PM relacjonują: 30 Seconds To Mars w Łodzi!

/
0 Comments
#0 Seconds To Mars w Łodzi, Jared Leto, Shannon Leto, Monolith Tour,


PM relacjonują: 30 Seconds To Mars w Łodzi [18.04.2018]!


Podróżująca Aleksandra postawiła mi przed koncertem 30 Seconds To Mars w Łodzi poważne zadanie: "A na relację czekam z niecierpliwością między innymi dlatego, że zastanawiam się nad ich koncertem w Krakowie".

To niemałe wyzwanie odpowiedzieć właściwie na to pytanie, ponieważ uczucia jakimi darzę 30 Seconds To Mars po tym koncercie są szalenie skomplikowane. A przyczyna części z nich ma swój początek w przeszłości...

Pierwszy raz 30 Seconds To Mars zobaczyłem siedem lat temu w Łodzi i bawiłem się wtedy znakomicie. Show Marsów zrobiło na mnie ogromne wrażenie. A był to czas kiedy chłopaków można było jeszcze określić jako kolektyw stricte rockowy. Nie pomylę się chyba, jeśli stwierdzę, że tamten koncert (a dokładnie to ten pierwszy z dwóch, które wtedy miały miejsce w Atlas Arenie) był kolejnym fundamentem powstającej ściany miłości do koncertów. Moje kolejne spotkanie z Jaredem, Shannonem i Tomo nastąpiło dopiero 4 lata później w gdańskiej Ergo Arenie. Podróż bardzo spontaniczna, ponieważ decyzja zapadła w ostatniej chwili. Po tym występie pojawiły się chyba u mnie pierwsze symptomy pewnego zdystansowania od tej młodzieńczej miłości do ich muzy. Nie w takim sensie, że był to koncert zły. Może za bardzo czasami powielający sprawdzone elementy z których są znani, ale pojawiły się też świetne momenty - choćby genialny "Conquistador". Bawiłem się dobrze, ale miałem jednak poczucie, że nasze ścieżki się nieco rozchodzą w inne strony. Generalnie więc zakładałem dłuższą rozłąkę z koncertowym wcieleniem Marsów (do starszych płyt wciąż jednak lubię wracać). Nic jednak z tego nie wyszło! 30 Seconds To Mars w tym roku postanowili powrócić z nową płytą "America" i ruszyć ponownie w koncertową trasę. I tak się złożyło, że pierwszy koncert w Polsce został zaplanowany w przeddzień moich urodzin, a do tego w mojej ulubionej hali - Atlas Arenie w Łodzi! No cóż, w mojej duszy obudziły się sentymentalne emocje i stwierdziłem, czemu nie sprawić sobie takiego koncertowego prezentu i małej Podróży w przeszłość.

Jednak im bliżej wyjazdu, tym mój entuzjazm gasł. Począwszy od pierwszych singli z nadchodzącego albumu, które brzmiały niepokojąco za bardzo popowo, setlisty koncertowej, która nie była w pełni satysfakcjonująca (za to scenografia napawała optymizmem i o niej słów kilka za moment), dziwnej sytuacji z Tomo, który rzekomo opuścił trasę z powodów rodzinnych, ale usunięcie jego wizerunku z wszelkich materiałów promocyjnych i brak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie co właściwie się z nim dzieje - niepokoi fanów, a kończąc na premierze albumu "America", który przelał u mnie czarę goryczy. Nowy krążek okazał się dla mnie tak dużym rozczarowaniem, iż gdyby nie bilety imienne to rozważałbym pewnie odsprzedaż wejściówki. I mimo, iż po kilku odsłuchach pewne pozytywy zauważyłem, to nadal mam wrażenie, że wydali piękne piosenki opakowane w strasznie plastikowe, współczesne brzmienie. I tak sobie teraz narzekam, a Wy pewnie zastanawiacie się czy jest sens czytać dalej tę relację. Pozwólcie mi jednak dokończyć, bo ten pesymistyczny stan przedkoncertowy zupełnie nie znalazł swojego odbicia w moim zachowaniu pod sceną...

Przechodzimy więc do sytuacji, w której z tysiącami fanów stoję pod sceną i wystawiony na próbę cierpliwości (koncert rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem) czekam, aż podniesie się nowoczesna kurtyna - pięciobok (pudełko) zbudowany z ogromnych paneli led umieszczonych na scenie, która przybrała tym razem formę stosunkowo niewielkiej wysepki otoczonej (jednakże nie w pełni) przez fanów. Jeśli nie potraficie sobie tego wyobrazić to zerknijcie na zdjęcia poniżej tego tekstu. W końcu światła w Atlas Arenie gasną, panele idą w górę i rozpoczyna się hollywoodzkie show! No, może lekko przesadzam, ale generalnie scenografia sceny oparta na grze świateł i choreografii paneli ponad sceną robiła wrażenie i była dla mnie powiewem świeżości wobec tych poprzednich spotkań z Marsami. Początek okazał się imponujący. "Up In The Air" na otwarcie to był kapitalny wybór. Już w pierwszych sekundach kompletnie zapomniałem o moim chłodnym podejściu, obawach przed tym koncertem, poczułem się o kilka lat młodszy i pofrunąłem z całą płytą w górę! Fasady Atlas Areny na pewno odczuły ten moment. Fragment "Take no more" wykrzyczany z całych płuc! Nie zabrakło również typowego zejścia do podłoża i wspólnego wyskoku! Pierwsza część koncertu była świetnie rozpisana, chociaż setlista nie stanowiła pewnie większego zaskoczenia dla fanów. Usłyszeliśmy fantastyczne, jak zawsze, "Kings and Queens" (od tego utworu rozpoczęła się moja przygoda z Marsami), stworzone do oklaskiwania i przebojowe "Search and Destroy" oraz emocjonalne "This Is War", podczas którego w górę powędrowały ogromne balony. Zagrywka znana, aczkolwiek doceniam, że tym razem balony utrzymane w jednym (określiłbym w takim, bo ja wiem, srebrno-szarym?) kolorze  - co dobrze się uzupełniało z charakterystyką utworu. Czas na pierwszy utwór z nowej płyty i największą niespodziankę tego koncertu. Podczas "Dangerous Night" Jared Leto zaprosił na scenę Natalię Nykiel! I teraz jednak studzę Wasze emocje. Dzień po koncercie media wręcz piały z zachwytu i Natalia znalazła się w niemal wszystkich nagłówkach relacji z tego koncertu. Fakt, to miły gest ze strony Jareda, że zaprasza jedną z najbardziej utalentowanych artystek młodego pokolenia i wielki zaszczyt dla samej Natalii móc spotkać się chłopakami oraz zaśpiewać na jednej scenie, ale... Nykiel pojawiła się tylko w końcowym fragmencie tego utworu i jej występ trwał zaledwie 44 sekundy (serio, czas odmierzony przeze mnie po koncercie)... Fajna sytuacja, ale według mnie mogli dać Natalii trochę więcej pola do popisu. A sam utwór wypadł przyjemnie, bez fajerwerków. Po pożegnaniu Natalii Jared łapie za polską flagę co oczywiście oznacza utwór "Do or Die", który świetnie, z chóralnym wsparciem publiczności, zwieńczył pierwszą część koncertu. Chwila oddechu, z taśmy instrumentalne "Pyres of Varansi", a potem scena zostaje oświetlona czerwonym kolorem - czas na "The Kill"! I w końcu ten kawałek udało mi się usłyszeć w pełnej wersji instrumentalnej! Jeszcze na początku tej trasy w tym miejscu pojawiał się typowy dla ich koncertów set akustyczny, ale na szczęście w końcu z tego zrezygnowali, bo, mimo wszystko, było to już trochę oklepane. Dzięki temu zwiększyła się dynamika koncertu. Niestety, mam jednak niedosyt względem wykonania "The Kill". Miałem wrażenie, że Jared wykonuje ten utwór bez takiej pasji i ekspresji jak to bywało dawniej. Wierzyłem, że taka wersja zmiażdży mnie emocjonalnie, a tu raczej przeżyłem ten utwór na spokojnie, jakbym miał serce z kamienia. Ale i tak cieszę się, że dane mi było poznać taką odsłonę tej kompozycji, nomen omen, kiedyś dla mnie bardzo ważnej. Nie mogło zabraknąć balladowego akcentu. Podczas tej trasy Jared zdecydował się śpiewać cover "Stay" Rihanny. Ładne wykonanie, Atlas Arena klimatycznie rozświetlona latarkami z telefonów, ale jednak wolałbym w tym miejscu zupełnie coś innego. Po co sięgać po cover skoro w swojej dyskografii również posiadają piękne ballady, weźmy choćby "Alibi". Trudno. Dalej oczywiście nie mogło zabraknąć gorąco przyjętego "Hurricane", a z poprzedniej płyty otrzymaliśmy przyjemne "City Of Angel" (w tym miejscu wolałbym jednak "Conquistador", którego bardzo mi brakowało) urozmaicone akcją polskich fanów w postaci, tym razem, kolorowych balonów led. Warto docenić, ale nie była to nader kreatywna akcja. Od razu przypomniałem sobie koncert Florence sprzed dwóch lat w Atlas Arenie i akcję z niebieskimi balonami, która potrafiła mnie nawet wzruszyć. Tutaj to tylko ładnie wyglądało, ale Jared i tak był zachwycony polską publicznością, co niejednokrotnie ze sceny podkreślał (oczywiście nasze słynne pierogi też zachwalał!). Następnie usłyszeliśmy kolejny utwór z nowego albumu - "Rescue Me". Jared zaprosił na scenę kilku "crazy" fanów, którzy mieli okazję "dziko" potańczyć na scenie, bo to trochę taki klubowy kawałek. Potańczone i u mnie było, ale bez ekscytacji. Poza tym miałem wrażenie, że ten utwór najsłabiej wypadł brzmieniowo, bez takiej studyjnej soczystości. Generalnie jednak nagłośnienie i akustyka hali (no uwielbiam ten obiekt!) bez zarzutów. Po tym utworze zostałem jednak miło zaskoczony, ponieważ nie sądziłem, że sięgną po "Night of the Hunter". A jednak! Byłoby idealnie gdyby cofnęli jeszcze bardziej wstecz i zagrali coś z "A Beautiful Lie", ale i tak z ogromną radością oraz dobrą energią przyjąłem ten kawałek. Podstawowy set zakończył utwór "Rider", który wybrzmiał niemal filmowo - panele klimatycznie, powoli zsuwały się ku scenie, by w końcu zakryć braci Leto. Krótki bis rozpoczął się od największego przeboju z nowej płyty, czyli oczywiście od "Walk On Water" (tu druga akcja polskiego Echelonu, tym razem w górę powędrowały kartki z różnymi, pięknymi hasłami). Jakkolwiek można narzekać na ich nowe dzieło, to trzeba przyznać, że po raz kolejny udało im się stworzyć (prostymi środkami, ale jednak) stadionowy hit. Akustycznie wyśpiewany refren przez publiczność mógł przyprawić o gęsią skórkę. Nie ma wątpliwości, że to już będzie stały punkt ich kolejnych tras koncertowych. Czas na finał. Publiczność na scenie, wykrzykiwane "No, No, No", tradycyjny okrzyk Jareda: "Jump and touch the sky", morze białego konfetti, czyli oczywiście "Closer to the Edge"! Miło było ponownie poskakać przy tym świetnym kawałku!

Koniec! I co? I bawiłem się znakomicie na tym show! Ale, ale, nie byłbym sobą gdybym nie wytknął kilka zastrzeżeń. Jak na zespół, który jednak ciągle mianuje się rockowym bandem, brak na scenie widocznej gitary, trochę kuł w oczy. Gdzieś tam z tyłu braci Leto wspomagał Stevie Aiello, ale z mojej perspektywy był zupełnie niewidoczny. Pewnie to i tak lepiej wyglądało, niż koncert w Rybniku, gdzie zabrakło Shannona i perkusji na scenie, ale to pokazuje jaki stosunek mają do koncertów Marsi. Tu nie liczy się instrumentarium, które można zastąpić puszczeniem dźwięku z taśmy (i to też było słychać w Łodzi), a stworzenie niezapomnianego show. I to jest pole do dyskusji. Ja uważam, że tym sposobem trochę marnują swój potencjał koncertowy i sami siebie wykluczają ze startu do miana jednej z najlepszych grup koncertowych na świecie. Wszelkie te braki potrafią jednak przykryć świetnie budowaną atmosferą. Duża w tym zasługa Jareda, który tryska energią dwudziestolatka, łapie świetny kontakt z publicznością i umiejętnie zagrzewa do zabawy, ale... Odniosłem wrażenie, że momentami trochę za bardzo oszczędzał swój znakomity wokal, wyręczając się publicznością. Natomiast Shannon na perkusji to nadal istny ogień (dostaliśmy też dosłownie sekundową próbkę utworu "Remedy", który śpiewa na nowym albumie). Czas odpowiedzieć na pytanie: czy warto wybrać się do Krakowa w sierpniu? Tak, ale pod warunkiem, że chcecie się po prostu wyłącznie dobrze pobawić, bez większych oczekiwań jakościowo-muzycznych. 30 Seconds To Mars to nadal gwarancja (dla jednych - tylko, dla drugich - aż) niezapomnianego show. To trochę jak pójście do kina na nową część "Avengers", a nie na oscarowe "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri".  I tak odebrałem ten koncert w Łodzi. W ostatecznym rozrachunku urodzinowy before uważam za udany i tej Podróży Muzycznej jednak nie żałuję!   














Sylwester Zarębski
PM
29.04.2018


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.