PM recenzują: Coldplay – Music Of The Spheres

/
0 Comments
Recenzja: Coldplay – Music Of The Spheres


COLDPLAY – "MUSIC OF THE SPHERES"

 
 
Nie ukrywam swojej słabości do Coldplay. Ba, jakieś niecałe dziesięć lat temu przez pewien okres życia to był dla mnie najważniejszy zespół na planecie. Dziś unikam jak ognia odpowiedzi na wszelkie pytania o "twój najlepszy zespół/artysta", bo tych muzycznych miłości zrodziło się w ostatnich latach przesadnie za dużo. Niemniej Chris Martin, Jonny Buckland, Will Champion i Guy Berryman zajmują w moim serduchu wyjątkowe miejsce. Prawda, że przez ostatnie lata robią wiele, bym odwrócił się od ich twórczości, ale nie śmiałbym! I nie kieruje mną wyłącznie sentymentalizm – wciąż londyńskiej grupie przydarzają się pomysły podatne na mój emocjonalny grunt. No i mam w sobie jakąś taką przedziwną, wysoką tolerancję dla ich popowych ucieczek w ostatnich latach. Korzeni tego zwrotu ku mainstreamowi można doszukiwać się w albumie "Viva la Vida or Death and All His Friends", ale ta popowa rewolucja według mnie na dobre zaczęła się przy "Mylo Xyloto". Oba te albumy trzymały jeszcze pewien kompromis, ale już "A Head Full of Dreams" było dla wielu o jednym krokiem za dużo. Nie można jednak zapomnieć o tym drugim obozie młodszych fanów, którym ten przepełniony pozytywnością pop się podoba. Jedni płaczą, drudzy tańczą. Panowie z Coldplay wybrali dla siebie nieco beznadziejną ścieżkę kariery: od nastoletnich, skromnych, indie-rockowych, wrażliwych chłopców znad Tamizy do czterdziestoletnich facetów realizujących sen o muzycznej gigantomanii, przejęciu komercyjnych stacji radiowych i wypełnianiu stadionów na całym świecie. Zagorzali fani pierwszych dzieł nigdy się z tym kierunkiem nie pogodzą, tak samo jak większość krytyków, którzy w ich kolejnych upopowionych dziełach widzą "chłopców do bicia". Mnie jednak daleko od stwierdzenia, że Coldplay się kończy i nie mają nic do powiedzenia. Przecież między "Mylo Xyloto" a "AHFOD" otrzymaliśmy bardzo intrygujące, spokojniejsze, intymniejsze "Ghost Stories" (z nieszczęsną perełką w formie "A Sky Full of Stars"), a dwa lata temu Coldplay zaskoczyli wyjątkowymi, eksperymentalnymi brzmieniami na "Everyday Life". Nieco chłodne przyjęcie tego ostatniego albumu pozostaje dla mnie zagadką, ale jeszcze smutniejszy jest fakt, że Chris z kolegami na poziomie tamtejszej premiery byli już przeświadczeni o tym, że to się nie sprzeda (mieli rację), więc od razu założyli powrót do muzycznego świata wypełnionego kolorami i podbijającego fale radiowe na całym świecie. W dołączonej do płyty książeczce trafiliśmy na pierwszy trop albumu "Music Of The Spheres".

Jak założyli, tak zrobili. Ponownie do pomocy zaciągnęli Maxa Martina (poprzednio im pomógł przy singlach "Orphans" i "Champion Of The World")  – giganta od produkcji popowych materiałów. To była dla nich zgubna decyzja, bo może i Max ma smykałkę do tworzenia hitów, ale nie wychodzą one poza ramy bezpiecznych radiówek. No i te popowe momenty na nowym albumie wypadają najsłabiej. Ejtisowe "High Power" może i niesie w sobie przyjemny ładunek energii, ale w konstrukcji jest kompozycją prościutką, schematyczną i szybko się "przejada".  Nieco więcej szlachetności à la The Killers słyszę w syntezatorowym "Humankind", choć euforyczny refren z falsetem Chrisa wydaje mi się tam nieco infantylny i rozczarowujący. "My Universe" dla wielu jest nie do przełknięcia już przez sam fakt współpracy z BTS. Ja tu pozostaję w sferze obojętności, bo po prostu k-popu nie słucham. Nie wiem, ile w tej kolaboracji było szczerości, ale koniec końców sam udział i wpływ Koreańczyków na ten kawałek wydaje mi się marginalny. Jednakże swoje cele marketingowe ta piosenka (w sumie nie taka beznadzieja, jak niektórzy ją malują, choć w momencie kiedy robi się ciekawiej i można byłoby wykrzesać jakąś kreatywność, zostaje ucięta) spełniła w stu procentach. Duet Chrisa z Seleną Gomez w "Let Somebody Go" również wydaje się nastawiony na próbę zwrócenia uwagi młodszej publiczności, choć tu trzeba oddać, że ich wokale nad wyraz ładnie się ze sobą splatają, ale… To tylko poprawna pop-ballada jakich wiele i która szybko wyparowała z mojej głowy. O wiele bardziej zapada w pamięć utrzymany w podobnym, snującym się, powolnym rytmie utwór "Biutyful", ale nie jest to do końca komplement. Zamysł był ciekawy. Połączyć wokal Martina z wokalizą o wysoko podniesionej tonacji, która będzie przypominała jakiś odległy odgłos z galaktyki. Ten alvinowski trik jednak od pierwszych sekund wprawia w konsternację. Pierwsza moja myśl: "czy aby przypadkiem coś się nie zepsuło w streamingach?". Miało wyjść kosmicznie, wyszło nieco komicznie. Tym bardziej że ta kompozycja pojawia się po najbardziej rockowym od lat utworze "People of The Pride". Tak, wkraczamy teraz w sekcję pozytywnych zaskoczeń. Wreszcie chłopaki wyzwolili z siebie nieco większej, drzemiącej w nich rockowej energii. Można oczywiście od razu im zarzucić, że brzmią do złudzenia podobnie jak Muse, że tu nie ma mowy o gitarowej rewolucji, że wokal Martina przeciągnięty nieco za bardzo przez współczesną produkcję, ale jednak ta iskra drapieżności rozpala koncertową wyobraźnię. Nie mówcie, że nie! Coldplay napinający swoje rockowe mięśnie to jest to! Szkoda, że chłopaki po taką pozę sięgają bardzo, bardzo rzadko. Trudno uwierzyć, że ta kompozycja jako demo "The Man Who Swears" z czasów sesji "Viva la Vida or Death and All His Friends"  przeleżała w szufladzie kilkanaście lat...

Sejsmiczne "People of The Pride" zręcznie wyłania się z "Human Heart", które z tych takich nieszablonowo-kosmicznych pomysłów wypada na całym krążku najpiękniej. Przestrzenny efekt wokalny nałożony na harmonijne głosy Chrisa, siostrzanego duetu R&B We Are KING oraz Jacoba Colliera brzmi jak taki nowoczesny gospel, który zawiera w sobie piękną refleksję na temat szkodliwej stereotypowości ról płciowych. To najbardziej udany przerywnik na tej płycie, bo o pozostałych… chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Niewiele wnoszą do atmosfery pozostałego materiału, a "Infinity Sign" to kompletnie nieudany instrumentalny eksperyment, w który wpleciono echo stadionowej przyśpiewki "Olé olé olé olé, olé, olé". Niby to ładny ukłon w stronę fanów, którzy szczelnie od kilku lat wypełniają występy Coldplay na stadionach, ale właściwie niczemu więcej nie służy i sztucznie wydłuża album o blisko cztery minuty. Tego zaś nie można powiedzieć o ponad dziesięciominutowej kompozycji "Coloratura", która zamyka i ratuje końcową ocenę "Music Of The Spheres". Ten progresywny w pinkfloydowskim stylu utwór zabiera nas w nieziemską podróż w najodleglejsze zakątki wszechświata, zachwyca niebanalną konstrukcją, fortepianową dramaturgią podbijaną smyczkami, partią syntezatorów i strzelistą solówką Bucklanda. Cudowne zakończenie albumu i najlepszy utwór zespołu od lat! "Coloratura" pokazuje, w jakim kierunku mógłby zmierzać Coldplay, gdyby nie te zapędy do bycia największym zespołem świata. I dopiero przy tym kawałku uwidacznia się w pełni koncepcja tego albumu: piękno muzyki wypełnia oraz wprawia w ruch międzyplanetarne sfery.

Harmonia sfer to starożytna teoria sformułowana przez Pitagorasa, którą najprościej sprowadzić do stwierdzenia, że struktura kosmosu odpowiada strukturze dzieła muzycznego. Po tę piękną filozoficzną myśl łącząca muzykę i naukę od wieków sięgali artyści i jest ona ciągle obecna. Panowie z Coldplay wykorzystali ją, marząc o stworzeniu wspaniałego space-operowego uniwersum, ale ostatecznie dotkliwie wypłaszczyli jej założenia w zderzeniu z popową banalnością. Szkoda tego niewykorzystanego potencjału. Lepiej dla zespołu byłoby teraz twardo powrócić na Ziemię, przejrzeć swoje archiwa, szuflady, poszukać pomocy może u mniej znanych producentów, bo ja wciąż (może naiwnie?) wierzę, że Coldplay to zespół, który skrywa wspaniałe pomysły, ale wpadł niestety w pułapkę mainstreamu i kolaboracje, które wysysają z nich prawdziwą duszę. To dobitnie niestety słychać na "Music Of The Spheres"...

Oczywiście pewnie nie każdy zgodzi się z moimi wrażeniami. Część z Was oceni ten album surowiej, inni zaś będą stawać w obronie chłopaków. Cóż, gorzej byłoby, gdyby ta muzyka spotkałaby się ze skrajną obojętnością u wszystkich stron. Budzenia emocji zespołowi Coldplay nie można odmówić, a czy będą one wypełnione frustracją, czy przyjemnością, to już zależy wyłącznie od indywidualnego podejścia.

Ja pozostaję z mieszanymi uczuciami, ale z drugiej strony już niecierpliwie odliczam dni do kolejnego  koncertu Coldplay na Stadionie Narodowym! W kreacji koncertowego show bezsprzecznie należą do światowej czołówki i jestem dobrych myśli, że "Music Of The Spheres", włącznie nawet z tymi popowymi potworkami, doskonale wkomponuje się w ich muzyczne widowisko. Miejmy nadzieję, że sprawdzimy to 8 lipca 2022 roku!

6/10












Sylwester Zarębski
PM
24.10.2021


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.