PM WSPOMINAJĄ: COLOURS OF OSTRAVA 2022

/
0 Comments
PODRÓŻE MUZYCZNE WSPOMINAJĄ: COLOURS OF OSTRAVA 2022

 
 

 PODRÓŻE MUZYCZNE WSPOMINAJĄ: 

COLOURS OF OSTRAVA 2022

 
 
 
Już za tydzień startuje jubileuszowa 20. edycja festiwalu Colours Of Ostrava! W 2018 roku wybrałem się na to wydarzenie po raz pierwszy i przemierzyłem niemal całą Polskę, po to, by głównie na tym festiwalu zobaczyć London Grammar. Niestety zespół wówczas już w trakcie trwania festiwalu odwołał swój występ, ale tak zakochałem się w atmosferze tego czeskiego festiwalu i w tych dość nieoczywistych line-upowych wyborach organizatorów, iż wracałem tam z radością w roku 2019 i 2022! No ale każda miłość ma swoje granice i tegoroczny zestaw artystów niemal kompletnie minął się z moimi oczekiwaniami. Trudno, ale zawsze pozostają wspomnienia! I jak dotąd na blogu nie ukazały się te z ubiegłego roku! Skandal to mało powiedziane! Tym bardziej że miał tam miejsce bardzo szczególny dla mnie koncert Phoebe Bridgers! Momentów wartych zapamiętania było jednak więcej! Czas wreszcie te spisane wspomnienia Wam przedstawić! Nie przedłużam już zatem wstępu i zapraszam Was do mojego koncertowego wehikułu czasu!


ŚRODA, 13.07.2022


Wszystko zgodnie z planem, a nawet lepiej niż w latach poprzednich. PKP miło zaskoczyło podmianką wagonu z przedziałami na bezprzedziałowy, więc nocna trasa do Katowic upłynęła całkiem znośnie. Tam poranna przesiadka do Flixbusa, który – jak się okazało – przez pandemiczny okres zmienił destynację w Ostravie, co początkowo nieco nas (bo oczywiście towarzyszyła mi niezastąpiona Podróżująca Justyna, którą serdecznie pozdrawiam!) zdezorientowało, ale ostatecznie nie zbłądziliśmy i dotarliśmy na festiwalowe pole namiotowe. Ba, nawet udało się wyrwać miejsce przy drzewkach w cieniu! Chwila odpoczynku i ruszyliśmy już na tramwaj (tak, przypominam: pole namiotowe na Colours Of Ostrava jest w znacznej odległości od terenu festiwalowego), którym dotarliśmy pod festiwalową bramę. Ach, no cudownie było móc znów ponownie podziwiać ten niezwykły teren starej huty oraz poczuć tę niepowtarzalną atmosferę tego wydarzenia! Czas na pierwsze fotki, langosza, spacerek i koniec końców dotarliśmy pod główną scenę na uroczyste i unikalne, być może nawet w skali globalnej, otwarcie festiwalu. Na scenie i wśród publiczności pojawili się cyrkowcy, którzy zaimponowali akrobatycznymi popisami w rytm radosnej muzy, a w kulminacyjnym momencie odpalone zostało tradycyjne kolorowe konfetti! A tuż po tym happeningu deski maina przejęła przebojowa formacja... 
 
Bazzookas! Zespół złożony z holenderskich wariatów porwał nas ska-rockowymi kompozycjami do zabawy wypełnionej śmiechem i radością! Jakaż to była energiczna petarda! Charyzmatyczny i pełen pogody ducha wokalista skutecznie zachęcał nas do śpiewów i podkręcał do żywiołowych reakcji. Nie zabrakło w tym scenicznego szaleństwa – wskakiwał w środek publiczności, a w ślad za nim trębacze z zespołu! No chwytali tą energią za serce! Ich występ był wręcz kwintesencją klimatu Coloursów, który umieściłbym gdzieś w połowie drogi między Open'erem a Pol'and'Rockiem. Zresztą na tym drugim festiwalu Bazookas – dam sobie głowę urwać – zrobiliby furorę. Po godzinie przetarłem spływające strużki potu na czole i spacerkiem udałem się pod drugą pod względem wielkości Liberty Stage, gdzie swoje wokalne możliwości prezentował... 
 
Sam Ryder. Brytyjczyk, który rozpoznawalność zawdzięcza viralowym coverom na TikToku i 2. miejscu na 66. Konkursie Piosenki Eurowizji, niestety nie zachwycił. Nie przeczę, gość ma głos jak dzwon, ale to za mało. Jego autorskie kompozycje do mnie nie trafiały, a sceniczna charyzma wydawała mi  się taką odtwórczą próbą wskrzeszenia Freddiego Mercurego. Gdzieś mi w tym wszystkim brakowało autentycznych emocji. Te zaś otrzymałem od postpunkowej formacji... 
 
LIFE! Na umiejscowionej pod pajęczyną industrialnych rur pieca hutowego scenie Glo Stage (dawnej Fresh Stage) ten brytyjski zespół pobudził publiczność do gniewnych uniesień. To był intensywny występ z odpowiednim punkowym zadziorem, a uwagę kradł wokalista Mezez Green swoimi ekscentrycznym tańcem. Grali tak, jakby nie miałoby być jutra. 
 
Wielką klasę na głównej scenie zaprezentowała ceniona amerykańska formacja Modest Mouse! Pamiętam ich występ na Open'erze w 2015 roku, który skończył się sporym rozczarowaniem. Nie z powodu formy zespołu, ale z racji tego, że przez ponad pół koncertu występował problem z nagłośnieniem (system grał na pół gwizdka), który położył cały odbiór. W Ostrawie zaś odbiłem sobie tamten występ z nawiązką! Jeszcze bardziej niż te kilka lat wstecz świadom ich muzycznego kunsztu odbierałem sceniczne poczynania Modest Mouse z dużą dozą satysfakcji. Usłyszeliśmy całkiem przekrojowy set, w którym nie zabrakło kompozycji z nowego albumu "The Golden Casket", w tym świetnego "We Are Beetwen", ale najwięcej emocji wzbudziły we mnie najpopularniejsze "Float On" i "Dashboard". Wspaniale móc było ich zobaczyć w doskonałej formie z Jeremiahem Greenem za bębnami, który niestety zmarł w zeszłym roku w grudniu. 
 
Przed headlinerskim deserem pierwszego dnia postanowiłem sobie chwilę wyczillować z cydrem w dłoni przy elektronicznych brzmieniach Meduzy. No jego set ani to nie grzał, ani to nie ziębił. Do stanu relaksu i delikatnego upojenia w sam raz, ale z perspektywy czasu żałuję, że w tamtym momencie nie dałem szansy Fatoumat Diawarze. Natomiast ani trochę nie żałuję drugiego spotkania z...
 
Twenty One Pilots! Dwa tygodnie wcześniej na Open'erze amerykański zespół wokalisty Tylera Josepha i perkusisty Josha Dunna wręcz zelektryzował mnie swoim świetnym i bardzo eklektycznym brzmieniowo koncertem. A tamten występ oglądałem z dość odległej perspektywy. W Ostrawie podbiłem już zdecydowanie bliżej sceny i doznania były jeszcze lepsze! Oczywiście ten występ był niemalże kalką tego open'erowego. Nie zabrakło ich największych, radiowych przebojów, pojawił się ten uroczy folkowy medley śpiewany przy ognisku, choć z tą różnicą, że zakończony odegraniem na trąbce tradycyjnej czeskiej pieśni "Co jste hasiči", wybrzmiały covery Eltona Johna, Martina O'Donella, w "Shy Away" wtrącono ku mej uciesze fragment "I'm Not Okay" My Chemical Romance, a do tego obecne oczywiście wszystkie produkcyjne atrakcje i szaleństwa Tylera i Josha, które wywoływały niezliczone efekty "WOW"! Szczególnie z tego występu zapadło w pamięci wykonanie "Heavydirtysoul", podczas którego w tłumie odpalono czerwoną racę. Ależ zrobił się klimat! Tyler zresztą skomentował to, że jeszcze nigdy wcześniej to się nie wydarzyło na ich koncertach, a zawsze o tym marzył. Ja natomiast marzę, by raz jeszcze w przyszłości chłopaków zobaczyć na żywo!
 
I to byłoby na tyle z pierwszego dnia! 
 
 

CZWARTEK, 14.07.2022


Wstałem rano wypełniony buzującymi, pozytywnymi emocjami! Oto bowiem nastał najbardziej wyczekiwany przeze mnie dzień w tym festiwalowym sezonie 2022 roku! Powód? No przede wszystkim koncert Phoebe Bridgers – mojej muzycznej crush okresu pandemicznego za sprawą cudownego albumu "Punisher" i nie tylko! Dość powiedzieć, że w pierwszej kolejności po przekroczeniu festiwalowej bramy skierowałem się do sklepiku z merchem, by sprawdzić, co ekipa Phoebe przywiozła ze sobą. Co prawda upatrzonej wcześniej koszulki nie było (choć niezawodni Podróżujący sprawili mi ją w tegorocznym urodzinowym darze!), ale i tak nie mogłem się oprzeć i zakupiłem z innym wzorem. No nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się na festiwalach, by zabawić tak w merchu. Zanim jednak, jak przystało na prawdziwego fana, przyszło kolejkować pod sceną w nowej koszulce, udałem się jeszcze na dwa koncerty...
 
Na Glo Stage pobujaliśmy się do przyjemnej dawki retro rockabilly zaserwowanej przez słoweński zespół The Beautifuls. Sympatyczni dżentelmeni, ale no nie dało się uciec od wrażenia, że jest to absolutnie odtwórcze granie do dożynkowej potańcówki. Właściwie – co dużo tłumaczy – z tego występu najbardziej utkwił mi w pamięci kontrabas, którego główka (nie znam się na budowie instrumentu, ale mam nadzieję, że kumacie) wykończona została... czaszką. 
 
Zupełnie inny ładunek energii dostarczyło brytyjskie trio PENGSHUi. W publiczność zgromadzoną pod Drive Stage rzucony został granat z wybuchową mieszanką grime'u, hip-hopu i metalu! Od samego początku śmiałkowie ruszyli ostro pogować. A panowie na scenie mieli z tego niesamowitą radochę! Swoją drogą na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie osiłków, których nie chciałbym spotkać nocą, spacerując pustą ulicą, a okazali się, pomimo całej agresji wkładanej w piosenki-petardy, bardzo uroczymi gośćmi. Moment, gdy wokalistka nagrywał telefonem dla swojej mamy pogującą publiczność, nie mógł nie wzbudzić uśmiechu na twarzy. Pod koniec ta wulkaniczna energia tak mną rozpierała, że sam wpadłem w pogo i biegałem w kółeczku! A na finał wokalista rzucił się na wyciągnięte ręce ludzi zebranych pod sceną! Niespodzianka wystrzałowego kalibru! Szybko jednak musiałem zmienić festiwalowe nastawienie. Truchtem udałem się pod Liberty Stage, by zdobyć barierkę przed koncertem...

Phoebe Bridgers!!! I udało się! Ba, co więcej, okazało się, że Justyna już wcześniej trzymała dla mnie miejsce – o takich Podróżujących walczyłem! Godzina czekania dłużyła się niemiłosiernie, ale doczekaliśmy się! O mamulu! Aż mi się nogi trzęsły z emocji! Przy puszczonym z taśmy fragmencie "Down With the Sickness" Disturbed na scenie zameldował się cały zespół charakterystycznie przebrany w kostiumy szkieletów i na końcu żywym krokiem wkroczyła ONA! Phoebe Bridgers w całej okazałości! Och, no nie będę krył, że przez godzinę nie potrafiłem wręcz odwrócić wzroku od mej crush! Wyglądała po prostu przepięknie! A od jej aksamitny wokalu serce roztapiało mi się niczym lody wystawione na działa nie promieni słonecznych. Koncert rozpoczął się od energicznego wykonania przeboju "Motion Sickness" z debiutanckiego krążka "Stranger In The Alps". Entuzjazm w pierwszych rzędach wystrzelił ponad normę! Następnie przy pomocy intra "DVD Menu" nastąpiło płynne przejście do "Punishera" i refleksyjnej piosenki "Garden Song". Przy jej wykonaniu Phoebe wokalnie wsparł "tour daddy", czyli Jeroen Vrijhoef – członek ekipy technicznej, by jak najbardziej zbliżyć ten utwór do wersji studyjnej, w której ten męski wokal jest słyszalny. Wielkie emocje wzbudziło "Kyoto"! Na żywo ten singlowy kawałek poniósł mnie do głośnych śpiewów i energicznych wyskoków! Rewelacja! Następnie chwilowy powrót do nostalgicznego stanu przy tytułowym "Punisherze", by już za chwilę poziom endorfin podniósł się do niebezpiecznego dla życia poziomu przy brawurowym wykonaniu "Scott Street". Brawurowym, gdyż w połowie piosenki Phoebe zeskoczyła do pierwszych rzędów i przebiegła od lewej do prawej strony! OMG! Udało się dwa razy zbić piątkę! Marzenie się spełniło! Dzięki takim chwilom kocham podróżować! Phoebe zaś wróciła na scenę z szerokim uśmiechem na twarzy i wzbogacona... o różowy kowbojski kapelusz podarowany przez jednego z fanów! Następnie powrót do drugiej płyty za sprawą głaszczących delikatnie serducho "Chinese Satellite", "Moon Song" i "ICU". A potem zdarzył się cud... No może to za duże słowo, ale w odpowiedzi na request fana Phoebe zdecydowała się zaprezentować bolesny utwór "Funeral", który, jak sama przyznała, właściwie nie grywa na festiwalach, ale dla nas zrobiła wyjątek! Omal się nie przewróciłem z emocji! Za każdym razem ta piosenka rozdziera moje serce i właściwie to w dużej mierze od niej rozpoczęła się moja przygoda z twórczością Bridgers. Nawet nie śmiałem marzyć, by ją usłyszeć na żywo w Ostrawie. A to się wydarzyło! I końcówka: niezwykle klimatycznie, przy dużym zadymieniu i czarno-białych wizualizacjach wybrzmiał najświeższy singiel "Sidelines", z kolei zaś "Graceland Too" bardzo subtelnie i akustycznie przy wsparciu Marshalal Vore'a, który opuścił stanowisko za bębnami, by u boku Phoebe poskubać struny banjo. I na grande finale oczywiście epickie "I Know The End"! Muzyczny wybuch Etny! Zdarłem gardło do bólu! Coś niesamowitego! Phoebe nie próbowała co prawda zniszczyć gitary o odsłuch, ale i tak statywy runęły z impetem na ziemię – poziom instrumentalno-wokalnego crescendo był tu wprost oszałamiający! Aż naprawdę potrzebny był głęboki wdech! Wspaniały koncert! Phoebe w absolutnie kwitnącej formie, fenomenalne wsparcie całego zespołu (puzonista robił robotę!), piękna scenografia, mega klimatyczne wizualizacje w tle – wszystko wyglądało tak, jak sobie to wyśniłem, a scenariusz samego koncertu okazał się jeszcze lepszy! Ale nie byłbym sobą, gdybym się do jakiegoś elementu nie przyczepił. Niestety poziom basu w pierwszych rzędach był odrobinę podany za mocno. Na tyle, że nawet moja komórka poległa przy nagrywaniu tych mocniejszych fragmentów koncertu. No pod tym względem dźwiękowiec się nie popisał. Ale ta mała rysa nie wpłynęła ostatecznie jakoś szczególnie na mój emocjonalny odbiór tego jakże wyczekiwanego koncertu! Nie było jednak czasu, by pozbierać resztki swojego umysłu spod sceny. Od razu skierowaliśmy się w kierunku głównej sceny, na której za chwilę miała rządzić doskonale znany szkocki zespół... 

Franz Ferdinand! Weterani indie-rocka – chyba już tak można o nich pisać – udowodnili, że wciąż są w znakomitej formie i nadal potrafią dźwignąć występy na największych festiwalowych scenach. W doskonałej zabawie nie przeszkodził nawet deszcz. Ba, w takich warunkach podrygiwanie w rytmach indie-rockowych klasyków było wręcz wskazane! No nie zabrakło choćby takich kompozycji, jak "No You Girls", "The Dark of the Matinée", "Lucid Dreams", "Do You Want To" i oczywiście najwięcej emocji pojawiło się przy ognistym "This Fire" i porywającym, ponadczasowym "Take Me Out"! Idealna rozgrzewka przed The Killers, choć postanowiłem jeszcze na piętnaście minut wskoczyć pod Liberty Stage, gdzie wystąpiła bardzo intrygująca formacja... 
 

Voice of Baceprot! Trzy drobne dziewczyny z Indonezji w hidżabach grające soczysty metal z satanistycznymi nawiązaniami? Czyż nie brzmi to dość niezwykle? Po prostu musiałem pojawić się pod sceną i chwilę pokibicować tym odważnym kobietom, które, podążając za marzeniami, złamały wiele stereotypów, a także utarte normy religijne, społeczne i kulturowe. No i muszę przyznać, że gdyby pod sceną znalazł się ktoś z ekipy Metalliki, to jestem pewny, że dziewczyny otrzymałyby szansę supportowania tej legendy metalu. Zresztą już wcześniej pochwał nie szczędził im Slash, Tom Morello, czy choćby Flea. Czyste girl power do szatańskiej potęgi! Można pokochać Coloursy właśnie za prezentowanie takich perełek z całego świata! Ten fragmencik pozostawił mnie z niedosytem, ale wzywał koncert zespołu... 

The Killers! Na spotkania z Brandonem Flowersem i jego kolegami czekałem ponad 10 lat! To pierwsze oczywiście zdarzyło się kilkanaście dni wcześniej na Open'erze, gdzie, nie bacząc na mieszaną publikę pod sceną (część osób wyczekiwała już Taco Hemingwaya), totalnie zdarłem gardło i podskakiwałem ile sił w nogach! Panowie z Las Vegas nie zawiedli moich oczekiwań! Od razu odliczałem dni do ich występu na Ostrawie, licząc przy tym, że czymś mnie jeszcze zaskoczą. Właściwie na kilka dni przed wyjazdem do Czech zorientowałem się, że jest duża szansa na specjalnego gościa... Dmuchałem, chuchałem i wymodliłem! No nie ma co tu trzymać napięcia! W połowie seta Brandon zaprosił na scenę Phoebe Bridgers!!! Taaak! OMG! Po prostu omal nie zemdlałem ze szczęścia! W jednym momencie zapomniałem o całym świecie i zacinającym wodospadzie z nieba. Tak, lało jak z cebra, ale Brandonowi udało się wyciągnąć nieco przerażoną Phoebe na skraj wybiegu! Moknąc do suchej nitki, wyśpiewali po raz pierwszy na żywo (i jak dotychczas taka sytuacja się nie powtórzyła) cudowną, wspólną, akustyczną balladę "Runaway Horses" z ostatniej płyty "Pressure Machine"! Ależ ich harmonia wokalna pięknie wybrzmiała! I te ukradkowe uśmiechy, które słał Brandon do Phoebe – niejedna fanka marzyłaby o tym! Absolutnie magiczna i wyjątkowa chwila, dla której naprawdę warto było podróżować do Ostrawy! No ale oczywiście to był tylko ułamek całego świetnego występu The Killers! Odniosłem wrażenie, że zagrali z jeszcze większą sceniczną werwą niż Gdyni! Może to z racji deszczu? Wiadomo, że nikt nie prosi o taką aurę, ale z drugiej strony potrafi ona paradoksalnie wyzwolić dodatkową, niezapomnianą energię! I tak też się stało w tym przypadku! Mimo tej paskudnej ulewy Brandon ochoczo i bardzo często pojawiał się na wybiegu, czym wzbudzał bardzo euforyczne reakcje! Okej, może nie udało się wzniecić zbiorowej ekstazy, ale cała ekipa zrobiła wszystko, by wznieść ten koncert na headlinerskie wyżyny i sprawić nam radość! Ja bawiłem się ponownie znakomicie! I nie tylko ze względu na deszcz i obecność Phoebe nie sposób tu mówić o kalce występu z Open'era. Cała setlista została całkowicie przemieszana! Zaczęli jeszcze tak samo jak w Gdyni, czyli od "The Man" i wystrzału konfetti banknotów z wizerunkami członków zespołu (szkoda tylko, że od razu przemokły i nie uzupełniłem kolekcji z Opka), ale dalszy scenariusz mocno mnie zaskakiwał. Szczególnie ucieszyła mnie obecność na samym początku przeboju "Jenny Was a Friend of Mine", którego w Polsce nie usłyszeliśmy. Rewelacyjne wykonanie! Ten kawałek z kultowej debiutanckiej płyty w połączeniu ze "Spaceman" i "Smile Like You Mean It" wprowadził występ Killersów na najwyższe możliwe obroty. Umieszczenie w środku seta obok siebie tanecznego "Human" i porywającego "Somebody Told Me" to był również celnie wprowadzony strzał w moją indie połówkę serducha! W drugiej połowie zaś nie zabrakło absolutnych klasyków. Usłyszeliśmy "Read My Mind" oraz otrzymaliśmy ekscytujący finałowy hat-trick z "All These Things That I've Done", "When You Were Young" i "Mr. Brightside"! Nie zabrakło również efektownej otoczki: lasery, epickie fontanny ognia w tle sceny podczas "Caution", nie szczędzono wystrzałów konfetti, klimatyczne wizualizacje... No wszystko tu się ze sobą zgadzało! Opuszczałem teren Coloursów przemoknięty, ale w pełni szczęśliwy i  usatysfakcjonowany! Piękny to był dzień!
 
 

PIĄTEK, 15.07.2022

 
O ile czwartek zgodnie z moimi oczekiwaniami okazał się jednym z najlepszych festiwalowych dni 2022 roku, o tyle piątek należał do tych najsłabszych. Nie oznacza to, że zabrakło przyjemnych i niezwykłych koncertów, ale brakowało niestety poważniejszych nazw. Dość powiedzieć, że główną scenę otwierał nasz rodak Mesajah... No nie powiem, z uśmiechem na twarzy spijałem piwko w pobliskiej scenie gastro przy jego kompozycjach, ale ten występ można zaliczyć tylko do ciekawostek. Właściwie Ostrava jest chyba jednym z nielicznych większych festiwali, które jeszcze prezentują muzykę z nurtu reggae.
       
Pierwsze znaczące koncertowe emocje dowiozła na Liberty Stage indie-folkowa formacja Sons of the East z Australii. Spora dawka promienistych melodii i emocjonalnych ballad, z których szczególnie wyróżniał się ich najpopularniejsza piosenka "Into The Sun". Miła przystawka przed koncertem wyczekiwanego duetu... 

Kings of Convenience! Bergen Erlend Øye i Eirik Glambek Bøe musieli sprostać nie lada wyzwaniu. Udźwignąć największą scenę festiwalową przy pomocy tylko dwóch gitar akustycznych. I jeszcze dodatkowo być oślepianymi przez promienie słoneczne. Ten pierwszy problem rozwiązali swoim zestawem przesympatycznych folkowych melodii, kołyszących licznie zgromadzoną publiczność, która w tych najbardziej porywających momentach za pomocą klaskania bądź pstrykania palcami tworzyła rytmiczne tło. Ze słoneczną przeszkodą poradzili sobie za pomocą... parasolek przymocowanych do statywów. Powinszować pomysłu – widok niezapomniany! Relaksujący stan, w który wprowadzili nas rozradowani Norwegowie, podtrzymaliśmy dzięki występowi duetu... 
 
Hang Massive. Połączenie elektronicznego ambientu z grą na hangu – perkusyjnym instrumentem nowego wieku zahipnotyzowało i zaprosiło w uduchowioną podróż w głąb siebie. Dość unikalne doświadczenie festiwalowe, po którym przyszedł czas na występ headlinerki...

LP! Zanim jednak popularna artystka pojawiła się na scenie, mieliśmy do czynienia z dość absurdalną sytuacją. Ne scenie wręczano nagrodę Wim Hofowi, teoretycznie największej osobowości, która pojawiła się w ramach konferencyjnej części Meltingpop. I tenże gość rzucał ze sceny hasła wzywające do... Czy wystarczy, jak przypomnę, że apelował o rezygnację ze służb zdrowia na całym świecie? No właśnie. Mocno cringowy moment. Koncert LP rozpoczął się z opóźnieniem. Dopiero później okazało się, że tego dnia miała problemy zdrowotne, ale muszę przyznać, że na żywo nie było tego po niej słychać. A wokal posiada niewątpliwie mocny i charakterystyczny. Od lat jednak nie potrafię się do jej twórczości przekonać i ten koncert nie zmienił mojego podejścia. Obiektywnie mogę stwierdzić, że w Czechach ma ogromną i oddaną rzeszę fanów, więc ten slot headlinerski był z ich perspektywy pożądany – ja o tym spotkaniu niekoniecznie marzyłem. Wychodząc spod głównej sceny, kątem oka spoglądaliśmy jeszcze na zapowiedziane show dronów, ale nie było to przedstawienie szczególnie imponujące. Z większą nadzieją wyczekiwałem koncertu...
 
Joela Culpeppera. I niby się nie rozczarowałem, ale większej kariery chyba Brytyjczykowi nie wróżę. Nie przeczę, że zgrabnie porusza się w swojej estetyce R&B i soulu, jak i dosłownie na scenie, prezentując przy tym swój niezły falsetowy wokal, ale jego występ, mimo kilku mocniejszych fragmentów z piosenką "Woman" na czele, nie wzniósł się generalnie ponad przeciętność.

Nieoczywistymi bohaterami tego dnia okazali się członkowie norweskiego zespołu Wardruna! Ich występ na głównej scenie okazał się niezwykle metafizycznym doświadczeniem. Pieśni inspirowane skandynawską mitologią, nordyckim szamanizmem mocno oddziaływały na moją wyobraźnię i sprawiły, że przez dobrą godzinę znalazłem się w jakieś trudno wytłumaczalnej symbiozie z naturą. Nie ukrywam, że uwielbiam wikińskie klimaty w serialach, filmach i książkach, więc doświadczenie takiego mistycznego koncertu było fascynujące. Te potężne, chóralne wokale, tradycyjne instrumenty (runiczne kości, luty, bębny i dudy), stroje nawiązujące do dawnych czasów, rytualne tańce, odpowiednia scenografia – klimat wylewał się ze sceny hektolitrami, wypełniał całą festiwalową przestrzeń i wnikał w głąb duszy. 
 
Wciąż jednak tego dnia brakowało mi występu z takim energetycznym przytupem i w tym kontekście liczyłem na zamykającą tego dnia  Liberty Stage elektroniczną formację...

S+C+A+R+R. Dość tajemniczy francuski projekt, zainicjowany przez  Dana Levy'ego i  którego to jeden z pierwszych singli "The Rest Of My Day" promowany były hasłem: "nieślubne dziecko Daft Punk i The Weeknd". Na europejskich scenach jeszcze nie zaistnieli, nie mam także pojęcia, jaką popularnością ta formacja cieszy się we Francji (notki prasowe sugerowały, że dość sporą), ale występem w Ostrawie udowodniła, że powinna stać się obiektem zainteresowań promotorów festiwali. Energiczna dawka elektroniki w wersji live-action. Perkusjonalia, syntezatory i anielski wokal faceta o potężnej posturze, który... Nawet nie tyle, co tańczył, a wręcz "fruwał" po całej scenie. Zdecydowanie kradł show i intrygował swoimi dość frymuśnymi pozami. Ba, w pewnym momencie nawet przemierzał scenę od lewej do prawej, podpierając się o... wózek inwalidzki. Brzmi dziwnie? Wiem, tak też trochę się czułem podczas tego koncertu, ale kompozycje same w sobie miały naprawdę potencjał. Całość doznań wzbogacały przemyślane wizualizacje w tle. Udało im się trochę rozgrzać moje ciało w ten chłodny wieczór, ale częściej wpadałem jednak w stan konfuzji niż tańca. W sumie to do dziś nie wiem, jak oceniać to doświadczenie, ale już sam fakt, że nie pozostawiło mnie z obojętnością działa na plus. Niemniej cały ten dzień pozostawił mnie z dużym poczuciem niedosytu. 


SOBOTA, 16.07.2022


Po dość metafizycznym piątku w sobotę na szczęście powróciła dobra, pozytywna festiwalowa energia! Kieliszek dobrego trunku w schowanej w bunkrze winiarni i z uśmiechem na twarzy przystąpiliśmy do festiwalowego szaleństwa. 

Chwilę pobujałem się w klimatach reggae prezentowanych przez King'N"Doom z Cheikh Lô, ale na dobre ten dzień rozpoczął się od wystrzałowego koncertu... 

Ivan & The Parazol! Węgierski band dowiózł na Ostrawę dawkę porywającego retro rocka w elvisowskim stylu! Zresztą lider i wokalista zespołu wydawał się mieć w sobie jakieś geny króla rock'n'rolla. Powalał stylem, charyzmą, tańcami ze statywem i mocnym wokalem. Był scenicznym huraganem! Koledzy z zespołu nie odstawali i dotrzymywali mu tempa. Mają chłopaki smykałkę do pisania świetnych, żywiołowych kompozycji, które mogłyby spokojnie swego czasu znaleźć się w soundtracku nieodżałowanego serialu "Vinyl". Takie retro grane z pasją to ja kupuję! 
 
Jeszcze większym odkryciem okazała się dla mnie Marina Satti, która oczarowała mnie swoim występem na Liberty Stage. Przez cały występ cisnęły mi się na usta dwa słowa: grecka Rosalia! W odróżnieniu jednak od Hiszpanki, Marina łączy w swojej twórczości folklor greckiej muzy z nowocześnie brzmiącym popem. Zachwycała pięknym, nienagannym wokalem oraz tanecznymi choreografiami w towarzystwie dwóch tancerek i chórzystek. Jej wibrująca muza sprawiała, że z ciemnych, deszczowych chmur nad Ostrawą przebijały się liczne promienie słoneczne. Jestem pewny, że każdy, kto dotarł na ten koncert, na samym końcu zakochał się w Marinie. Największe objawienie edycji 2022! 
 
Bez większych oczekiwań stawiłem się pod główną sceną na koncercie zespołu Inhaler. Docierały do mnie dość chłodne opinie o ich występie na Open'erze (który świadomie odpuściłem na rzecz Clairo), ale muszę przyznać, że w Ostrawie udowodnili, że duże sceny festiwalowe im niestraszne. Może na moje pozytywne odczucia wpłynął również fakt, że takiej gitarowej muzy ździebko mi brakowało na przestrzeni tego całego festiwalu. Ale naprawdę od samego początku chłopaki narzucili odpowiednie tempo i pod sceną iskrzyło! I nagle w połowie koncertu wydarzyła się katastrofa. Panowie nagle odłożyli instrumenty na bok, a wokalista Elijah Hewson oznajmił, że nad teren nadciąga niebezpieczna burza. I faktycznie kilka sekund później lunęło deszczem z nieba. Stanęły mi przed oczyma obrazy z open'erowej ewakuacji. Do takowej co prawda nie wzywano, ale zrezygnowany udałem się szukać schronienia w zakamarkach dawnej huty. Kilka minut później okazało się, że burza jednak postanowiła sobie przejść bokiem i z daleka usłyszałem, że młodzi Irlandczycy wznawiają koncert... Taki festiwalowy plot twist. Pomaszerowałem ponownie pod główną scenę, na której zrobiło się iście dosłownie ogniście! Nie tylko za sprawą dawki energetycznych indie-rockowych kompozycji, ale także dzięki ekipie Martina Garrixa, która pozwoliła użyć wyrzutni płomieni podczas kluczowych momentów przeboju "My Honest Face". Niewątpliwie zespół będzie często wspominał ten występ podczas swoich kolejnych wizyt w Czechach.
 
Pogoda była dalej kapryśna, więc nie pożegnałem się jeszcze z przeciwdeszczowym ponczo, ale w moim serduchu cudownie się rozpogodziło za sprawą irlandzkiego indie-folkowego duetu Hudson Taylor! Wow! Co za kolejne miłe zaskoczenie! Ich promienne, optymistyczne kompozycje  oraz wokalne harmonie wlały we mnie masę krytyczną pozytywnej energii! Usta rozciągnęły się w uśmiechu od ucha do ucha, a nóżki wpadły w skoczne pląsy. Chociaż kompletnie nie znałem ich twórczości, to bardzo szybko przyswajałem chwytliwe refreny i dołączałem do entuzjastycznego chóru dość licznie zgromadzonej publiczności. Szczególnie euforyczna atmosfera wytworzyła się podczas prościutkiej, ale jakże uroczej kompozycji "Don't Know Why" – jeden z TYCH momentów Coloursów 2022! No i jeszcze ten finałowy niezapomniany wybuch wulkanicznej energii za sprawą "Battles"! Serio, jeśli sympatyzujecie z radosnymi folkowymi melodiami, to musicie zapoznać się Hudson Taylor!    

Po tych kilku pozytywnych przeżyciach przyszedł moment na totalną zmianę klimatu. A to za sprawą kanadyjsko-ukraińskiej formacji Balaklava Blues, której charytatywny koncert był bardzo symboliczny w obliczu toczącej się wojny za naszą wschodnią granicą formacji. Naznaczony bólem, podniosłymi emocjami, dramaturgicznymi melodiami. Wzbogacony o rozczulający udział pochodzącego z Karwiny na Zaolziu chóru dziecięcego Permoník i pokaz ukraińskich utalentowanych tancerek. Z emocji zaciskało gardło. Piękny gest ze strony organizatorów, choć to mroczne show gryzło się trochę z późniejszymi emocjami, które na finał przygotował Martin Garrix, ale zanim stawiłem się na jego imprezie, to przeżyłem jeszcze jeden wyczekiwany przeze mnie koncert dziewczyn z... 

Larkin Poe! Siostry Megan i Rebecca Lowell dowiozły na Ostrawę z amerykańskiego Południa silne i porywające blues-rockowe harmonie! Ależ to było dobre i kunsztowne! Trudno było oderwać wzrok od Megan, która popisywała się mistrzowską techniką gitary ślizgowej, ale i Rebecca emanowała widoczną energią prawdziwej rockowej liderki i mocnym wokalem! Często jednak obie łączyły swoje głosy w piękne harmonie! Doświadczyliśmy swoistego bluesowego girl power wspomaganego przez perfekcyjną sekcję rytmiczną kolegów. Od niepamiętnych czasów uważam, że każdy wariat muzyczny powinien choć raz w roku posłuchać dawki klasycznego bluesa i Larkin Poe w absolutnie satysfakcjonującym stylu spełniły moje potrzeby i oczekiwania.    

No i na grande finale, jak już wspominałem, show od Martina Garrixa! Na Open'erze w trakcie tego feralnego piątku zahaczyłem o fragment jego występu, ale już wcześniej nastawiałem się przede wszystkim na zabawę z holenderskim didżejem w Ostrawie i nie zawiodłem się. No chłopak doskonale wie, jak rozkręcić festiwalową bibę. Nawet jeśli niektóre jego chwyty i dropy są oklepane, to jednak bez trudu potrafi pobudzić mnie do szalonych tańców. No i oczywiście całe show było okraszone epickimi pirotechnicznymi fajerwerkami. No idealna, kolorowa, przebojowa, energetyczna zabawa na zakończenie kolejnej festiwalowej przygody z tym czeskim festiwalem! 
 

I to byłoby na tyle! Jeśli ktoś wyczekiwał tej relacji – doceniam cierpliwość! Mam nadzieję, że dla wszystkich to była przyjemna lektura! Do podróży na tegoroczną edycję raczej nikogo nie zachęci, ale trzymam kciuki, by jeszcze kiedyś w przyszłości Colours Of Ostrava nas pozytywnie zaskoczyła! Fajnie byłoby się tam pojawić większą ekipą Podróżujących! I na koniec bonusy: zbiór koncertowych nagrań oraz fotorelacja!







FOTORELACJA: 

 















































































































































































































































































































































 
 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
12.07.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.