Wspomnienia koncertowe cz.4 - Queen + Adam Lambert

/
0 Comments


Rock In Wroclaw Festival 

Queen + Adam Lambert, Mona, Ira, Power of Trinity


Decyzja czy wybrać się na ten festiwal nie była łatwa. Wszak Queen to dla mnie jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki, jednak nie było łatwo przekonać się do tego czy Adam Lambert to odpowiednia osoba by stanąć na miejscu Freddiego. Jednak zdając sobie sprawę, ze może to być jedyna okazja by na żywo zobaczyć Rogera Tylora i Briana Maya (niestety John Deacon wycofał się po śmierci Mercurego), musiałem zaryzykować. Do Wrocławia wyruszyliśmy w trójkę. Oprócz mnie, także fan Queenu - Romek, oraz co już chyba was nie zdziwi, moja siostra. Podróż do Wrocławia dość długa, ponad 5 godz., niestety po dojeździe troszkę pogubiliśmy się w komunikacji miejskiej by dotrzeć do znajomego studenta, który miał nas przenocować. Po przygodach dotarliśmy na piękny wrocławski Stadion Miejski z małym opóźnieniem. Przegapiliśmy występ Power of Trinity, nie była to dla mnie wielka strata, gdyż widziałem ich podczas toruńskich juwenalii i krotko stwierdzę, że to ciekawy zespół z potencjałem. Ok więc zaczynamy od koncertu zespołu... 


Ira     

Koncert w ramach tego festiwalu miał uświetnić ich dwudziestolecie działalności na polskiej scenie rockowej. Cóż ja jakoś nie odczułem by był to szczególny koncert. Ot zaczęło się od dobrego, mocnego wejścia piosenką Mój Bóg, a potem standardowe hity m.in.: Ona jest ze sny, Nadzieja, Parę chwil.  Artur Gadowski udowodnił, że posiada fajną barwę głosu. Było dobrze.

Mona

Jest to młody, rockowy zespół pochodzący z Nashville. Był ich to drugi występ w Polsce. Trzeba przyznać, że stylistyką przypominają troszkę Kings of Leon. Bardzo charakterystyczny jest wokal frontmana Nicka Browna. I naprawdę muszę przyznać, że chłopaki grali bardzo fajnie. Świetnie szczególnie wypadła piosenka Shooting to the Moon. Pojawił się problem z perkusją, gdyż co chwila "odpadały" blachy. Wokalista też miał trudność by wyjść na wybieg, gdyż zaplatał się kabel od mikrofonu. Ale to były tylko małe potknięcia w tym ciekawym koncercie poprzedzającym wielce wyczekiwany...

Queen + Adam Lambert




Patrząc na publiczność oczywiście dominowały osoby starsze. Pokolenie, które nie doczekało się występu Freddiego Mercur'ego, ani Queenu z Paulem Rodgersem. Na pewno wieść o tym, że w kolejnym projekcie Rogera i Briana weźmie udział Adam Lambert podzieliła fanów. Nie można mu odmówić niezwykłej skali głosu, ale czy poradził sobie w starciu z legendą?  Koncert we Wrocławiu był największy w ich krótkiej trasie i na pewno najbardziej efektowny. Przed rozpoczęciem koncertu scena została zasłonięta przez ogromną kotarę z logiem zespołu. Napięcie wśród publiczności wzrastało. W końcu zasłona poszybowała w górę i na scenie pojawiły się gwiazdy wieczoru. Na pierwszym planie - Brian May, tuż za nim Adam Lambert. W tyle królował w czarnych okularach Roger Tylor. Obok niego na zestawie pomocniczym grał jego syn Rufus. Miły widok jak syn z ojcem grają "bęben w bęben". Po prawej stronie gdzieś w tle grał basista i koleś od klawiszy.  Zespół rozpoczął od Seven Seas of Rhye i Keep Yourself Alive. Od razu w oczy rzucało się znakomite oświetlenie, troszkę stylem nawiązujące do koncertów Queenu z lat 80-tych, ale uzupełnione wszelkimi nowinkami. Ba, co więcej, cała konstrukcja była ruchoma, co umożliwiło uzyskać niesamowite efekty. Pierwsze dwa utwory może jeszcze nie spowodowały u mnie podniesienia ciśnienia, ale już przy We Will Rock You w szybkiej wersji, wyczuwało się namiastkę legendy. Podczas Fated Bottomed Girls, dzięki kamerce umieszczonej na gryfie "Red Special", mieliśmy okazję podziwiać z bliska kunszt Briana Maya, którego solówki twego wieczoru były miodne. Następnie wykonali Don't Stop Me Now, wzbudzając ogromną euforię fanów. Przy Under Pressure miejsce za perkusją zajął Rufus, a Roger wokalnie wspomógł Lamberta, prezentując przy tym wciąż niemałe możliwości. I Want It All, to utwór, na który szczególnie liczyłem i nie zawiodłem się. Świetne wykonanie z przyspieszeniem w trakcie utworu, gdzie Roger i Brian pokazali, że w swoim fachu są mistrzami. Przy Who Wants to Live Forever swoje ogromne możliwości pokazał Adam, bez wątpienia był to jego najlepszy wykon tego wieczoru. Ja miałem aż ciarki na plecach. W dodatku nad sceną zawisła kula dyskotekowa, która rzucała biały snop światła wzmagając emocjonalne podejście do tej piosenki. Przepiękny moment tego dwugodzinnego show. Następnie ze sceny zszedł Lambert, zwalniając miejsce dla Rogera, który wykonał radosne Kinds of Magic (oj nóżki już weszły w taneczny rytm) i sentymentalne These Are The Days Of Our Lives . Podczas tej ostatniej na telebimach pojawiły się kadry zdjęć z całej historii zespołu. Gdy na zdjęciu pojawił się Freddie publiczność wiwatowała. Przyszedł w końcu czas na mały set akustyczny. Na wybiegu z gitarą akustyczną pojawił się Brian. Zaprosił (kaleczonym "Zaspiewajmy") publiczność do wspólnego śpiewu przepięknej i prostej ballady Love of My Love. Uwierzcie mi, było to niesamowite przeżycie śpiewać z cały stadionem ku pamięci Freddiego, który w końcowym fragmencie pojawił się na telebimie i został puszczony z taśmy. Nawet nie podejmuję się szacować ile osób płakało w tym momencie. Zresztą sam Brain May był wyraźnie wzruszony i poruszony. By nie zrobiło się zbyt smutno na wybieg z tamburynem wkroczył Roger. We dwójkę wykonali genialne szanty za sprawą piosenki 39. Drugą część koncertu otworzył troszkę mniej znany numer Dragon Attack, który był polem do popisu dla basisty, a następnie płynne przejście do solówki rodziny Tylerów na perkusjach. Był to fantastyczny popis mistrza i ucznia, ojca i syna. Po tym przyszedł czas na oczekiwaną przeze mnie solówkę Lost Horizon Briana Maya. Cóż powiedzieć- brzmienie "Red Special" na żywo wywołuje wręcz stan uniesienia. Po solówkach stadion oszalał w rytm I Want To Break Free, przy wykonywaniu Another One Bites The Dust, Lambert na modłę Freddiego bawił się z publicznością. Przy Radio Ga Ga nie było osoby, która by nie klaskała. Somebody To Love Me to popis wokalny Lamberta, przy Crazy Little Thing Called Love bioderka szalały. Niestety zawiodłem się trochę przy wykonaniu Show Must Go On - utwór, który powinien wgniatać w ziemię, jakoś nie wywołał u mnie poruszenia, być może, Lambert troszkę go przedramatyzował. Ale złe wrażenie zostało zatarte przez Bohemian Rhapsody, w trakcie którego ponownie na telebimie i w głośnikach zagościł Freddie Mercury. Na koniec trzy bisy: Tie Your Mother Die śpiewane przez Briana (co chyba nie było najlepszym pomysłem, gdyż nie posiada on już tak silnego głosu, w dodatku ktoś zapomniał na początku włączyć jego mikrofon - na widowisku na takim poziomie nie powinno to się zdarzyć) i klasyki: koncertowa wersja We Will Rock You oraz nieśmiertelne We Are The Champions.  Patrząc na setlistę, fanom zaserwowano przekrój  najważniejszych hitów z twórczości Queenu. Oczywiście, można narzekać na brak np. One Vision, Friends Will Be Friends, ale nie było możliwością zaprezentowanie całej dyskografii. Jak ocenić Lamberta? Na pewno nie starał się naśladować stylu Freddiego, co trzeba zaliczyć mu na plus, możliwości wokalne chłopak ma olbrzymie, więc koniec końców nie było tak źle jak niektórzy przewidywali. Brian i Roger pokazali, że mimo wieku nadal grają fantastycznie i, co widać na scenie, są autentycznie poruszeni, i zaangażowani w wykonywanie kawałków. Momentami miałem wrażenie, jakby nadal nie wierzyli w to, że nie ma wśród nich Freddiego. Koncertem na ogromnym stadionie we Wrocławiu mogli przypomnieć sobie niesamowite występy chociażby na Wembley. Nie twierdzę też, że był to najlepszy koncert jaki widziałem na żywo, ale na pewno była to miła lekcja historia muzyki rock. Mimo początkowych niepewności wyjeżdżałem z Wrocławia z poczuciem, że było zdecydowanie warto.  
  


PM




Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.