
w jakimś przypływie progresywnej finezji, Ryan dokładał do tego smaczne partie
pianina, a Ellie wpadła w objęcia glam-rockowej scenicznej ekspresji! A ja –
przy zamaszystym refrenie niczym pejzaże Claude Moneta – wznosiłem triumfalnie
dłonie w górę i śpiewałem, ile sił w płucach! Ekstaza! Fantastycznie
angażujący numer!
Zastanawiałem się przed koncertem, czy Wolf Alice uda się odpowiednio
zbalansować pod względem dynamiki ten koncert w związku z ich metamorfozą w
stronę tego soft-rocka brzmienia z lat 70. na eksponowanym oczywiście tego
wieczoru albumie "The Clearing", ale bardzo zgrabnie i przemyślanie poukładali
ten set. Rozpierającą energię z "Bloom Baby Bloom" podtrzymał kawałek "White
Horses"! Tu swoje pięć minut otrzymał Joel, który płynnie łączył śpiew w
zwrotce z grą na perkusji, a później do wokalnej harmonii dołączała się do
niego Ellie. Ten utwór na żywo nabrał zdecydowanie rumieńców i zaskakująco...
galopował, sprawiając, że poczułem pierwszą tego wieczoru ochotę do swobodnych
podskoków. Co prawda to była tylko rozgrzewka przed tym, co choćby kilka
numerów później zadziało się podczas "How Can I Make It OK?" z uwielbianego
przeze mnie albumu "Blue Weekend". Ta kompozycja swoim tnącym powietrze rytmem
za każdym razem sprawia, że cała sala wystrzeliwuje w jedności pod sam sufit i
testuje swoje struny głosowe! Szał! Pomiędzy tymi utworami otrzymaliśmy
jeszcze brużdżące po alt-rockowym, grunge'owym podłożu "Formidable Cool",
które emanowało wokalną oraz instrumentalną zajadłością. Ta zaś chwilę
później została ujarzmiona przez czarujące wykonanie "Just Two Girls", które
zostało zadedykowane stojącym na balkonie fankom ubranym w t-shirty
inspirowane tą czułą piosenką. W kulminacyjnym momencie tego fragmentu
sceniczna scenografia wzbogacona została przez barwne efekty świetlne wywołane
z wykorzystaniem dyskotekowej kuli! W błogim nastroju pozostawiła nas kolejna
propozycja z tegorocznego albumu – "Leaning Against the Wall". Choć jeśli
miałbym wytknąć najsłabszy moment koncertu, to prawdopodobnie wskazałbym
właśnie na ten kawałek, który delikatnie na żywo nie oddał tej studyjnej
jakości, ale to doprawdy z mej strony czepialstwo na siłę. Bo mimo wszystko
zawiłe, skoczne riffy wykonywane na akustycznej gitarze przez Joffa,
wprowadzające do kulminacyjnego eterycznego – z wielowarstwowymi,
rozmarzonymi, subtelnie elektronicznymi fakturami w tle – wokalu Ellie (padał na nią efektowny snop fioletowego światła) podszczypywały
serducho.
Niemniej taka całkowita błogość zalała mną podczas urzekającej ballady "The
Sofla", której fortepianowa melodia niosła sopranowy wokal Rowsell w rajski
nieboskłon, a zjednoczona publiczność z wdziękiem poddała się zbiorowemu
falowaniu ramionami i kołysaniu się. Serce zatopione w słoiku z miodem! Powrót
do debiutanckiego materiału za sprawą hymnu przyjaźni "Bros" pobudził zaś
żywiołowy entuzjazm i powiódł nas do chóralnego śpiewu wzruszających wersów!
Emocje zaczęły zaś kipieć przy wybuchowym, przybrudzonym "You're a Germ"!
We hear the one! two! three! four! five! six! seven! i odjazd
w nieokiełznane szaleństwo podbite dzikim, pierwotnym rykiem samej Ellie.
Podczas tego utworu w Columbiahalle nastąpiły pierwsze tektoniczne
przesunięcia się podłogi i poczułem, że tłum jest wyjątkowo ożywiony!
Ta buzująca energia jeszcze chwilowo rozpłynęła się przy folkowej kruchości
kompozycji "Safe From Heartbreak (If You Never Fall in Love)", podczas której
cały zespół zgromadził się wokół stojącej na podwyższeniu Ellie – Joel i
Ryan dokładali swoje wokale do rozczulającej harmonii, a Joff i Theo
zaopiekowali się akustycznymi gitarami. I tu znów berlińska publiczność
popisała się wywołującym ciarki wspólnym śpiewem! "Safe in the World" ciągnęło
dalej ten intymny klimat, ale już przy powrocie do pełnego instrumentarium
dryfowało po soft-rockowym oceanie przyjemności. Widowisko wypadło utrzymane w
vibie twórczości Electric Light Orchestra "Bread Butter Tea Sugar" za
sprawą nie tylko mistrzowskich instrumentalnych przejść, znakomicie
wyciosanego gitarowego riffu, namiętnego wokalu, ale także dzięki zapadającej w
pamięci świetlistej gwieździe, który padła na cekinową kurtynę. Oczywiście w
jej centrum znajdowała się Ellie, która doskonale zdając sobie sprawę z
efektowności tego momentu, przybierała teatralne, ponętne pozy, a wycelowana w
nią dmuchawa zniewalająco rozwiewała jej włosy. Rockowa diva!
Wtem znienacka temperatura koncertu gwałtownie wzrosła! Zawyły policyjne
syreny, stroboskopowe światła przytłoczyły zderzeniem czerwieni i błękitu, a
Ellie wyłoniła się z głębi sceny z megafonem w dłoni, w który to ryknęła
niczym rozdrażniona bestia pierwsze wersy piosenki "Yuk Foo"! Noise-rockowy
granat rzucony w publiczność! Co tu się zadziało! Frontmanka Wolf Alice
przemierzała i rzucała się na deski sceny w totalnym amoku! A w tłumie puściły
już wszelkie hamulce stopujące dotychczas narastający wybuch szaleństwa! Choć
stałem bliżej barierki, to wystarczył tylko rzut oka na to, co się dzieje za
moimi plecami i sekundę później już byłem w pogo! A zespół podkręcił jeszcze
wzburzone tempo, bezpośrednio przechodząc do nie mniej ociekającego gniewem i
dzikością utworu "Play the Greatest Hits"! To był już ten moment, gdy totalnie
zaufałem zespołowi, przestając zwracać uwagę na ich sceniczne poczynania,
zatracając się w zabawie i wcielając się w wodzireja tworzenia przestrzeni pod
moshpit! Fun fact dopiero po koncercie trafiłem na nagranie z tego fragmentu
ukazujące, że dziewczyna z tłumu rzuciła w stronę Ellie stanik (to już chyba
jakaś berlińska tradycja, bo
trzy lata temu w Astra Kulturhaus
wydarzyło się dokładnie to samo!), którym to artystka na tyle intensywnie
wywijała, że aż statyw od mikrofonu padł na scenę! No to było doprawdy tornado
gitarowej intensywności!
Ryzykownie, lecz z niezwykle satysfakcjonującym efektem Wolf Alice postanowili nieco
słodzić salę. W pierwszej kolejności wybrzmiało nastrojowe i zarazem
majestatyczne "Silk", w trakcie którego publiczność efektownie swym chóralnym
śpiewem podkreślała przejmujący wers Slowly I could die. Pot na
twarzy mieszał mi się ze łzami wzruszenia nad tą dramaturgiczną historią
miłosną inspirowaną życiem Edie Sedgwick. Następnie Colmbiahalle skurczyła się
do rozmiarów niewielkiego brytyjskiego pubu z muzyką na żywo, gdy Ellie – z
ponownie kierowanym w jej stronę snopem reflektora – usiadła na wysokim
barowym krzesełku i przy pianinowym akompaniamencie Ryana wyśpiewała intymne,
introspektywne "Play It Out".
Końcówka podstawowego seta to powrót do rockowego żywiołu! Duet utworów "Giant
Peach" i "Smile" wybrzmiał niezwykle żarliwie, garażowo, hałaśliwe, na granicy
warczącego punka! Przede wszystkim – porywająco! Co tam się ze mną działo? Bóg
jeden raczy wiedzieć! Szczerze nie spodziewałem, że berlińska publiczność tak
się odpali tego wieczoru! No przepiękne to było! A jeszcze Wolf Alice trzymali
jednego asa w rękawie! Co prawda na tej trasie zazwyczaj bis rozpoczynali jeszcze od rozczulająco balladowego "The Last Man on Earth", ale tym razem pominęli
ten utwór (wybaczam!) i od razu przeskoczyli do miłosnego indie hymnu – "Don't
Delete the Kisses"! Triumfalne i naznaczone epickością zakończenie tego
rewelacyjnego koncertu! Satysfakcja w serduchu została jeszcze podtrzymana
przez puszczenie z głośników "Bohemian Rhapsody" zespołu Queen – widok
dziesiątek osób śpiewających i tańczących pod wpływem czystej pokoncertowej
radości był totalnie uroczy i zjawiskowy! Ach, jakież przepiękne i katartyczne emocje wyzwolił
ten koncert Wolf Alice!
Tego wieczoru wydarzyło się wszystko, co rockowe kocury tudzież wilki
uwielbiają w gitarowej muzie! Rozczulające soft rockowe uniesienia z
najnowszej płyty "The Clearing" zderzały się triumfalnie z drapieżnymi,
zadziornymi, porywającymi i wybuchowymi alt-rockowymi petardami z poprzednich
dzieł brytyjskiego zespołu! Wolf Alice udowodnili, że mistrzowsko potrafią
żonglować rockowymi podgatunkami. Grunge'owe wrzaski, dream-popowe blaski,
folkowe subtelności, punkowe zadziorności, glam-rockowa nadekspresja,
indie-rockowe hymny – w każdym wcieleniu ten zespół był przekonujący i
kreatywny! A przy tym umiejętnie trzymali nas w napięciu i balansowali energię
przez cały występ! Nie było wtopy! Widać i czuć było ze sceny, że są w
absolutnym gazie! Ellie Rowsell wprost w gwiazdorskiej formie! I tej wokalnej
i tej ekspresyjnej! A jej kolegów z zespołu pozytywna energia wręcz
rozpierała! No i ich instrumentalne popisy były klasą samą dla siebie! I ta
publiczność wczorajszego wieczoru... Wow! Od samego początku wyjątkowo
rozemocjonowana, naelektryzowana i chętna do totalnego odjazdu! To był
zdecydowanie najlepszy koncert Wolf Alice, jaki dane mi było przeżyć! Top pod
względem formy zespołu, atmosfery, nagłośnienia, ujmujących emocji i
szaleństwa pod sceną!
Wolf Alice bez wątpienia stali się obecnie jednym z najbardziej ekscytujących
wyspiarskich rockowych zespołów! Przez 15 lat cierpliwie, z pokorą,
skromnością, ale także konsekwentnie z nieustającą wiarą w swoje umiejętności
budowali koncertową reputację, stworzyli nierozerwalną zespołową chemię,
nagrywali doceniane płyty i wspinali się po kolejnych szczebelkach drabiny w
stronę spełnienia gitarowych marzeń! Wreszcie są w miejscu, w którym powinni
być od dawna! Zresztą ta klubowa trasa po Europie była dla nich tylko
rozgrzewką przed wskoczeniem na poziom aren w Wielkiej Brytanii! W momencie
spisywania mych wrażeń nieustannie trafiam na nagrania z ich poczynań w
brytyjskich halach i to jest coś doprawdy niesamowitego! Wypełnione obiekty,
podniesiona do jeszcze wyższego poziomu teatralność i scenografia, zespół
totalnie wzruszony i napędzony tym sukcesem – oni są o krok od zdobycia tego
rockowego szczytu! Właściwie dla mnie już sięgnęli gwiazd i stali się jednym z tych
zespołów, za którym pójdę w ogień! I jak ja się cieszę, że ostatecznie
zdecydowałem się w ostatniej chwili na tę wyprawę do Berlina, by być świadkiem
tego rozkwitu kariery i formy Wolf Alice! Bloom Baby Bloom!
PS Pozdrowienia dla Podróżujących Dimy i Erwina, który dostrzegli i złapali mnie w tłumie! To jest wprost niesamowite! Podróżuje człowiek samotnie za granicę, a i tak tam spotyka absolutnych koncertowych freaków i obserwatorów bloga! Piątka chłopaki i do zobaczenia na koncertowych szlakach!
Fotorelacja:
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
05.12.2025


















































































