AKTUALNIE W GŁOŚNIKACH: PAŹDZIERNIK 2022

/
0 Comments



Za nami bodajże najbardziej intensywny miesiąc w tym roku jeśli chodzi o napływ interesujących premier muzycznych! W dodatku u mnie to był dość szalony czas jeśli chodzi o koncertowe podróże i... Przyznaję się, że jeszcze kilka dni temu miałem ochotę wywiesić białą flagę przy tworzeniu niniejszego podsumowania, ale ostatecznie udało się liczną dostawę świeżych dźwięków poukładać w głowie (choć oczywiście nie udało się przesłuchać wszystkiego i dla niektórych pozycji wygospodarować tyle czasu, ile chciałbym) i stworzyć zestaw... Myślę, że zaskakujący! Bo choć nie brakowało w październiku głośnych premier, to jednak wyłuskałem dla siebie (i mam nadzieję, że za chwilę dla Was) sporo perełek! Zapraszam!

ALBUMY

 

THE BIG MOON – "HERE IS EVERYTHING"

Kluczem do zrozumienia zawartości trzeciego albumu żeńskiego kwartetu The Big Moon jest jego ikoniczna okładka ukazująca frontmankę Jules Jackson w zaawansowanej ciąży. "Here Is Everything" jest pamiętnikiem macierzyństwa w trudnym okresie pandemii. Jules bez pudrowania w poetycki sposób opisuje swoje niepokoje, nieprzespane noce, mdłości i wszelkie wyzwania, które przed nią się wypiętrzyły. Niewątpliwie w tamtym okresie musiało w pewnym momencie pojawić się pytanie wśród dziewczyn o dalsze losy zespoły. Pomimo różnorakich problemów, przed jakimi stanęły, Jules Jackson (główny wokal), Soph Nathan (gitara), Fern Ford (perkusja) i Celia Archer (wokal, bas) postanowiły ramię w ramię im sprostać i kolektywnie pracować nad nowymi kompozycjami w stworzonym własnymi siłami domowym studiom. Całe to doświadczenie pandemii, obserwowanie ciąży oraz wczesnych dni macierzyństwa Jules scementowało ich kobiecą przyjaźń. I ten krążek jest także zapisem tego wyjątkowego procesu. Ostatecznie znajdziemy na nim też ekscytację Jules oraz emocje związane z doświadczeniem bezwarunkowej miłości. Te wszystkie szczegółowe uczucia zostały ulokowane w kompozycjach, które zgrabnie lawirują między indie popowymi bangerami, wielowarstwowymi melodiami, przestrzennymi aranżacjami, pięknymi harmoniami, zręcznymi gitarami, refleksyjną intymnością i zaraźliwą energią, która od pierwszych singli była wyróżnikiem The Big Moon. Wszystkie swoje charakterystyczne elementy twórczości dziewczyny wynoszą na wyższy poziom i zgrabnie eksplorują nowe muzyczne tereny. Ostatecznie mamy do czynienia z ich najlepszym dziełem. Emocjonalnym i zarazem porywającym!

 


        BRUTUS – "UNISON LIFE"

        Belgijskie post-hardcorowe trio Brutus poznałem w 2017 roku podczas Soundrive Festival i pamiętam, że zrobili na mnie mocne wrażenie. Szczególną uwagę zwracała wokalistka, która emocjonalnie śpiewała i jednocześnie zaciekle uderzała pałeczkami w perkusję. Jakoś tak się jednak złożyło, że niezbyt uważnie śledziłem ich studyjne poczynania, aż do tego roku. Do moich głośników szczęśliwie trafiały kolejne single i za każdym razem totalnie wgniatały mnie w fotel. "Unison Life" stał się nieoczekiwanie jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów tej jesieni. Nie zawiodłem się! To album z kategorii tych, które totalnie po jednym odsłuchu zmiatają wszystkie pozostałe pionki na planszy. Okej, może trochę mnie poniosło, bo to brzmi trochę tak, jakby była mowa o najlepszym rockowym albumie tego roku, a... To jeszcze kwestia do przedyskutowania, ale niewątpliwie Brutus dostarczył nam jedną z najbardziej satysfakcjonujących płyt gitarowych tego roku. Powaliła mnie elektryzująca intensywność tego materiału, która właściwie na samym końcu doprowadza do stanu wyczerpania. Stefanie Mannaert w wywiadach podkreślała, że pragnęła, by każda kompozycja z tego zbioru wydawała się ostatnią piosenką, jaką kiedykolwiek zdołała stworzyć. Udało się jej. Poszczególne utwory dostarczają emocjonalne ładunki, które tańczą na granicy apokaliptycznej zagłady. To wrażenie potęguje wokal Stefanie, która, odnosi się wrażenie, śpiewa na granicy wytrzymałości swoich strun głosowych. W jej głosie mieści się desperacja, gniew i nadzieja. Koledzy z zespołu zaś serwują ogniste i gęste riffy podparte agresywną sekcją rytmiczną. Sięgają po różne gitarowe inspiracje, ale generalnie brzmią niezwykle spójnie i charakterystycznie oraz co najważniejsze: w swojej post-metalowej agresywności nie tracą zmysłu melodyjności. Ten album wyrywa z kapci!   
         



        IZZY AND THE BLACK TREES – "REVOLUTION COMES IN WAVES"

        Polska płyta ro(c)ku 2022! Już debiut poznańskiego zespołu sprzed dwóch lat był niezwykle obiecujący, choć prawdziwy potencjał pokazywali na piorunujących koncertach – sprawdzone swego czasu w toruńskim NRD! Tym razem (z nieocenioną pomocą Marcina Borsa) udała im się rzecz odwrotna. Przenieśli ten nieokiełznany gitarowy żywioł ze scen do studia i efektem jest płyta, której siłę rażenia można porównać do koktajlu mołotowa. Buntownicze teksty, zabrudzone gitary w postpunkowym stylu i ten wspaniały głos Izy Rekowskiej! Nie będę oryginalny, bo porównania Izzy do PJ Harvey czy Patti Smith pojawiają się w niemalże każdej recenzji, ale naprawdę nie są one przypadkowe. Jej wokal jest nośnikiem potężnego i szczerego ładunku emocjonalnego oraz iskry rewolucji. Koledzy z zespołu tylko podsycają swoją intensywną grą tę destrukcyjną siłę. Jest zadziornie, mrocznie, ciężko, ale też zarazem bardzo melodyjnie i zaskakująco. Izzy and the Black Trees płyną na tej samej postpunkowej fali, co choćby dla przykładu Fontaines D.C., Shame, The Murder Capital. I serio, niczym nie odstają od tych popularnych bandów. Pozostaje tylko życzyć, by ta muza niosła się na cały świat! 
         
         


        ALVVAYS – "BLUE REV"

        Z trzecim albumem zatytułowanym "Blue Rev" powróciła kanadyjska formacja Alvvays! Ich poprzednie dzieła były smakowitymi kąskami rozmarzonego indie-popu i choć los przez ostatnie pięć lat rzucał im kłody pod nogi (skradzione dema, zalany sprzęt, pandemia, zmiany w składzie sekcji rytmicznej), to powrócili silniejsi i z materiałem, na którym ich twórcze rzemiosło zostało niebywale udoskonalone. To muza z gatunku hałaśliwego, skocznego jangle-popu z domieszką melancholijnych, shoegaze'owych emocji, niesfornych i energicznych gitar, wartko płynących i porywających melodii  i szczypty miłego dla ucha dźwiękowego chaosu. Na tym instrumentalnym tle wyróżnia się, jakby dopiero co wybudzony ze snu, piękny wokal Molly Rankin. Na tym nowym krążku udaje im się skierować swoją twórczość na świeże, intrygujące rejony. Ot choćby nowofalowe, lo-fi syntezatory w balladzie "Very Online Guy", soft-rockowe podrygi w "Tile by Tile", czy synth-popowe smutasy w "Bored In Bristol". Czuć, że zespół nie stoi w miejscu i ich brzmienie progresywnie ewoluuje w stronę ostrzejszych i bardziej złożonych pejzaży muzycznych.  To ich niewątpliwie najambitniejsze i najlepsze dzieło w dorobku, nawet jeśli braku tu bezpośredniego przeboju na miarę "Archie, Marry Me". Po prostu trzeba łyknąć ten krążek w całości, co okazało się dla mnie doświadczeniem doprawdy rozkosznym. 
         



        BONNY LIGHT HORSEMAN – "ROLLING GOLDEN HOLY"

        Nie wiem, jak to się stało, że debiut folkowej supergrupy Bonny Light Horseman z 2020 roku nie zahaczył o moje głośniki. Tym razem kierowany pozytywnymi opiniami dałem zespołowi sformowanemu przez Anaïs Mitchell, Erica D. Johnsona i Josha Kaufmana szansę i po prostu rozpłynąłem się z zachwytu! Warto na początku zaznaczyć, ze ich pierwsza imienna płyta (nominowana swoją drogą do nagród Grammy) była w głównej mierze reinterpretacją tradycyjnych (nawet stuletnich), ludowych piosenek folkowych. Na płycie "Rolling Golden Holy" prezentują już w pełni autorski materiał i… Brzmią cudownie! Urzekają promiennymi harmonijnymi wokalami (choć na pierwszy plan wysuwa się słodycz wokalu Mitchell), klasyczną strukturą ludowo-folkowych pieśni i bogatym brzmieniem. Bije z tego krążka milusie ciepełko, tak bardzo teraz potrzebne na czas jesienny wieczorów i mglistych poranków. To ponadczasowy zestaw aksamitnych piosenek, przy których zaciera się granica między anachronicznym a współczesnym folkiem.





        ARCTIC MONKEYS – "THE CAR"

        Arctic Monkeys na swoim siódmym studyjnym albumie podejmują podobne muzyczne tropy, które słyszeliśmy na poprzednim ich dziele "Tranquility Base Hotel & Casino". Premiera tamtego albumu była niemalże szokiem dla wielu fanów. A już na pewno wprawiła w pewne zakłopotanie. Po ogromnym sukcesie płyty "AM" – można nawet śmiało wysnuć tezę, że to była ostatnia tak wielka płyta gitarowa, która odniosła mainstreamowy sukces – Alex Turner i jego koledzy z zespołu porzucili tworzenie indie-rockowych, festiwalowych hymnów i skierowali swoje brzmienie w stronę awangardy. Znalazłem się w pierwszej chwili wśród grona tych skonfundowanych fanów i popełniłem nawet felieton, który raczej źle się zestarzał, bo po latach jednak doceniłem koncept ich szóstego albumu, z którego kilka piosenek przyjemnie zagnieździło się w moim serduchu. I trochę mam problem z "The Car". Czy to już jest dobry moment na ostateczną ocenę? Moje odczucia na gorąco były... strasznie obojętne. Ale to wynik mego złego podejścia do pierwszych odsłuchów "w biegu". Łapałem się na tym, że po świetnym początku (piękne single "There’d Better Be A Mirrorball" i funkowy "I Ain’t Quite Where I Think I Am") kolejne kompozycje kompletnie nie szturchały mojej świadomości: traciłem kolejnymi dźwiękami zainteresowanie, a bicie serca spowolniło do rytmu na skraju łoża śmierci z nudów... Nie poddałem się jednak i przy trzecim odsłuchu postanowiłem skupić się mocniej i wgryźć w zamysł Turnera. Umiarkowanie zadziałało. Nie zaprzeczę, że ten lounge rockowy materiał jest naszpikowany subtelnymi smaczkami: delikatne pociągnięcia smyczków, rozlazłe gitarowe pejzaże, analogowe syntezatory, filmowa atmosfera z lat 70, i 80., słodki jak miód falsetowy wokal Turnera (choć w nadmiarze męczący)... Wysublimowana produkcja jest perfekcyjna, a zespół – trzeba im to oddać – brzmi wspaniale, ale... Na ten moment ten krążek jako całość wydaje mi się w swojej elegancji i piękności zarazem nijaki. Brakuje mi tu szczególnie przewodniej koncepcji, która była obecna na "Tranquility Base Hotel & Casino". Może w założeniu "The Car" miał być takim przyziemnym odpowiednikiem tamtej płyty, ale jednak wycieczka w kosmos zapewniła więcej atrakcji. Przynajmniej takie uczucia towarzyszą w chwili obecnej. Może za kilka miesięcy zmienię zdanie? Kto wie?

         

         

        DAWID PODSIADŁO – "LATA DWUDZIESTE"

        Każdy doskonale zdaję sobie sprawę, że Dawid Podsiadło gra we własnej lidze i nikt mu nie podskoczy. Nie ma również wątpliwości, że melodie z "Lat Dwudziestych" będą nucone przez rzesze fanów w kolejnych latach. Wypełnione hale, stadiony, tłumy na festiwalach? Murowane sukcesy. Z pewnością ten czwarty studyjny album gruntuje jego pozycję największej gwiazdy na naszym rynku, ale... Nie mogę jednak uciec od myśli, że Dawid wybrał dość bezpieczną ścieżką i wpadł w pułapkę mainstreamowości. Oczywiście słuchałem tego krążka z przyjemnością. Jest tu wiele świetnych momentów, fajnych inspiracji, tanecznych rytmów, wkręcających się melodii, niegłupich tekstów i efektownych popisów wokalnych. Dawid trzyma poziom "Małomiasteczkowego", ale z drugiej strony – i to mój największy zarzut – nie tworzy jakieś oryginalnej ery w swojej karierze. Mam nadzieję, że następnym razem odważy się na większe eksperymenty na przekór oczekiwaniom fanów i największych stacji radiowych. 




        DRY CLEANING – "STUMPWORK"

        Zeszłoroczny debiutancki krążek "New Long Leg" Dry Cleaning okazał się prawdziwym klejnotem i objawieniem pośród narastającej fali post-punkowych dzieł tworzonych na Wyspach. Ich twórczy kręgosłup oparty na intrygującym kontraście (flegmatycznie recytująca nonsensowne teksty Florence Shaw kontra zadziorne post-punkowe tło tworzone przez jej kolegów z zespołu) okazał się strzałem w dziesiątkę. Pytanie tylko brzmiało: czy Dry Cleaning będą w stanie zaoferować nam coś więcej na kolejnych dziełach? Na płycie "Stumpwork" udowadniają, że są w stanie sprostać temu wyzwaniu. Pracując z tym samym uznanym producentem Johnem Parishem dokonali kilku drobnych, ale w efekcie znaczących zmian w swoim brzmieniu. Mniej tu prób tworzenia hałaśliwej kakofonii. Oczywiście od czasu do czasu słychać mocniejsze szarpnięcia w gitary, ale generalnie instrumentalna otoczka zdaje się płynąć nurtem wytyczonym przez spokojne i płynne deklamacje Florence. To wolniejsze tempo sprzyja tworzeniu większych przestrzeni wzbogaconych smaczkami choćby w postaci saksofonu. Ta ewolucja brzmienia jest niezwykle satysfakcjonująca. "Stumpwork" to triumf ich niezwykłej oryginalności! 


         
         

        TOM ODELL  – "BEST DAY OF MY LIFE"

        Album "monsters" Toma Odella uplasował się u mnie wśród muzycznych rozczarowań zeszłego roku. Dla mnie był na wielu poziomach przebodźcowany. "Best Day of My Life" (pierwsze niezależne dzieło tego utalentowanego songwritera) to zaś zupełnie inna bajka. Minimalistyczny majstersztyk. Dwanaście kompozycji złożonych wyłącznie z przejmującego wokalu Toma i jego ekspresyjnej i finezyjnej gry na fortepianie. Przykład, że mniej znaczy więcej. Ta surowość potęguje emocjonalne doznania, a intymne i szczere teksty Odella sprawiają, że smutek zagląda w każdy kąt duszy. Gdzieś tam jednak na horyzoncie tli się światełko nadziei. Tom Odell w najlepszym wydaniu!


         
         

        BLUSZCZ  – "NOWY POP"

        Doceniam bardzo przewrotny tytuł. Twórczość duetu Bluszcz bazuje bowiem konsekwentnie na wywoływaniu nostalgii za sprawą malowania muzycznych pejzaży za pomocą gitar i syntezatorów rodem z polskiej fali lat 80. I to w połączeniu ze świetnymi testami po prostu działa niezwykle skutecznie. Bardzo dobry album!


        ➖ 
         

        DEBIUTY


        PLAINS – "I WALKED WITH YOU A WAYS"

        Mam słabość do wokalnych harmonii, a między głosami Waxahatchee i Jess Williamson wytworzyła się niezwykle cudowna chemia. Obie artystki zarzekają się, że to ich jednorazowy muzyczny flirt. Byłoby naprawdę szkoda, bo obie tworzą magiczną atmosferę, lokując swoje opowieści na tle folkowych kompozycji ze szczyptą amerykańskiego country. Niejednokrotnie podczas odsłuchu czułem przyjemny ścisk zachwytu w serduchu.



        SKULLCRUSHER – "QUIET THE ROOM"

        Zapewne znajome Wam jest to uczucie, gdy zostajecie sami w domu i Wasze zmysły na tyle wyostrzają się, że słyszycie każde skrzypnięcie drzwi... Odsłuch debiutanckiego albumu Skullcrusher wiąże się z podobnymi odczuciami. Artystka z pajęczą delikatnością tka emocje na tle indie-folkowych brzmień osnutych mrokiem i mgiełką tajemnicy. A pomiędzy wplata detale i eksperymenty dźwiękowe (subtelne szumy, zakłócenia) które sprawiały, że nie odczuwałem obcowania z kolejnymi klonopodobnymi singer-songwriterskimi kompozycjami. I na szczęście te przeszkadzajki nie wytrącają, a wręcz wzmacniają emocjonalny przekaz. To także zasługa syreniego wokalu Skullcrusher, który skutecznie zachęca do zwiedzenia chaty wypełnionej jej traumatycznymi wspomnieniami. Abstrakcyjne i ambientowe pejzaże dźwiękowe pochłaniają, ale wymagają także skupienia i kilkukrotnego przesłuchania – satysfakcja gwarantowana. Bezkompromisowy debiut!
         
         
        ➖ 

        EP-KI

         

        BRODKA – "SADZA" [MINIALBUM]

        Na początek wyjaśnienie. Wrzucam nowe dzieło Brodki do działu EP-ek, ale zdaję sobie sprawę, że mamy tu do czynienia z większą formą w postaci minialbumu. Brodka zaś w wywiadach podkreśla, że to właściwie kolejna płyta, gdyż włożyła w nią tyle wysiłku, ile wymagały jej poprzednie dzieła. Jak zwał tak zwał, najważniejsza jest zawartość. A ta zachwyca i nie sposób pominąć "Sadzy" w październikowym podsumowaniu!
         
        Cenię Brodkę za to jak sprawnie potrafi się muzycznie kamuflować w różnych stylach i zawsze odnosi sukces. "Sadza" na wielu poziomach to miłe zaskoczenie. Po pierwsze to powrót do polskojęzycznych tekstów. Po drugie takiej dawki autorefleksyjnych opowieści od Moniki jeszcze nigdy wcześniej nie otrzymaliśmy. Odkrywanie znaczeń kolejnych wersów jest niezwykle satysfakcjonujące, gdyż to dzieło niezwykle przemyślane i dojrzałe. Warstwa instrumentalna i produkcyjna także zadziwia swoim kierunkiem. Mamy tu bowiem do czynienia z odejściem od nagrywania żywego instrumentarium w studiu. Współpraca z producentem Przemysławem Jankowiakiem aka 1988 sprawia, że orbitujemy wokół hip-hopowych inspiracji, ale bez obaw, gdyż od samego początku założenie było jasne: efektem końcowym mają być melodyjne piosenki. Rezultat naprawdę oryginalny i fascynujący, a tytuł idealnie odzwierciedla gęstą atmosferę tego materiału.
         



        CLEOPATRICK – "DOOM"

        Duet Cleopatrick w tym roku sprawił, że rzuciłem się w szalone pogo tuż po godzinie dwunastej podczas ich koncertu na berlińskim Tempelhof Sounds. W pełni pokazali tam swój killerski a'la Royal Blood potencjał. Na EP-ce "Doom" zaskakują i podkreślają swoją wszechstronność oraz eklektyczne gusta. O ile jeszcze kompozycje "Zuck" i "Ok" standardowo wybrzmiewają wybuchowo w niemalże hardcore-punkowym stylu, to już w "Scaring Me" kanadyjski duet nieoczekiwanie zwalnia tempo i prezentuje ponure balladowe oblicze. Jeszcze subtelniej i surowiej wypada tytułowy singiel, w którym słyszymy  świetny, szorstki i nieco przetworzony cyfrowo wokal Luke'a przy wyłącznie akompaniamencie gitary akustycznej. Finałowa kompozycja to ciekawostka w formie pejzażu cyfrowych, sci-fi dźwięków. Potrzebna? Mam wątpliwość, ale rozumiem intencję chłopaków. Ian i Luke tym skromnym wydawnictwem potwierdzają swoją gotowość do przekraczania rockowych granic i zagłębiania się w eksperymentalny artyzm. Możemy po tych chłopakach w przyszłości spodziewać się wszystkiego!      
         

          ➖ 

        SINGLE

         

        NENE HEROINE, KASIA LINS – "WOLA"

        Genialne połączenie wokalnego i pisarskiego kunsztu Kasi Lins i świetnego post-jazzowego warsztatu zespołu Nene Heroine. Ta końcowa batalia między Kasią a saksofonem po prostu wysadza mózg! Warto zresztą odsłuchać wydany w październiku album "Mova" Nene Heroine – to przystępna, ale niebanalna i bardzo smaczna dawka jazzowych kompozycji! 
         
         


        OYSTERBOY – "OD NOWA"

        Kawałek przedpremierowo usłyszany na żywo w Łodzi i tam zdał sceniczny egzamin na piątkę! Wersja studyjna również piękna!




        RUNFORREST  – "ZIMNA WODA"

        W zeszłym miesiącu zachwalałem EP-kę "Run!", a tu już Runforrest wyskoczył z nowym, polskojęzycznym singlem "Zimna Woda", który zwiastuje otwarcie nowego rozdziału muzycznej kariery!
         



        THE BULLSEYES – "THE BIG SAD"

        Tych gitarowych wariatów nie sposób nie lubić!
         



        POLA RISE – "CHYBA"

        To jest tak emocjonalny kawałek, że na końcu brakuje słów...




        GIRL IN RED – "OCTOBER PASSED ME BY"

        Girl In Red z pomocą Aarona Dessnera!




        GRACIE ABRAMS – "DIFFICULT"

        Gracie Abrams również z pomocą Aarona Dessnera!




        GRETEL HÄNLYN– "DRIVE"

        Sick, but good!




        FERAL ATOM – "FLOATING"

        Feral Atom pod skrzydłami wytwórni Tygrysy Records rozwija skrzydła!
         


        IGGY POP – "FRENZY"

        Iggy Pop ani myśli o emeryturze! Ten świetny singiel jest zapowiedzią nowego albumu "Every Loser", który ukaże się 6 stycznia!




        KOKO DIE – "DIFFERENT TRIBES"

        Ojojoj! Takich czarów na naszym podwórku jeszcze grali!




        ANDREW BIRD – "I FELT A FUNERAL, IN MY BRAIN" (FEAT. PHOEBE BRIDGERS)

        Phoebe Bridgers i wszystko jasne ;)





        BLACK HONEY – "OUT OF MY MIND"

        Dobre, chwytliwe!




        HOZIER  – "SWAN UPON LEDA"

        Emocjonalnie i z ważnym przesłaniem.




        SINPLUS – "DARK HORSE RUNNING"

        Na takiego wyścigowego konia postawiłbym wszystkie oszczędności!



        THE LATHUMS – "SAY MY NAME"

        Chłopaki z The Lathums zapowiadają swój drugi album "From Nothing To A Little Bit More"! Premiera 24 lutego 2023 roku!


         
         

        HOLLY HUMBERSTONE – "CAN YOU AFFORD TO LOSE ME?"

        Pod tym samym tytułem nowego singla Holly wypuściła na streamingach kompilację swoich dotychczasowych, ulubionych kompozycji, tym samym zamykając pierwszy rozdział swojej kariery. W przyszłym roku planuje wreszcie wydać swój oficjalny debiutancki longplay!


        ➖ 

        WYDARZENIA MIESIĄCA



        KONCERTY

        Za mną fantastyczne (no może poza jednym rozczarowaniem) przygody koncertowe! Relacje z koncertów Arcade Fire, Placebo i Men I Trust znajdziecie już na blogu! W przygotowaniu wrażenia z festiwalu Great September oraz magicznego występu Sigur Rós w Warszawie (sporo jednak materiału znajdziecie już na Instagramie)!
         
           
          OGŁOSZENIA KONCERTOWE
           
          Wybrane festiwalowe newsy:
           
          Open'er Festival: Arctic Monkeys.
           
          Colours of Ostrava: One Republic.

          Tauron Nowa Muzyka: Billy Woods, Romare, Tangerine Dream, Theon Cross, William Basinski.


          Wybrane pozostałe ogłoszenia:

          Depeche Mode, Stadion Narodowy, Warszawa, 2.08.2023 / Tauron Arena Kraków, 04.08.2023
           
          Warhaus, Niebo, Warszawa, 15.03.2023
           
          Brutus, Klub u Bazyla, Poznań, 14.03.2023 / Hubrydy, Warszawa 16.03.2023 / Kamienna 12, Kraków, 17.03.2022
           
          Pink, Stadion Narodowy, Warszawa, 16.07.2023
           
          Rina Sawayama, Stodoła, Warszawa, 23.02.2023
           
          Kid Kapichi, Hydrozagadka, Warszawa, 4.03.2023
           
          Lewis Capaldi, Torwar, Warszawa, 13.02.2023
           
          You Me At Six, The Hunna, Proxima, Warszawa, 4.03.2023
           

          ➖ 

          WYRÓŻNIENIA + PLAYLISTA MIESIĄCA


           
          Pozostałe interesujące wydawnictwa w telegraficznym skrócie: 
           
          Dla fanów miłego dla ucha popu, który bije wszelkie rekordy popularności: Taylor Swift – "Midnight". Taylor powraca z leśnej chaty do zamku księżniczki. A właściwie na tym albumie spotykamy ją w połowie tej drogi. No cóż, pandemiczne krążki Swift idealnie trafiały w czułe punkty mojego serducha, a ten materiał, choć przyjemny, to nie wzbudza we mnie większych emocji. 
           
          Dla pragnących poczuć islandzką magię w pięknych singer-songwriterskich kompozycjach: Júníus Meyvant – "Guru". 
           
          Dla poszukujących kompozycji bolesnych i pięknych zarazem: Alice Boman – "The Space Between".
           
          Dla ciekawych zgrabnego połączenia popowych ambicji z jazzowym kunsztem: The 1975 – "Being Funny In A Foreign Language ". 
           
          Dla poszukujących ciepłych i szlachetnych popowych kompozycji: Lola Marsh – "Shot Shot Cherry"
           

          I oczywiście na koniec zapraszam Was do przejrzenia i przesłuchania mojej tradycyjnej playlisty, którą na bieżąco uzupełniałem przez cały miesiąc! Przypominam, że w pierwszej kolejności wyszczególniam albumy i EP-ki (do maksymalnie 5 utworów), a w dalszej kolejności prezentuję single, w tym te, które nie załapały się w moich powyższych wyróżnieniach, a które są warte sprawdzenia! Wybory oczywiście skrajnie subiektywne!
           
           
           

          Sylwester Zarębski
          PM
          03.11.2022


          Polecane

          Brak komentarzy:

          Obsługiwane przez usługę Blogger.