Muzyczne grzybobranie w tym roku rozpoczęło się nieco wcześniej! Aż trudno było nadążyć za wszystkimi premierami przy równoczesnym intensywnym okresie podróżowania po festiwalach, ale sierpniowa odsłona Aktualnie w Głośnikach ostatecznie dowieziona! Na czele polecajek wspaniałe albumy od Ethel Cain oraz Wolf Alice! W zestawieniu również postawiłem na The Hives, Hayley Williams, Nourished by Time i Black Honey! Z muzycznych odkryć intrygujący debiut The New Eves oraz shoegaze'owa perełka od She's Green! I polski akcent: bardzo piękna i mądra EP-ka od zespołu Heima! Zapraszam do lektury i odkrywania dźwięków!
ALBUMY
ETHEL CAIN – "WILLOUGHBY TUCKER, I'LL ALWAYS LOVE YOU"
W 2022 roku Hayden Anhedönia zaprosiła słuchaczy do świata swojej alter ego, czy Ethel Cain. Jej debiutancki album "Preacher's Daughter" okazał się epickim, oszałamiającym dziełem. Mieszanka eterycznego dream-popu, dewastującego slowcore, alt-rocka, folku, country podana w mrocznym, gotycko-amerykańskim klimacie stanowiła fundament pod wciągające liryczne opowieści o próbie odnalezienia się w amerykańskim śnie, mierzeniu się z traumami, zmaganiach z toksycznością brutalnego związku miłosnego oraz z głębokim poczuciem winy religijnej związanej z poszukiwaniem intymnych uniesień. Wobec historii Ethel Cain stworzył się niemalże fanowski kult, a sama amerykańska artystka objawiła się nam jako jedna z najbardziej obiecujących i intrygujących twórczyń współczesnego alternatywnego popu, której kompozytorski talent stawiałem obok Florence Welch (która zresztą też nie kryła zachwytu nad tym albumem) i Lany Del Rey. Na początku tego roku Hayden powróciła z nowym, zaskakującym materiałem, bowiem mowa o 89-minutowej... EP-ce! To monumentalne dzieło ponadto dalekie było do stylu z debiutu, gdyż zabierało nas w podróż z Ethel Cain po zimnym, bezdusznym, skąpanym w mroku piekle za sprawą wszechobecnego ambientu, szepczącego minimalizmu, gotyckiej aury, atonalnych pejzaży dźwiękowych, rozwlekłych kompozycji w stylu drone i slowcore. Propozycja z gatunku: odrzucisz, znienawidzisz albo zostaniesz opętany. Zdołałem przebrnąć przez te pozbawione nadziei kompozycje tylko raz, niemniej było to bardzo fascynujące doświadczenie. Na oficjalny i bardziej przystępny drugi album artystki nie przyszło nam na szczęście długo czekać, bo kilka miesięcy później dane jest nam zagłębiać się w "Willoughby Tucker, I'll Always Love You"! I zdecydowanie warto poświęcić tej, znów o rozmiarach epopei, lekturze swój czas. To kolejny fabularny majstersztyk Hayden Anhedönii – swoisty romantyczny prequel dramaturgicznej historii Ethel Cain z debiutu. Cofamy się o pięć lat, spoglądamy na świat z perspektywy nastolatki, przeżywamy jej zawiłą relację z tytułowym Willoughbym Tuckerem, która kończy się rozdzierającym serce rozstaniem, tęsknimy za życiem poza domem pełnym problemów, mierzymy się z zazdrością... Doświadczamy po prostu ekstremalnej karuzeli emocji przepełnionych miłosnym żalem. Zaś pod względem warstwy muzycznej Amerykanka zręcznie splata tu ze sobą swój wyjątkowy songwriting, niebiański wokal i smykałkę do urzekającego i poruszającego awangardowego alt-dark-popu znanego z "Preacher's Daughter" oraz swoje zapędy do statycznych, przyszpilających gęstym mrokiem i przeszywających chłodem dronowych i slowecore'owych struktur z "Perverts". Te ostatnie reprezentują szczególnie dwa instrumentalne, kinematograficzne, wciągające przerywniki. Dominują jednak kilkuminutowe, balladowe kompozycje, które rozdzierają serce, a w wokalnych popisach Hayden wprost jest wyryty ból. Nie brakuje charakterystycznej dla niej nonszalancji i częstuje nas w finale epickimi utworami "Tempest" i "Waco, Texas" o katastroficznym miłosnym posmaku, ale znalazło się też miejsce dla "przebojowej" popowej perełki w postaci fantastycznej piosenki "Fuck My Eyes", choć jej liryczna podstawa też jest przesiąknięta ponurą historią o zazdrości. Perełek na tym albumie jest jednak znacznie więcej, ale dobrych lektur nie powinno się spoilerować, więc tylko sugeruję, by zanurzyć się w tym dziele w całości i bez zbędnego pośpiechu.
"Willoughby Tucker, I'll Always Love You" to triumf songwriterskiego talentu i wrażliwości Hayden Anhedönii oraz godne pożegnanie się (zgodnie z deklaracjami w wywiadach) z poruszającą i dojmująco smutną historią jej alter ego Ethel Cain.
WOLF ALICE – "THE CLEARING"
Cztery lata temu Wolf Alice swoim trzecim albumem "Blue Weekend"
wyważyli z impetem drzwi do rockowej ekstraklasy. Już po pierwszym odsłuchu to dzieło zostało moim kandydatem
to ówczesnego albumu roku i tak już pozostało do samego
końca! Totalnie zatraciłem się w ich urzekających intensywną
emocjonalnością i oszałamiająco różnorodnymi (z mistrzowskim
natchnieniem prześlizgiwali się między folkiem, garażowym rockiem,
punkiem i shoegaze'em) kompozycjami. Brytyjski zespół znakomicie
uchwycił na tym krążku wciąż burzliwe hormony, nastroje i
niepewności pokolenia wchodzącego w drugą połowę swej młodości.
Wyczekiwany czwarty album "The Clearing" jest przypieczętowaniem
zupełnie nowego etapu. Laureaci prestiżowej nagrody Mercury Prize
dostarczyli nam świadectwo swojej muzycznej i życiowej
dojrzałości, w ślad za nabieraniem której podąża też pewność
siebie. Ona biła już z pierwszego, fantastycznego singla "Bloom
Baby Bloom", a także uwidoczniła się na ich koncertach, które
widziałem na Primaverze i Open'erze. Szczególnie Ellie Rowsell
rozkwitła w prawdziwą rockstar. Na albumie ta pewność siebie
objawia się zmyślną koncepcją zderzenia soft-rockowych brzmień i
melodii lat 70., garściami czerpiących z dokonań Fleetwood Mac ze
współczesną esencją brytyjskiej sceny. Efekt? Kolekcja niezwykle
uroczych, przyjemnych i błogich piosenek ocierających się o
dream-pop (ta druga połowa "Leaning Against The Wall"), filmowy
rozmach (smyczki i wyróżniające się melodie na pianinie) i folkową
czułość (gitary elektryczne nieco ustąpiły akustycznym). A przy
tym tak skomponowane kompozycje pozbawione tej przebijającej się
we wcześniejszej twórczości Wolf Alice agresywności okazały się
znakomitą przestrzenią dla najlepszych popisów wokalnych Ellie w
jej karierze! Choć warto tu jeszcze dodać, że swoje wokalne pięć
minut na tym albumie ma perkusista Joel Amey w najbardziej
zapalczywej kompozycji "White Horses". Osobiście rozumiem tę
koncepcję flirtu Wolf Alice z rockiem lat 70., ale trochę brakuje
mi tu tej charakterystycznej dla tego bandu aranżacyjnej
nonszalancji. Nie zrozumcie mnie jednak źle – wciąż przy takich
bajecznych kompozycjach jak choćby "Thorns", "Just Two Girls",
"Passenger Seat", "Bread Butter Tea Sugar" (tu ciekawy glamowy
vibe), czy singlowej cudownej balladzie "The Sofa" jestem w pełni
urzeczony, a płomień miłości do Wolf Alice, który zapłonął w pełni
przy poprzednim dziele, wciąż nie gaśnie i dalej rozgrzewa me
serce! A z każdym kolejnym odsłuchem ten materiał tylko zyskuje i
zapewne wdrapie się na wysokie miejsce w podsumowaniu roku.
THE HIVES – "THE HIVES FOREVER FOREVER THE HIVES"
Piorunujący półgodzinny konkret od The Hives!
Niesamowita jest ta druga młodość Szwedów. Dwa
lata temu po dekadzie wydawniczej przerwy
zapewnili rockowe gradobicie albumem "The Death
of Randy Fitzsimmons", a teraz dołożyli
nokautujący ciosy za sprawą "The Hives Forever
Forever The Hives". Jazda bez trzymanki! Bez
zbędnego postoju! Każdy kolejny numer to
potencjalny koncertowy banger, który nosi w sobie zamiar dewastacji parkietów klubów albo wywołania trzęsienia ziemi na terenach festiwalowych. Totalny czad i
esencja atomowej rock'nrollowej, potliwej energii, za którą fani
pokochali ten zespół. Nie mam właściwie nic więcej do dodania, poza wznoszeniem tytułowego okrzyku i kłanianiem się szwedzkim królom gitar!
HAYLEY WILLIAMS – "EGO DEATH AT A
BACHELORETTE PARTY"
Szczerze liczyłem, że po trasie z Taylor
Swift zespół Paramore pokusi się o solowe
koncerty, ale niestety tak się nie stało. Na
pocieszenie jednak otrzymujemy kolejny solowy
album liderki tej formacji, czyli Hayley
Williams. Dystrybucja tego materiału była dość
niecodzienna: najpierw zaszyfrowany i
umieszczony w formie jakby puzzli na stronie
artystki, później wszystkie kompozycje zostały
wrzucone jako single na serwisy streamingowe,
aż w końcu otrzymaliśmy oficjalny kształt
albumu z dodatkowym numerem, absolutnie
pięknym "Parachute". Przyznam się, że choć od
samego początku docierały do mnie
entuzjastyczne opinie, to cierpliwie czekałem
do tego oficjalnego momentu premiery trzeciego
dzieła Hayley. No i ten materiał faktycznie
zachwyca szczerą liryką i kreatywnymi
melodiami. 36-letnia artystka zaprasza nas do
swojego umysłu i poznania jej najgłębiej
skrywanych, pogrążonych w smutku i żalu myśli
oraz oprowadza nas po swoich sercowych
siniakach. Boleśnie szczery i dla samej Hayley
zapewne niezwykle oczyszczający dziennik
intymnych emocji. Jej wokale są fenomenalne i
doskonale oddają liryczne emocje, produkcja
nienaganna, aranżacje wielowymiarowe i
chwytające za uszy (miks szeroko pojętego
alt-popu, pop-rocka i indie). Nie wiem, czy
będę wracał do "Ego Death At A Bachelorette
Party" na przestrzeni następnych miesięcy, ale
doceniam kreatywną muzyczną wyobraźnię i tę
szczerą, rozdzierającą serce spowiedź Hayley
Williams
NOURISHED BY TIME – "THE PASSIONATE
ONES"
Write my story every night / Learn the power of
the mind / There's beauty in the world / And
when we're tongue-tied / It took me ten years /
But I'm on time.
Przez dekadę marzenie Marcusa Browna o muzycznej
karierze było uśpione, parał się różnymi
zajęciami, a nocami nagrywał w piwnicy u rodziców.
Tak stworzony i wypuszczony album "Erotic
Probiotic 2" dwa lata temu zachwycił krytyków i
fanów muzyki sprawnym, reporterskim R&B o
nostalgicznej aurze. Rok później EP-ką "Catching
Chickens" potwierdził, że potrafi w czarujące
melodie utrzymane w klimatach lo-fi, bedroomowego
popu i współczesnego R'n'B, a jego bujający
koncert na OFFie miło wspominam do dziś! "The
Passionate Ones" to kolejny sukces i pokaz
niezwykłej inwencji twórczej Marcusa. Artysta
z Baltimore dojrzewa, a jednocześnie zachowuje
buntowniczą iskrę. Prezentuje intymne, pełne
szczerości i emocji opowieści, których każdy
dźwięk zdaje się prowadzić do głębi jego serca.
Jego muzyka jest niezwykle bogata i wielowymiarowa
– zderza subtelne faktury dream-popu z ekspresją
bujającego R&B, delikatnością lo-fi, ciepłem
neo-soulu... Nie sposób jej zaszufladkować. To
odświeżająca dźwiękowa mozaika, w której
przenikają się tematy tęsknoty, miłości,
uzależnienia, zdrowia psychicznego, kapitalizmu,
nadziei. Marcus nie stroni też od humoru oraz
błyskotliwych i bezpardonowych obserwacji
polityczno-społecznych (If you can bomb Palestine, you can bomb
Mondawmin). Tym krążkiem gruntuje swoją reputację jednego
z najbardziej obiecujących, kreatywnych i
najlepiej rozwijających się współczesnych
artystów.
BLACK HONEY – "SOAK"
Promujące ten materiał single
jakoś mijały moją muzyczną
orbitę, ale jako całość ten już
czwarty album Black Honey broni
się wyśmienicie. Znów
otrzymujemy tu dawkę zaraźliwego
i wzbijanego w powietrzę wokalu
Izzy B. Phillips, szeroką paletę
gitarowych inspiracji i klimat
zanurzony w kinematograficznych
pejzażach. Słusznie Lana
Williams z portalu Clash
stwierdziła, że dwa poprzednie
krążki "Written & Directed"
i "A Fistful of Peaches"
nawiązywały kolejno do stylów
Quentina Tarantino i Wesa
Andersona, zaś w "Soak" panują
bardziej nihilistyczne i
przesadnie mroczne oraz
makabryczne wpływy Stanley
Kubricka i Tima Burtona. I
faktycznie Black Honey między
wierszami podejmują odważną
walkę z ciemnymi aspektami
rzeczywistości społecznej, ale
wciąż zostawiają przestrzeń na
osobiste, szczere zanurzenie się
w refleksji. A pod tymi
lirycznymi pokładami tli się
ognisty ładunek gitarowej
ekspresji. Bardziej
wyrafinowanej i zróżnicowanej
(słyszalne odejście od wpływów
grunge'u i punka) niż na
poprzednich dziełach, ale to w
dużej mierze świadczy tylko o
dojrzałości, jaką nabrała ta
formacja po ponad dekadzie
działalności. Podczas gdy wiele
brytyjskich indie bandów z
drugiej połowy lat '10 przepadło
lub wywiesiło białe flagi, Black
Honey wciąż stąpają po twardym
gruncie.
➖
➖
➖
DEBIUTY
THE NEW EVES – "THE NEW EVE IS RISING"
Cztery artystki z Brighton – Violet Farrer, Nina Winder-Lind, Kate Mager
i Ella Oona Russell – stworzyły z pewnością jeden z najbardziej
frapujących i oryginalnych tegorocznych debiutów, wyróżniający się zarówno
w warstwie lirycznej, jak i tej muzycznej. Dziewczyny swój feministyczny
manifest ulokowały na fundamencie przewrotnej historii pierwszej Ewy –
kobiety, która wbrew biblijnemu toposowi nie jest uległa mężczyźnie i nie "chowa się" przed Bogiem,
a całkowicie przejmuje kontrolę nad swoim życiem, jest pewna siebie, pełna
pożądania (The New Eve fucks if she wants to). Generalnie The New
Eves sprawnie przekształcają i umiejscawiają wszelkie toposy, mity i
tradycje w nowoczesnych światopoglądach i żeńskiej perspektywie. A przy
tym przyciągają uwagę niezwykle surowym, brudnym, pogańskim,
średniowiecznym punk-folkiem. W ich brzmieniu kluczową rolę odgrywa
tradycyjne instrumentarium (skrzypce, wiolonczela, flet obok partii gitar,
basu i perkusji), a do tego zręcznie zaskakują częstymi zmianami tempa i
aury (z sielankowości w grozę) oraz zachwycają wokalizami tudzież
melorecytacjami. Ten debiutancki album brzmi niczym zagubiony
średniowieczny poemat, który dekonstruuje mit rajskiej Ewy – fascynująca
lektura!
➖ ➖ ➖
EP-KI / MINIALBUMY
SHE'S GREEN – "CHRYSALIS"
Przyjemne muzyczne odkrycie przy ostatniej sierpniowej
niedzieli. Ot przeglądałem feed YouTube'a bez większego celu, aż
trafiłem na ładną miniaturę, ukazującą nieznany mi młody zespół
w objęciach lasu. She's Green "Little Bird" – nazwa bandu
i tytuł piosenki też przyciągnął mą uwagę. No więc odpaliłem i w
zamian otrzymałem doprawdy solidną dawkę shoegaze'u.
Marzycielską i muskularną zarazem. Odpaliłem natychmiast ich
jeszcze świeżutką EP-kę "Chrysalis" z połowy sierpnia i doprawdy
zaczarowałem się ich onirycznymi pejzażami połączonymi z
gęstymi, intensywnymi warstwami instrumentalnej emocjonalności.
No i całość przyozdobiona pięknym wokalem Zofii Smith, której
barwa przypomina bardzo Molly Rankin z Alvvays – to nie zarzut,
a tylko komplement. Zapisałem sobie ten zespół w notatniku z
odkryciami i z ciekawością będę obserwował, jak dalece popłynie
ich muza w światowym eterze.
HEIMA – "KONIEC ŚWIATA"
Łódzki zespół Heima dostarczył nam kolejną kolekcję pięknie
wyrzeźbionych, melancholijnych, alt-rockowych melodii i
refleksyjnych tekstów. "Koniec Świata" to świetnie napisany epilog w
formie EP-ki do ich zeszłorocznego dzieła "Świat z tektury". Olga
Stolarek i jej koledzy z zespołu wymachują słowem i muzyką niczym
mieczem przeciwko wszelkim problemom, które rodzą się wewnątrz
człowieka i tym, które rozlewają się na cały świat. Wszyscy stoimy
na egzystencjonalnej i emocjonalnej krawędzi i zawartość tego krążka
jest lustrzanym odbiciem tego stwierdzenia. Mądra to EP-ka na każdej
płaszczyźnie.
➖ ➖ ➖
SINGLE
LOR – "MARIO"
FLORENCE AND THE MACHINE – "EVERYBODY SCREAM"
Tytułowy singiel nowego albumu, którego premiera 31
października!
OLIVIA DEAN – "MEN I NEED"
Olivia wciąż na dobrej ścieżce to stania się globalną
gwiazdą.
SONBIRD – "ELWIRA"
Pierwsza zajawka drugiego albumu chłopaków!
KASIA LINS – "ŚMIERĆ W BIKINI"
Obywatelka K.L.!
TOM ODELL – "UGLY"
Niezmiennie emocjonalnie dewastująca propozycja od Toma.
ETTA MARCUS – "GIRLS ARE GOD'S MACHINES"
Zaskakująco zadziorna propozycja od Etty Marcus! Zapowiedź EP-ki
"Devour" (31.10)
NATION OF LANGUAGE – "IN YOUR HEAD"
Pozostaje w głowie!
WIRASZKO – "ZAWSZE TAM, GDZIE JA"
Lider zespołu Muchy idzie w solo!
THE PRETTY RECKLESS – "FOR I AM DEATH"
Zmysłowo i drapieżnie!
SG LEWIS – "FEELINGS GONE" (FEAT. LONDON GRAMMAR)
Rozkosznie!
KATHIA, MELA KOTELUK – "DO TEGO MOMENTU"
Idealny duet!
IZZY AND THE BLACK TREES – "OBLITERATION" / "NEW RAGE"
Podwójny singiel z nowego albumu, który na horyzoncie wczesnej
wiosny!
DARIA ZE ŚLĄSKA – "A MOŻE JESZCZE SIĘ DA"
Serducho pokruszone na drobniutkie kawałeczki.
ALABAMA SHAKES – "ANOTHER LIFE"
Wracają po dekadzie!
SIGRID – "FORT KNOX"
Energetyczna zapowiedź trzeciego albumu " "There's Always
More That I Could Say" (24.10)!
THE BELAIR LIP BOMBS – "HEY YOU"
Fajne indie-rockowe odkrycie z Australii. Singiel jest
zapowiedzią albumu "Again" (31.10).
DODIE – "I FEEL BAD FOR YOU, DAVE"
Stylowo, swingowo! Zapowiedź albumu "Not For Lack Of
Trying" (03.10)
NEWDAD – "PRETTY"
Album "Altar" (19.09) będzie solidną propozycją!
BEEN STELLAR – "ALWAYS ON MY MIND"
Dobrze chłopaki grają, oj dobrze!
➖ ➖ ➖
WYDARZENIA MIESIĄCA
RELACJE KONCERTOWE
Na blogu pojawiły się relacje z koncertów i festiwali:
OGŁOSZENIA KONCERTOWE
Wybrane festiwalowe newsy:
Inside Seaside z oficjalnym plakatem:
Mystic Festival: Black Label Society (headliner), Blood Incantation, The Gathering, Six Feet Under, SEPTICFLESH, MASTER BOOT RECORD i Embryonic Autopsy.
Wybrane pozostałe ogłoszenia:
Florence and the Machine, Tauron Arena Kraków, 07.03.2026
The Last Dinner Party, Torwar, Warszawa, 20.02.2026
The Weeknd + Playboi Carti, Stadion Narodowy, Warszawa, 04.08.2026
Mura Masa, Progresja, Warszawa, 08.11.2025
Erykah Badu, Polsat Plus Arena Gdynia, 31.10.2025 + 02.11.2025
➖ ➖ ➖
WYRÓŻNIENIA + PLAYLISTA MIESIĄCA
Pozostałe interesujące wydawnictwa w telegraficznym
skrócie:
Dla pragnących fascynującej i aranżacyjnie kreatywnej
pościelówy:
BLOOD ORANGE – "ESSEX HONEY".
Dla fanów łagodnego, popowego i przyjemnego dla ucha
blues-rocka:
THE BLACK KEYS – "NO RAIN, NO FLOWERS".
Dla poszukujących przyjemnych indie rockowych
kompozycji, w których odbijają się promienie
słoneczne: ROYEL OTIS – "HICKEY"
I oczywiście na koniec zapraszam Was do przejrzenia i
przesłuchania mojej
tradycyjnej playlisty, którą na bieżąco uzupełniałem przez cały miesiąc!
Przypominam, że w pierwszej kolejności wyszczególniam albumy
i EP-ki (maksymalnie 5 utworów z poszczególnych pozycji), a
w dalszej kolejności prezentuję single, w tym te, które nie
załapały się w moich powyższych wyróżnieniach, a które
również są warte sprawdzenia! Wybory oczywiście skrajnie
subiektywne!
Podróże Muzyczne
04.09.2025












