Podróże Muzyczne relacjonują: Coldplay w Wiedniu, Ernst Happel Stadion, 25.08.2024!
Zespół Coldplay od 2012 roku organizuje swoje trasy wyłącznie na
stadionach i ich koncerty zawsze są gwarantem imponującego i barwnego
pop-rockowego widowiska. Można im co prawda zarzucić pewne lenistwo, bo
fundament realizacyjny i scenariusz kolejnych show jest właściwie od lat
bardzo do siebie podobny, choć oczywiście panowie starają się
nieustannie wprowadzać pewne niuanse, nowe bajery, poprawiać możliwości
xylobandów (czyli tych przełomowych, świecących opasek publiczności)
delikatnie zmieniać repertuar, niwelować zły wpływ produkcji na środowisko
itd. Niezależnie jednak od szczegółów, czy też promowanych płyt – od ponad
dekady nie zmienia się obezwładniająca ilość euforycznej i oczyszczającej
emocjonalnie energii, którą Chris Martin, Jonny Buckland, Guy Berryman oraz
Will Champion potrafią wygenerować ze stadionowej sceny. Nie ukrywam, że
uzależniłem się od niej od koncertu
Coldplay na Stadionie Narodowym w 2012 roku
i nie opuszczałem kolejnych wizyt zespołu w Warszawie w latach
2017 i
2022. Trzymałem kciuki, by kolejna odsłona europejskiej trasy Music of Spheres
zahaczyła o inny stadion w Polsce, ale ostatecznie tym razem Coldplay pominął
nasz kraj w planach. Z drugiej strony przy zeszłorocznym ogłoszeniu pojawiła
się ochota, by przełamać te tradycyjne spotkania na Narodowym i zobaczyć
Brytyjczyków w innym europejskim mieście. Wybór padł na Wiedeń i... Absolutnie
nie żałuję tej muzycznej podróży i przygody! Tym bardziej że przy tym
zakochałem się w stolicy Austrii. Co prawda kilkanaście dni przed wyjazdem z
przerażeniem czytałem doniesienia o planowanym i wykrytym zamachu podczas
koncertów Taylor Swift w Wiedniu, ale na całe szczęście służby policyjne i
antyterrorystyczne stanęły wówczas na wysokości zadania i zapobiegły tej
sytuacji. Koncerty Amerykanki jednak odwołano. Na szczęście w przypadku
czterech występów Coldplay na Ernst Happel Stadion obyło się bez takiego
incydentu, choć warto nadmienić, że odbywały się one przy zwiększonych
środkach ochrony (choćby widoczni snajperzy na dachu stadionu).
Przejdźmy już zatem stricte do wrażeń z niedzielnego, upalnego (ponad
trzydzieści stopni!) i zarazem ostatniego wieczoru rezydencji Coldplay w
Wiedniu. Zanim jednak na scenę wkroczyli bohaterowie wieczoru, mieliśmy
przyjemność usłyszeć na supporcie dwie artystki: lokalną piosenkarkę
Oskę i Maggie Rogers! "Usłyszeć" to słowo klucz, gdyż w
porównaniu do naszej narodowej studni, nagłośnienie na Ernst Happel Stadium
naprawdę nie zawiodło moich oczekiwań. Co prawda zarówno koncerty Oski, jak i
Maggie Rogers mogłyby wybrzmieć z głośników ciut głośniej (dość gadatliwa
publiczność też nie pomagała w skupieniu się na tych występach), ale z drugiej
strony żaden pogłos nie sprawiał trudności w odbiorze muzycznych treści (kto
był na Narodowym na supporcie Paramore przed Taylor Swift, ten wie). W obu
przypadkach to było moje pierwsze zetknięcie się live z twórczością obu
dziewczyn. Maggie odkrywałem już lata temu jeszcze przed jej debiutanckim
albumem, ale również Oska trafiła już jakiś czas temu do mojego notesu z
muzycznymi talentami. Austriacka singer-songwriterka uwodziła delikatnymi,
folkowymi piosenkami, pięknym wokalem oraz pozytywną, urokliwą sceniczną
charyzmą. Porwała się nawet na cover "I Will Always Love You" Whitney Houston.
Przyjemnie.
Niemniej zdecydowanie bardziej słuch ostrzyłem na występ
Maggie Rogers. Trzydziestoletnia Amerykanka ubrana w zwiewną czarną
sukienkę udowodniła, że urodziła się na scenie. Trudno było oderwać wzrok od
jej ekspresyjnych ruchów, a za nimi podążała również muzyczna jakość.
Usłyszeliśmy cztery kompozycje z jej ostatniego, pięknego albumu "Don't Forget
Me": otwierające występ "The Kill", "So Sick of Dreaming", "If Now Was Then"
oraz tytułowy singiel. Te piosenki rozczulały swoim surowym, akustycznym,
folkowym DNA. Ale Maggie czuje się doskonale również w bardziej alt-popowej
odsłonie, co potwierdziła za sprawą choćby przebojowych numerów "Want Want" i
"That's Where I Am" z jej drugiej płyty "Surrender". Przypływ cudownej
nostalgii zaś zapewniły trzy kompozycje z jej doskonałego debiutu "Heard It an
a Past Life": emocjonalnie epickie "Fallingwater", chwytające za ucho
"Say It" i magiczne "Light On", które uświetnione zostało odpalonymi latarkami
w telefonach publiczności. Maggie pokazała, że jest artystką, której
niestraszne stadiony i większe areny koncertowe, a nawet headlinerskie sloty
na festiwalach, choć marzę o tym, by kolejne spotkanie z Maggie odbyło w
kameralnych warunkach polskiego klubu. No błagam, niech ją ktoś wreszcie
sprowadzi do naszego kraju! Ileż można czekać...
No i w końcu przyszedł czas na kosmiczny odlot z Coldplay! Panowie
swoim zwyczajem wyłonili się spod wybiegu (tradycyjnie ustawiłem się tuż przed
tą sceną B), Chris ucałował sceniczną podłogę, przybił piątkę z Jonnym, po
czym reszta zespołu pospacerowała w głąb sceny w stronę swoich instrumentów, a
ich lider pozostał już bliżej centrum tłumu, by dyrygować naszymi ciałami do
wspólnego euforycznego tańca przy dosłownie wystrzałowym "High Power"
okraszonym pirotechnicznymi elementami. Co prawda dźwiękowcy nie do końca
poradzili sobie z erupcyjnym początkiem tego występu, ale z każdym kolejnym
kawałkiem sytuacja się znacząco polepszała. Pierwszy akt upłynął bez
zaskoczeń. Taneczny vibe podtrzymany został przez barwne "Adventure of a
Lifetime", podczas którego na płytę stadionu wyrzucone zostały gigantyczne
piłki – to zawsze wywołuje pozytywny efekt. Epicko wybrzmiało "Paradise", a
niejedną łezkę można było uronić przy niezawodnym łamaczu serc – "The
Scientist".
W drugiej części koncertu cały zespół zgromadził się na końcu wybiegu, a to
oznaczało tylko jedno: czas zedrzeć gardło, śpiewając "Viva la Vida"! Cały
stadion oczywiście kapitalnie wypełnił się naszymi chóralnymi wokalami!
Nieco z mniejszym entuzjazmem przyjąłem "Hymn for the Weekend", który już
prosi się o wymianę na inną kompozycję, choć nie odmawiam temu kawałkowi
stadionowego potencjału (wystrzał tęczowego konfetti w kulminacyjnym momencie
zawsze robi wrażenie). Po tym rollercoasterze wielu emocji przyszedł czas na
spowolnienie akcji. Zazwyczaj w tym momencie Chris zaprasza wybranego
fana/fanów spod sceny i prezentuje wybłagany balladowy utwór z całej
dyskografii zespołu, ale podczas koncertów w Wiedniu postanowił wykonywać
ukłony w stronę fanów Taylor Swift, którzy nie doczekali się występu swojej
idolki. Chris zatem zaprosił na scenę dwoje "swifties" i zagrał prawdziwą
perełkę z repertuaru współczesnej królowej popu: "the 1" z pandemicznego
albumu "folkrore"! I to jeszcze z wokalną pomocą samej Maggie Rogers! Biorąc
pod uwagę, że podczas poprzednich wieczorów Chris dwukrotnie śpiewał oklepane
"Shake It Off" oraz "Love Story" (również z Maggie), to naprawdę trafił nam
się na cudny cover. Dalej przyszedł czas na rozwiązanie kolejnej
przedkoncertowej zagadki: częściej ogrywane w ostatnich miesiącach "God Put a
Smile Upon Your Face" czy "Charlie Brown"? Wybór padł na ten drugi kawałek!
Drugi reprezentant płyty "Mylo Xyloto" wybrzmiał niezmiennie iście porywająco
i z przytupem! Choć z drugiej strony trochę szkoda mi tej kompozycji z mej
ulubionej płyty "A Rush of Blood to the Head", gdyż ostatni raz słyszałem ją
na żywo w 2012 roku... Niemniej co wyskakałem na "Charlie Brown" to moje.
Niesamowicie wypadło również kultowe "Yellow". Chris po kilku pierwszych
wersach zatrzymał utwór, odwrócił w naszą stronę mikrofon i poprosił o
chóralne wyśpiewanie pierwszej zwrotki bez jego wsparcia. O słodka Martini,
jak ta wersja cudownie i ciarkogennie wybrzmiała! Najpiękniejsze "Yellow" z
pośród wszystkich mych dotychczasowych doświadczeń.
Trzeci akt zdecydowanie wyniósł to show w stronę kosmicznych doświadczeń.
Począwszy od duetu Chrisa z kukłą Angel Moon – wokalistką wymyślonego,
kosmicznego zespołu The Weirdos – podczas gospelowego "Human Heart", po
muse'owe i ogniste "People of the Pride", okraszone laserowym show "Clocks",
tajemnicze "Infinity Sign", podczas którego zespół założył na siebie odjazdowe
kosmiczne maski, radiowe "Something Just Like This" z udziałem tańczącego
ochroniarza i remixowym outrem "Breakaway" Martina Garrixa (zrobiło się iście
klubowo), kapitalne "My Universe" (jak nie lubię wersji studyjnej, tak na żywo
ten kawałek wypada wprost fenomenalnie) i w końcu wyskakane w stronę gwiazd –
tradycyjnie z prośbą o odłożenie telefonów do kieszeni – "A Sky Full of
Stars"!
Następnie panowie przecisnęli się przez tłum do najmniejszej sceny ulokowanej
bliżej tylnych trybun, by tam wykonać... No właśnie. Zawsze doceniałem ten
akustyczny fragment ich show, gdyż często Chris ze spółką miło zaskakiwali nas
swoimi wyborami, ale od jakiegoś czasu wybór pada tylko na, bądź co bądź
szlachetnie piękne, "Sparks" z ich debitu oraz improwizowane przyśpiewki
Chrisa inspirowane przez barwnych fanów wyłapywanych przez kamerzystów. No
mimo całej sympatycznej otoczki tego popisu kreatywności Martina, to jednak
wolałbym w tym miejscu posłuchać jakieś mniej ogrywanej piosenki z ich jakże
przecież rozbudowanej dyskografii. No ale za chwilę wszystko mu wybaczyłem,
gdy wyśpiewywał, klęcząc na kolanach, pierwsze wersy jakże emocjonalnego "Fix
You"... A gdy w kulminacyjnym momencie dołączył do niego cały zespół i z jego
dłoni efektownie wyrzucone zostały serpentyny – katartyczne uniesienia
szturmem podbiły moją duszę. I na finał otrzymaliśmy dwie nowe kompozycje z
nadchodzącego albumu "Moon Music". Najpierw wesołe, nieopublikowane "GOOD
FEELiNGS", podczas którego testowaliśmy nowy bajer, a mianowicie papierowe
okulary, które po założeniu sprawiały, że światło załamywało się w określone
obiekty. Hmm, no niby efektownie, ale szczerze według mnie zbędny rekwizyt,
który też nieco za bardzo odwracał uwagę od muzyki i tego co działo się na
scenie (a tu ponownie wkroczył tańczący ochroniarz i pojawił się kukiełkowy
zespół). Moim zdaniem raczej ten pomysł z okularami przepadnie tak jak moda na
kinowy obraz 3D. Natomiast bardzo przyzwoicie w formie finału wypadła singlowa
piosenka "feelslikeimfallinginlove". Może nie powaliła na kolana, ale już z
pewnością bawiła o niebo lepiej niż potworek "Biutyful" dwa lata temu na
Narodowym. W Wiedniu poczułem taką iście kojącą muzyczną radość na zakończenie
tego niemal dwugodzinnego show. Choć zarazem pojawiło się też poczucie
niedosytu, gdyż do samego końca wierzyłem, że Coldplay włączy do
repertuaru wydany w czasie pobytu w stolicy Austrii singiel "We Pray"...
Słyszeliśmy nawet ten potężny utwór na soundchecku w trakcie kolejkowania pod
stadionem, a sam zespół chwalił się tą próbą na Instagramie, ale cóż... Dziś
już wiemy, że panowie szykowali się na zagranie tego kawałka w Dublinie z
wszystkimi zaproszonymi gośćmi z wersji studyjnej. Pozostaje tylko
pozazdrościć tamtejszej publiczności.
Mimo delikatnych narzekań i tego, iż scenariusz show był mi generalnie
doskonale znany, to znów czułem, że całym sobą przenoszę się do koncertowego
barwnego raju, w którym nie zabrakło wszelkich emocji: od szczerych wzruszeń
po euforyczne wybuchy czystej radości! Delektowałem się tym występem niczym
wiedeńskim schnitzelem. No uwielbiam to stadionowe widowisko i mógłbym tak
przeżywać je ze szczerym uśmiechem każdego roku. Szkoda tylko, że
przyszłoroczne koncerty w Europie odbędą się wyłącznie na... Wyspach
Brytyjskich. Mimo całej mej miłości do Coldplay, wyprawy na Wembley bądź
Craven Park Stadium w Hull nie rozważam. Ale jeśli Wam świta taki pomysł,
jak najbardziej polecam! Nie będzie zawiedzeni.
PS I last but not least, dziękuje serdecznie Podróżującej Adze i Kai za
wspólne zwiedzanie zakamarków Wiednia i koncertową zabawę! Bez Was ta podróż
nie miałaby tyle uroku!
PS 2 Jeszcze tylko dodam, że choć ten wiedeński koncert Coldplay miał
przewagę jeśli chodzi o akustykę obiektu, to muszę jednak oddać naszej
polskiej publiczności, że ta absolutnie wciąż potrafi mocniej zaangażować
się w zabawę. Zatem czekam cierpliwie na powrót Brytyjczyków do naszego
kraju! Oby tylko tym razem na Stadion Śląski!
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
20.09.2024