Wspomnienia koncertowe cz. 6 - MUSE!

/
0 Comments
                             



MUSE

Łódź, Atlas Arena, 23.11.2012

Jedno z największych marzeń jeśli chodzi o koncerty to właśnie ten wyczekiwany przeze mnie powrót Muse do naszego kraju. Od momentu obejrzenia ich występu na Stadionie Wembley z 2007 roku  (oczywiście w zapisie DVD) wiedziałem, że nie można ich koncertu przegapić. Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że to jest zespół, który na żywo prezentuje się perfekcyjnie. Ba, według mnie, kunszt Brytyjczyków można tylko docenić właśnie na koncertach. Dlatego też, gdy ogłoszono ich występ w łódzkiej Atlas Arenie, w ramach trasy promującej nowy album "The 2nd Law", zakup biletu był formalnością. Choć miałem chwilę zwątpienia, gdy pojawiły się informacje jakoby zespół kierował się ku dubstepowi, ale koniec końców chodziło tylko o dwa utwory. Niemniej, początkowo płyta nie zrobiła na mnie wrażenia. Już po koncercie swoje zdanie jednak zmieniłem.

O tym jak zróżnicowanych i jak wielu fanów ma ten zespół przekonałem się już w pociągu, gdzie siedziałem obok "starszego małżeństwa". Jakież wielkie moje zdziwienie było, gdy dowiedziałem się, że również zmierzają w kierunku Atlas Areny! Dwie kolejki pod halą, aż mnie przeraziły swoją długością. Na szczęście bez większych przeszkód i tak udało mi się dostać bardzo blisko sceny. 

Zanim o koncercie Muse, parę słów o supporcie. Jak wiadomo, Muse zapraszają nie byle kogo jako rozgrzewkę przed ich show. Tym razem mieliśmy okazję posłuchać indie-rockowego zespołu  Everything Everything.  Fajne kompozycje, dobre brzmienie i jedyne co mogło niektórych razić, to charakterystyczny głos głównego wokalisty. Ja osobiście nie mogłem się do niego przekonać, ale publiczność bawiła się wyśmienicie. 

W końcu na scenie rozpoczęły się ostatnie przygotowania do występu jednego z najlepszych zespołów rockowych XXI wieku. Mathew Bellamy, Chris Wolstenholme i Dominic Howard rozpoczęli od "The 2nd Law: Unsustainable", czyli kompozycji sięgającej po elementy dubstepu, wykonanej jednak w pełni na żywo. Efekt - powalający. Od razu uraczyli nas kolejną piosenką z nowej płyty - "Supremacy". I od tej pory aż przez dwie godziny opad szczęki. Przy scenie totalnie szaleństwo, w pewnym momencie aż zdecydowałem lekko się oddalić, bo zrobiło się zbyt tłoczno. Jako drugi kawałek zespół zagrał "Map of the Problematique". Oznaczało to, że w setliście nie pojawi się Hysteria, co mnie osobiście zasmuciło, ale "Map ..." to też świetny utwór, który od razu porwał swą energią publikę. Trzeba tu też wyróżnić genialnie zagrane outro.


Przed kolejnym utworem w końcu "rozkwitła" główna atrakcja scenografii, czyli odwrócona piramida złożona z ekranów LED zwisająca nad sceną. Konstrukcja ta nieraz zmieniała swój kształt i była naprawdę fajnym, oryginalnym pomysłem. Za sprawą "Panic Station" zrobiło się trochę funkowo (śmieszny był ten stworek tańczący na ekranach). Potem znakomite "Ressistance" i "Supermassive Black Hole". 


Dalej Matt i spółka wykonali kolejny nowy utwór "Animals", który jakoś specjalnie nie zaznaczył mi się w pamięci. Po już chyba tradycyjnym "Monty Jam", Matt zasiadł za fortepianem i wykonał balladę "Explorers". Myślę, że tej kompozycji nie powstydziłoby się U2.  W ukłonie dla starszych fanów, zespół wykonał "Sunburn".  Ale to była tylko rozgrzewka przed tym co miało nas czekać. "Time Is Runnig Out" dosłownie spowodował, że moje nogi wyrwały się z podłogi. Cóż za energia się wyzwoliła w publice, to aż nie nieprawdopodobne!

Po tym utworze rolę wokalisty przejął basista Chris, który wykonał niezłą, mocną kompozycję "Liquid State", po czym klimat się gwałtownie za sprawą "Madness". Pojawiły się efekty laserowe, Matt ubrał efekciarskie okulary wyświetlające słowa piosenki. A sam utwór? Pamiętam, że w pierwszej chwili po usłyszeniu ntego singla pomyślałem: "Nie no, czy to żart?". Jednak po kilkukrotnym wysłuchaniu, coraz bardziej się przekonywałem. A na żywo była to już poezja, szczególnie od momentu solówki i potem Matt, który odśpiewał końcówkę z taką pasją, że piosenka nabrała zupełnie nowego wymiaru dla mnie.
    
Jeszcze bardziej kolorowo zrobiło się przy "Follow Me". Tu fajną akcją popisali się fani, którzy przygotowali kolorowe balony. Znakomicie współgrały z otoczką tej piosenki. Warto też zauważyć, że Matt wykonywał utwór bez gitary. Zresztą był to chyba najmocniejszy utwór z lekką domieszką dubstepu co dodało temu utworowi większej, hm..., głębi? Bardzo pzytywna i radosna kompozycja. "Undisclosed Desires" zapamiętam głównie z szaleństw Matta, który biegał po całej scenie, wydając bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Wyraźnie urodziny dziecka w jego rodzinie wpłynęły na niego pozytywnie ;) Zszedł też do publiczności, by pościskać dłonie fanów.  No i w końcu doczekałem się "Plug In Baby". Piosenka kultowa. Każdy na koncercie Muse czeka właśnie na ten utwór, by móc się po prostu wyżyć i drzeć mordę (wiem brzydko to brzmi ale lepiej się tego opisać nie mogę).  A, i jeszcze te fantastyczne, podniosłe zakończenie solówką Matta, niczym popisy Brian May'a w Queenie. Następnie na telebimach pojawiła się ruletką, która losowała między wykonaniem "Stockholm Syndrome", a "New Born". Wybór padł na ten pierwszy utwór i był ogień. Muzycy dodali do tego outro utworu Rage Against the Machine's - "Freedom", podczas którego zostali wchłonięci przez konstrukcję z ekranów, które stworzyły na scenie piramidę schodkową. 


Wstępem do kolejnej części koncertu był puszczony z playbacku "Isolated System". Zaraz po nim usłyszeliśmy "Uprising", a następnie Chris zagrała na harmonijce (która znalazła swojego szczęśliwca w tłumie) intro do "Knights of Cydonia". Według wielu jest to najlepsza kompozycja od Muse i trudno temu zaprzeczyć.

 
Po tych utworach muzycy zeszli ze sceny, by znów za moment wrócić i zgrać fantastyczne "Starlight" (fani rewelacyjnie śpiewali) i na sam koniec hymn Igrzysk Olimpijskich "Survivor"- czyli przesadzoną do granic możliwości piosenkę w stylu "We Are The Champions". Ale mimo moich obaw, nie zabrzmiało to zbyt groteskowo. Ba, została nawet zwieńczona efektownymi wybuchami na scenie. I tak dobiegł końca ten niezwykle perfekcyjny, dwugodzinny show. Muzycy jeszcze długo żegnali się z fanami. A ja już wracałem, by zakupić szybko wodę, gdyż niespotykana susza  w moim gardle powstała.

Satysfakcja z koncertu była ogromna, ale w prywatnym rankingu najlepszy występ z 2012 roku, (z tych, które oczywiście miałem przyjemność widzieć) należy do grupy Coldplay - szczególnie za te emocje, które długo towarzyszyły mi po ich show. Wracając pociągiem miałem wrażenie, że jeszcze czegoś w koncercie Muse mi brakowało. Więcej spontaniczności? A może to była wina słabszego, towarzyszącego mi nastroju... Niemniej, Podróże Muzyczne w 2012 roku dobiegły końca!


I tak oto cykl wspomnień koncertowych również kończy swój żywot. "Jak to? Nie będzie więcej relacji z koncertów?!" Oczywiście, że relacje się pojawią, ale troszkę w innej formie i przede wszystkim pojawią się tuż po koncertach. Czego możecie oczekiwać? Już za jakieś półtorej tygodnia pojawi się relacja z toruńskich Juwenalii, w czerwcu wybieram się na koncert Green Day i jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli zawitam na lipcowym Open'erze. Są jeszcze małe przymiarki do Coke Live Music, ale tu problemem może być urlop, a raczej jego brak. Oczywiście bardzo chciałoby się też uczestniczyć w Ursynaliach, czy być na Impacie, ale niestety nie wszystko jest możliwe do zrealizowania. Trzymajcie kciuki, by tych wyjazdów było jak najwięcej i Was również zapraszam do podróżowania. Turystyka koncertowa jest cool i basta!  :)      

PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.