PM relacjonują: Ben Howard w Warszawie!

/
0 Comments
Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie


Na osobny koncert Bena Howarda czekało wielu fanów w Polsce. Wyrósł on w ostatnich latach na jednego z najlepszych przedstawicieli nurtu singer-songwriterskiego. Ba, możemy tu mówić o prawdziwym fenomenie. Koncert w warszawskiej Stodole wyprzedał się w pół godziny! Zapewne każdy fan w momencie walki o bilety miał już w swoich myślach ułożoną idealną playlistę tego koncertu. I zapewne była to mieszanka największych przebojów z debiutu przeplatanych niezwykle ambitnymi i genialnymi kompozycjami z "I Forget Where We Were" plus szczypta premierowych kawałków z nowego albumu. Sam snułem taką wizję. Ben wbrew wszystkim oczekiwaniom odważnie postawił na całkowicie inny scenariusz. O ile ja śledziłem jego koncertowe poczynania od początku trasy i wiedziałem jak nastawić się na ten wieczór, tak pewnie część osób była lekko zaskoczona...

Dokładnie tydzień przed koncertem Bena Howarda w Warszawie ukazał się jego trzeci album  "Noonday Dream". Album, który sprawił, że Ben dokonał wręcz małej rewolucji jeśli chodzi o występy live i dotychczasowy wizerunek sceniczny. Zatrzymajmy się chwilę przy tej płycie, bowiem jest ona kluczem do zrozumienia tego koncertu. Za każdym razem Ben stawia przed sobą nowe wyzwania i zawiesza poprzeczkę coraz wyżej, nie bojąc się przy tym podjąć odważnych kroków. Po niezwykle cieple przyjętym, bardzo gitarowym, folkowym debiucie na "Every Kindgom" zaskoczył zupełnie innym klimatem na "I Forget Where We Were". Więcej przestrzeni, mroku, melancholii, a przede wszystkim złożonych kompozycji, które wprost zachwycały i przyciągały uwagę. Ben wymknął się tym albumem wszelkim schematom skromnego singer-songwritera. Trzeci krążek po raz kolejny opakował w inne szaty. Ben dalej muzycznie dojrzewa i proponuje nam twór niezwykle ambitny i wymagający. W zasadzie wyrastający z muzycznych korzeni Howarda, ale nie stroniący od wykorzystywania nowych, eksperymentalnych rozwiązań. To niespieszny album bogaty w najdrobniejsze szczegóły, które wynoszą go na niemalże mistrzowski poziom. A złożoną, subtelną warstwę muzyczną dopełnia wielowymiarowy przekaz. Ten krążek potrzebuje jednak czasu. Przyswajanie tych nowych kompozycji to wyboista droga, ale jej finał powinien być przez wszystkich fanów przyjęty z zachwytem. Niemniej, tydzień czasu to chyba była za mało (choć fani w innych krajach mieli tego czasu jeszcze mniej, a nawet wcale), by wgryźć się odpowiednio w ten album, a co za tym idzie - odpowiednio przygotować się  na koncert w Warszawie. Tym bardziej, że...

Ben Howard założył, że na nowej trasie zaprezentuje ten album w całości. Dziesięć rozbudowanych kompozycji. Ich instrumentalny poziom złożoności spowodował, że Ben przebudował, a właściwie to ujmując, rozbudował swoją sceniczną załogę. Dwie perkusje, klawisze, syntezatory, sekcja smyczkowa, gitary i inne cuda - to wszystko musiała pomieścić scena w Stodole. Szkoda, że tym razem Benowi nie towarzyszyła wspaniała Indie Bourne. Niemniej, chylę czoła przed całym zespołem, który wspaniale tworzył magiczne tło muzyczne dla poczynań Bena Howarda. Ten, skromnie pośrodku sceny, jak zawsze niemal bezustannie z towarzystwem gitary (jedyny wyjątek poczyniony na utworze "Towing The Line") i z kieliszkiem wina w zasięgu ręki. Czarował. Hipnotyzował. Otulał swoją barwą głosu. Magik gitary. Nowy materiał wybrzmiał niesamowicie pięknie. Ileż tam było pracy na scenie, by sekunda po sekundzie odtworzyć te idealnie rozpisane kompozycje i przemienić je w ciary na ciele. Nie twierdzę, że każda nowa kompozycja jest czystym koncertowym ideałem, ale wszystkie tworzyły spójną całość. Trudno tu wyróżnić jeden utwór, ale chyba najbardziej mnie zachwyciło wykonanie "Nica Libres At Dusk", które przepięknie zakończyło podstawową część występu. Bardzo wyraziście wybrzmiały też takie utwory jak "What The Moon Does" oraz "The Defeat". Na samym początku pięknie kołysało "A Boat To An Island On The Wall", a w ostatnim minutach odpływaliśmy przy "Murmurations". Czy znalazło się miejsce dla piosenek z poprzednich albumów? Tak, ale łącznie z nich usłyszeliśmy tylko trzy utwory. Gorąco przywitany przez publiczność utwór "Small Things" oraz przepięknie zagrany tuż po nim "I Forget Where We Were". Bis rozpoczął jedyny przedstawiciel z "Every Kingdom" - "Promise". Dobór oczywiście podyktowany potrzebą zachowania melancholijnego klimatu całego występu. I oczywiście ten cudny utwór idealnie spełnił to założenie. Wyśpiewane "Who Am I" na długo pozostało w moich myślach po koncercie. W swojej całej wymowie ten koncert był bardzo smutny oraz chłodny, ale serc jednak nie zmroził. To był piękny występ podczas którego często przymykałem oczy, dłoń trzymałem w okolicach serducha, czułem się jak malarz, który, pod wpływem tej muzy, tworzy przed sobą pejzaż oazy spokoju. A skoro już o obrazach mowa, to jeszcze doceńmy świetną pracę świateł oraz klimatyczne wizualizacje, które kapitalnie współgrały z warstwą muzyczną. Koncert idealny? No nie do końca, bo jednak wracałem do domu z pewnym niedosytem...

Najbardziej żałuję braku w setliście "End Of The Affair". Pal licho wywoływane przez publikę "Keep Your Head Up" oraz wyczekiwane pewnie przez wiele par "Only Love". Tych utworów mi nie jest szkoda, bo nie pasowały do przyjętej koncepcji. Ale "End Of The Affair"... Ogromna szkoda! Nie wiem jakie przyczyny za tym stoją, ale Ben raz prezentuje ten utwór (jak dwa dni wcześniej w Berlinie), a raz pomija na tej trasie. A przecież to jedna z jego najlepszych kompozycji, która na żywo, kolokwialnie ujmując, "niszczy umysły". Posmak gorzkiego rozczarowania towarzyszy mi do dnia dzisiejszego.

Drugi niedosyt wynika z naszego braku wytrwałości i cierpliwości. Po koncercie z grupką Podróżujących wyczekiwaliśmy wyjścia Bena na zapleczu Stodoły, ale po godzinie się poddaliśmy. Kilka minut później, gdy już wsiadaliśmy do metra, osoby, które wytrwale czekały cieszyły się z możliwości zamienienia kilku słów, zrobienia pamiątkowej fotki oraz z zdobycia autografu od Howarda. Tyle przegrać! A druga taka szansa może nie nastąpić szybko... Ale, ale! Mam dla Was inną wspaniałą historię związaną z Benem, która wydarzyła się tuż przed koncertem. Mało kto, stojąc w kolejce, był świadomy tego, że na widocznym backstage'u, na świeżym powietrzu wypoczywa sobie  Ben z kieliszkiem wina. Mieliśmy to szczęście zjawić się o idealnej porze i stanąć w najlepszym możliwym miejscu kolejki, by dostrzec Bena w tej sytuacji. A w naszej grupie była koleżanka, która jest ogromną wielbicielką Bena i z okazji tego koncertu przygotowała dla niego fantastyczną ilustrację (zerknijcie na instagramowy profil: kleszczart)! Klaudii udało się podejść, oderwać Bena od kieliszka oraz telefonu i przekazać mu ten prezent! Przez kraty, ale jednak! Piękna, emocjonalna historia. Cieszę się, że byłem jej świadkiem! :) I pozdrawiam w tym miejscu wszystkich Podróżujących, z którymi spędzałem ten piękny dzień :)

Tyle o Benie, ale jeszcze muszę wspomnieć o supporcie. Ten wieczór pięknie nam otworzył amerykański artysta Ryan Gustafson, tworzący solowy projekt The Dead Tongues. Wyszedł na scenę sam z gitarą akustyczną (a później także złapał za banjo) oraz harmonijką i skutecznie porwał publiczność w pierwszych rzędach! Piękna muza, o wiele bardziej optymistyczna od tego co później prezentował Ben. Było dużo okazji do wspólnego poklaskania. A gdzieś w połowie dołączyło do niego dwóch członków z załogi Bena, by uzupełnić brzmienie o perkusję i bas. Bardzo miłe zaskoczenie!



Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie

Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie

Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie

Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie

Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie

Relacja z koncertu Bena Howarda w Warszawie


Sylwester Zarębski
PM
15.06.2018


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.