PM relacjonują: The National w Berlinie, Max-Schmeling-Halle, 30.09.2023

/
0 Comments
PM relacjonują: The National w Berlinie, Max-Schmeling-Halle, 30.09.2023
 

 

 PM relacjonują: The National w Berlinie, Max-Schmeling-Halle, 30.09.2023

 
Dziesięć lat temu zespół The National absolutnie oczarował mnie koncertem na Open'erze i od tamtego momentu moja miłość do ich alternatywnej, poruszającej twórczości sukcesywnie się pogłębiała. Ileż to pięknych wieczorów spędziłem z ich płytami na przestrzeni ostatnich lat! W statystykach króluje płyta "Trouble Will Find Me" z 2013 roku, ale z przyjemnością zagłębiałem się także we wcześniejsze dzieła i cieszyłem się z późniejszych premier płyt "Sleep Well Beast" (2017) i "I Am Easy To Find" (2019). To właśnie przy okazji tej ostatniej zespół z Ohio przybył do Warszawy na halowy koncert w Torwarze, gdzie doszło do mojego ponownego (w międzyczasie w 2014 zagrali w Parku Sowińskiego z St. Vincent – do dziś nie mogę odżałować mojej nieobecności), bardziej świadomego i jakże znów bajecznie magicznego spotkania z The National. Rozbudzona podczas tego występu (swoją drogą mój ostatni halowy przed wybuchem sami wiecie czego) euforia w mym sercu sprawiła, że wówczas nieco zbagatelizowałem upojny stan wokalisty Matta Berningera. Od lat jego słabość do alkoholowych trunków nie była dla fanów tajemnicą i było to wyraźnie widoczne na scenie w Warszawie. A chwilę później dopadła go depresja i blokada twórcza... Z perspektywy czasu wiemy, że niewiele brakowało, by była to ostatnia trasa tego jakże wspaniałego zespołu. Na szczęście Matt zdołał pokonać swoje własne demony i nałogi, a zespół stanął na nogi. I to w jakim stylu! Wydany w kwietniu album "First Two Pages Of Frankenstein" przywołał u mnie najpiękniejsze chwile spędzone z "Trouble Will Find Me", a spływające pięciogwiazdkowe recenzje z ich tegorocznej trasy koncertowej sugerowały życiową formę całego bandu. Niestety tym razem zespół nie zaplanował wizyty w Polsce, ale bez wahania skusiłem się na wyprawę do Berlina! Jakby jeszcze tego mało, kilka dni przed tym występem Amerykanie zaskoczyli wszystkich niespodziewaną premierą kolejnego longplaya "Laugh Track", który... trafił jeszcze bliżej środka tarczy mego serducha niż jego poprzednik. Ostatni wrześniowy wieczór w wypełnionej po brzegi Max-Schmeling-Halle zapowiadał się zatem wyjątkowo i mojej ekscytacji z tym związanej nie przygasił nawet feralny ból zęba... Z Podróżującymi Agnieszką i Edytą zameldowaliśmy się pod barierką (nie zakładałem tego, ale... tak wyszło) i wyczekiwaliśmy prawdziwej muzycznej uczty!
 
Zanim jednak przejdę do dania głównego, to koniecznie kilka słów o kapitalnym supporcie, który mega pozytywnie zaskoczył i rozpalił moje serducho. Bartees Strange, bo o nim mowa, swoją wulkaniczną gitarową energią i fantastycznie ekspresyjnym wokalem wręcz powalił mnie na łopatki! Co prawda rozpoczął swój występ zarazem flegmatycznie i klimatycznie od coveru... "About Today" The National (w 2020 roku wydał EP-kę "Say Goodbye to Pretty Boy" z ich pięcioma kompozycjami we własnych wersjach) w niemalże ambientowej aranżacji, uwypuklającej jego niesamowitą skalę głosu, ale już kolejne kompozycje, począwszy od wybuchowego "Mustanga", targały mym ciałem niczym sztormowy wiatr w Trójmieście. Artysta z Waszyngtonu z pomocą świetnego, zgranego zespołu (moją uwagę zwracała szalona gra gitarzysty) bezkompromisowo i płynnie poruszał się między dynamicznym, alternatywnie brzmiącym rockiem przyładowanym ostrymi riffami, soulowym ciepłem, popowymi refrenami oraz szczyptą elektroniki i melancholijnych ballad, prezentując najlepsze fragmenty z dwóch dotychczasowych albumów "Live Forever" (2020) i "Farm to Table" (2022) oraz trzy nieopublikowane kompozycje. To był naprawdę pasjonujący i pełen niesamowicie dobrej energii koncert (jeden z mocniejszych supportów widzianych przeze mnie w ostatnim czasie), który świetnie wprowadził w dalszą część wieczoru. 
 
Podczas przerwy technicznej na centralnym telebimie wyświetlał się pogląd na korytarze backstage'u, gdzie po kilkudziesięciu minutach zgromadził się cały zespół, a uroczysty napis "Please Stand By" wywołał nasz gromki aplauz. Panowie z The National wkroczyli na scenę z uśmiechami na twarzach, a Matt Berninger z kubkiem wody w dłoni od razu wskoczył na odsłuch i przywitał się z publicznością. Pozwólcie, że w pierwszej kolejności skupię się właśnie na postawie wokalisty, gdyż jego ekspresja tego wieczoru była kluczowa w wywoływaniu zbiorowej euforii. Co prawda jeszcze podczas otwierającego ten występ, błogo brzmiącego utworu "Once Upon a Poolside" emanował skupieniem i spokojem, ale już podczas dynamicznego "Eucalyptus" swoją energiczną postawą i wykrzyczanym bólem w refrenie "You should take it, 'cause I'm not gonna take it" przełamywał barierę między sceną a oczarowanymi fanami. I tak właściwie z piosenki na piosenkę tenże pięćdziesięciodwuletni artysta obdarzonym boskim barytonem rozkręcał nam się i wpadał w coraz większą ekstazę. Energicznie gestykulował, wskakiwał chwiejnie na głośniki basowe, kilkakrotnie upadał na kolana, a od zagranego w połowie seta narastającego emocjonalnie "Conversation 16" zaczął regularnie schodzić do pierwszych rzędów, znikał w objęciach fanów, histerycznie wyśpiewywał twarzą w twarz kolejne przejmujące wersy, wędrował pod trybuny, a podczas granego na bis "Terrible Love" zdecydował się na dłuższy spacer wśród tłumu i tylko dłuuugi kabel od mikrofonu wskazywał kierunek, w którym podążał – szaleństwo. Byłem świadkiem jego powrotu pod scenę i chłop wyglądał na totalnie półprzytomnego. Chwilkę wcześniej podczas energicznego i surowego "Mr. November" byliśmy świadkami jego sympatycznej nieporadności z podpisywaniem winyli, które chwycił od publiki, przespacerował się z nimi i położył na jeden z kwadratowych reflektorów, znajdujących się na skraju sceny. Reflektorów, które się nieustannie obracały, sprawiając, że... winyle spadły ze sceny. Wyrwało się głośne "Ups" ze strony publiki, ale techniczny na szczęście szybko podbiegł z pomocą. Skoro już o podpisywaniu winyli mowa, to nieco wcześniej podczas jednego z zejść ze sceny Matt zatrzymał się również przy nas i podpisał okładkę "Trouble Will Find Me" Podróżującej Edycie – dla takich momentów podróżujemy i wspieramy się wspólnie! No ale muszę jeszcze wrócić do tych scenicznych lamp, bo Berninger ma jakąś ciągotkę do tej scenograficznej zabawki i często wchodził z nią w interakcję, a to ręcznie posyłając snopy światła w trybuny, a to w trakcie "Bloodbuzz Ohio", przysiadłszy obok, rozpaczliwie położył na nią głowę, a nawet innym razem próbował nieporadnie na niej usiąść, nieomal upadając. Oczywiście mimo wszystko jego priorytetem było wywoływanie magicznych reakcji z publiką, choćby jeszcze poprzez takie momenty, jak ten podczas wspomnianego przed chwilą utworu z "High Violet",  gdy chwycił przekazany od fana telefon, jeszcze w innej chwili popisywał się równowagą i pozwolił pierwszym rzędom na dotyk jego garniturowego półbuta, rzucał energicznie kubkiem z wodą w publikę, nawiązywał przeszywające kontakty wzrokowe... No niezwykłą przyjemnością było móc obserwować Berningera w takiej doskonałej formie i w tak dobrym humorze. 
 
Matt koncentrował na siebie naszą uwagę, sprawiając, że popisy instrumentalne jego kolegów z zespołu pozostawały nieco w tle, ale odgrywały one mnie mniejszą rolę w wystrzeliwaniu barwnych emocjonalnych fajerwerków. Bliźniacy Bryce i Aaron Dessner zatroszczyli się oczywiście o wielowymiarowe gitarowe pejzaże, świdrujące riffy i okazjonalną szczyptę melodii z pianina, a bracia Bryan i Scott Devendorf stali na straży utrzymania rytmu, wykazując się pełną profesurą na bębnach i gitarze basowej. Swoje pięć minut otrzymywała również obecna dwuosobowa sekcja dęta. Razem wzięci i bezbłędnie zgrani zapewnili nam kanonadę pięknych dźwięków – od wykwintnych melancholijnych ballad po miażdżące epickie rockowe hymny – która trwała ponad dwie i pół godziny! Łącznie 28 utworów! Repertuar zróżnicowany i przekrojowy, w którym nie zabrakło miejsca oczywiście na prezentację świeżutkich kompozycji, zrzucania największych emocjonalnych bomb z całej dyskografii, a także sięgania po nieco mniej ogrywane perełki. Na tej trasie panowie zresztą mocno rotowali swoimi wyborami, pozwalając sobie nawet na dwa koncerty w londyńskim Alexandra Palace, które miały kompletnie odmienne setlisty (szczęśliwi ci, którzy zakupili bilety na oba). Do samego końca można było spodziewać się wszystkiego. I niespodzianek oczywiście nie zabrakło! Właściwie mniej więcej w połowie seta uraczyli nas hat-trickiem rarytasów w postaci naładowanego radosną melodią "Apartment Story", dramaturgicznie narastającego, niepokojącego "Cherry Tree" i żarliwie wyśpiewanej kompozycji "Abel", której energiczny refren sprawił, że oderwałem stopy od podłogi! Ale tym najsłodszym niespodziewanym prezentem tego wieczoru osobiście dla mnie okazało się wykonanie piosenki "Pink Rabits", której wcześniej nie miałem okazji usłyszeć na żywo, a która to jest jedną z moich ulubionych na płycie "Trouble Will Find Me". Ścisnęło za gardło! Nie mniejszą porcję wzruszeń z tego krążka dostarczył mi również niezmiennie od lat poruszający najczulsze me struny emocjonalne kawałek "I Need My Girl". Cudnie wykonany na żywo, zwłaszcza gra Bryce'a  Dessnera, uderzającego gitarą o podłogę sceny i wydobywającego tym samym głębokie przestery, zwracała mą uwagę. To były oczyszczające duszę chwile, ale nie tylko takimi łagodnymi piosenkami The National potrafią wzbudzić u mnie wewnętrzne katharsis. Wszechogarniające ostrym rockowym zacięciem "The System Only Dreams in Total Darkness" ze "Sleep Well Beast" targa na żywo mymi emocjami, ciałem (nieomal przełożyłem się przez barierkę) i zmusza do zdarcia gardła niczym "Jubilee Street" na występach Nicka Cave'a. Z tego albumu usłyszeliśmy jeszcze świetne "Day I Die" przyozdobione jazgotliwym riffem gitarowym. Z takich klasycznych wyborów w podstawowej części seta otrzymaliśmy ponadto dedykowane Bartees Strange'owi "Demons" z niewątpliwymi terapeutycznymi właściwościami, "Squalor Victoria" z doniosłym refrenem, hipnotycznie pulsujące "Don't Swallow the Cap", ekscytujące i chóralnie odśpiewane "Bloodbuzz Ohio", wspomniane już wrzące "Conversation 16", wzniosłe "England", pełne ikry "Graceless", donośnie wyśpiewane i rytmicznie wyklaskane wspaniałe "Fake Empire" (w końcówce przy wdzięcznej instrumentalnej kakofonii bracia Dessner naprzeciw siebie triumfalnie wznieśli swoje gitary) i na finał pierwszej części koncertu epickie "About Today"! Ogłuszające crescendo, które osiągnęli w tej ostatniej piosence, sprawiło, że klatka piersiowa cofnęła się w moim ciele, a włosy stanęły dęba! Porażające wykonanie! Oczywiście w międzyczasie nie zabrakło serwowania nowości, które wybrzmiewały co najmniej świetnie. Jak wcześniej wspominałem, już na samym początku The National sięgnęli po album "First Two Pages Of Frankenstein", z którego usłyszeliśmy nie tylko "Once Upon a Poolside" i "Eucalyptus", ale także fantastyczne, temperamentne, rozgorączkowane "Tropic Morning News". W późniejszej części koncertu nastąpił drugi taki fragment z serią tegorocznych świeżynek. Począwszy od sennego "Alien", przez bardziej ożywione "Grease in Your Hair" i "Turn Off the House", aż po kulminację w postaci gargantuicznego, dusznego, garażowego, chaotycznego "Smoke Detector" – genialna kompozycja!      
 
Bis muzycy z Ohio rozpoczęli od kompozycji "Laugh Track", która wprawiła w błogość aksamitną atmosferą i pięknie wyłaniającymi się dęciakami w finale. Do pełni szczęścia zabrakło tylko obecności Phoebe Bridgers... Następnie intensywność doznań została pobudzona przez wspomniane już, ociekające punkową agresywnością "Mr. November", malownicze "Terrible Love" i zaskakująco piorunujące wykonanie "Space Invader". Przyznam, że nie doceniłem tego ostatniego kawałka przy odsłuchu ich ostatniego dzieła. Na żywo panowie wydobyli z niego rewelacyjny sceniczny potencjał, szczególnie w natężonej końcówce, gdy wypiętrzone bębny dudniły w uszach i przenikały przez całe ciało – powalający moment! W tym czasie Matt przeniósł swój statyw z mikrofonem ustawionym w kierunku publiczności na skraj sceny, co mogło oznaczać tylko jedno... "Vanderlyle Crybaby Geeks"! Och i ach! To jest jeden z TYCH koncertowych momentów, których doświadczenie jest niemalże mistycznym, niezapomnianym doznaniem. Chóralny śpiew a capella publiczności i zespołu wywołuje ciarki w miejscach na ciele, o których istnieniu... No może bez przesady, ale niewątpliwie to wielce ciarkogenny utwór! Gorzki lirycznie, ale paradoksalnie wyzwalający ogrom satysfakcji i radości. Zwłaszcza po tak wybitnym show!  
 
O mattuniu! No aż brakuje słów na podsumowanie. Z moich dotychczasowych trzech spotkań z The National, to berlińskie było bezapelacyjnie najlepsze! Odleciałem w jakiś emocjonalny raj! Przekładając to na przyziemne – kompletnie zapomniałem o nieszczęsnym bólu zęba! Panowie sprawili, że osiągnąłem stan absolutnej nirwany! Ten występ to ścisła topka koncertowych doświadczeń tego roku, a może nawet ostatnich lat! Jest w tym coś niezwykłego, może nawet niepojętego, że zespół, który prezentuje tak przecież przygnębiające spojrzenie na otaczający nas świat i relacje międzyludzkie, wzbudza na żywo tak potężną ekscytację. The National cierpliwie przez lata budowali swój sceniczny status i koncertem w Berlinie udowodnili, że są obecnie jednym z najważniejszych i najlepszych zespołów muzycznej alternatywy. I to w dodatku w życiowej formie, która wszystkich absolutnie zachwyciła! Być może to właśnie szczytowy moment ich kariery. Dziś już wiemy, że w przyszłym roku powrócą do Europy na letnie festiwale i... No nie możecie tego przegapić! Obyśmy doczekali się także koncertu w Polsce! 
 
PS Pozdrowienia dla Podróżujących Edyty i Agnieszki! Dzięki za wspólną podróż, kolejkowanie, barierkowanie i przeżywanie tego arcypięknego koncertu! 
 


 
The National Setlist Max-Schmeling-Halle, Berlin, Germany 2023, First Two Pages of Frankenstein
 
 
 
 


 

 FOTORELACJA:

 













































 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
14.10.2023 


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.