AKTUALNIE W GŁOŚNIKACH: PAŹDZIERNIK 2023

/
0 Comments

AKTUALNIE W GŁOŚNIKACH: PAŹDZIERNIK 2023


Za nami jeden z najbardziej intensywnych miesięcy tego roku pod względem ilości premier interesujących muzycznych wydawnictw! I od razu przyznaję się, że nie przesłuchałem wszystkich albumów, które wstępnie zakładałem. Tacy artyści jak WaluśKraksaKryzys, Stach Bukowski, Ignacy, Bombay Bicycle Club, czy Pip Bloom muszą poczekać na swoją kolej. Jeśli sytuacja będzie tego wymagać, to z pewnością do wybranych nieodsłuchanych albumów powrócę – albo w listopadowej odsłonie tego cyklu albo już w podsumowaniu roku. Niemniej poniższy zestaw, który na dłużej zagościł w październiku w mych głośnikach jest bardzo zacny! Wśród tych pozycji są niezaprzeczalni kandydaci do czołówki w tegorocznych rankingach najlepszych płyt! Miłej lektury i dobrych odsłuchów!


ALBUMY

 

SUFJAN STEVENS – "JAVELIN"




Sufjan Stevens to jeden z tych najwspanialszych muzycznych rzemieślników, który potrafi z finezją przekuć osobisty ból i cierpienie w katarktyczne piękno. Przekonaliśmy się o tym dobitnie w 2015 roku, gdy na poruszającym albumie "Carrie & Lowell" opłakiwał stratę swojej mamy. To według mnie jedna z najpiękniejszych i wzruszających płyt wszech czasów, do której często powracam. W kolejnych latach Amerykanin nieco eksperymentował, wydając choćby ambientowe krążki i bardziej popowe "The Ascension", dał się poznać nieco szerszej publiczności za sprawą cudnego singla "Mystery of Love" z filmu "Call Me By Your Name" oraz wdawał się w ciekawe kolaboracje, z których szczególnie zachwyciła współpraca z Angelo De Augustine na pięknym albumie "A Beginner's Mind". Me serce zabiło jednak mocniej, gdy w sierpniu wypuścił singiel "So You Are Tired" z zapowiedzią premiery w pełni nowego, autorskiego albumu "Javelin". Premierowa piosenka zwiastowała powrót do tkania subtelnych i bardzo emocjonalnych kompozycji, lecz wówczas nikt jeszcze nie znał historii, która stała za powstaniem tego materiału. Dopiero w momencie, gdy "Javelin" ujrzał światło dzienne Sufjan zadedykował go publicznie swojemu ukochanemu partnerowi i najlepszemu przyjacielowi Evenasowi Richardsonowi, który odszedł z tego świata kilka miesięcy wcześniej. Przy znajomości tego istotnego kontekstu odsłuchiwanie nowego albumu Stevensa, włącznie z pierwszym symbolicznym utworem "Goodbye Evergreen", nabiera głębszego wymiaru doznań. Na poziomie emocjonalnym poruszamy się zatem blisko kruchych doświadczeń z krążka "Carrie & Lowell", choć ciężar bólu jest skierowany w stronę utraty partnerskiej więzi. Sufjan swym magicznym, unikalnym, szeptanym głosem, unikając popadania w ckliwość, przekłada swoją osobistą tragedię w uniwersalne, poetyckie opowieści o miłosnym rozstaniu, przeprawiając nas przez stany niedowierzania, szoku, błagania, beznadziei, przyznawania się do win, błądzenia za wspomnieniami i bolesną akceptację przemijalności. Ten facet po prostu zna wszelkie tajniki chwytania za serce i ściskania za gardło. Wypływająca z liryki boleść jest oczywiście kojona poprzez warstwę muzyczną, która w odróżnieniu od jego poprzedniego songwriterskiego dzieła, tym razem nabiera bardziej rozdmuchanych form. Ale też nieprzesadnie. Muzyczny fundament kolejnych kompozycji opiera się wszakże na delikatnym indie folku, wyrastającym z prostej gry na gitarze akustycznej, banjo, pianinie, ale wzbogacanym okazjonalnie poprzez między innymi elektroniczne wybryki, orkiestralny rozmach i gospelową wrażliwość. Właściwie mamy tu do czynienia z bajeczną filtracją najprzeróżniejszych muzycznych form z całej twórczości Stevensa. Osobiście czułem tu nawet nutkę magii, którą Sufjan wkładał w swoje bożonarodzeniowe piosenki. Jego styl jest naprawdę unikalny i wprost zachwycający. Wyróżnianie poszczególnych piosenek mija się wnet z celem, gdyż całość w każdym aspekcie jest utrzymana na genialnym poziomie. Odkrywanie licznych szczegółów poukrywanych i splątanych z dominującą wielopoziomową instrumentalną subtelnością oraz układanie emocjonalnej mozaiki na podstawie błyskotliwej liryki jest po prostu czynnością zjawiskową. Może tylko warto zwrócić uwagę, że w finale Sufjan na swój jedyny w swoim rodzaju sposób koweruje piosenkę Neila Younga "There's A World", w której jakby poszukuje/odnalazł życiową nadzieję. Co prawda przed premierą "Javelina" los postanowił dalej nie oszczędzać Sufjana, który tym razem musiał zmierzyć się z zespołem zespołu Guillaina-Barrégo – rzadką chorobą autoimmunologiczną, która sparaliżowała jego ciało. Obecnie artysta jest w trakcie długiej rehabilitacji i uczy się chodzić na nowo. Trzymajmy wszyscy kciuki za jego powrót do zdrowia i oby w dalszej perspektywie także powrót od koncertowania! 
 



        HANIA RANI – "GHOSTS"

         

         
        Hania Rani swoim nieustannie rosnącym talentem, muzykalnością i artystycznym kunsztem rozbraja mnie ze słów, które w pełni oddałyby jej maestrię o światowej jakości. Tak jak tytułowe duchy z jej trzeciego albumu – piękno twórczości Hani jest nieuchwytne i zarazem fascynujące. Nie da się jednak nie zauważyć i odczuć solowego progresu, jaki dokonuje się u niej z płyty na płytę. Na "Esji" poznawaliśmy wraz z nią najbardziej intymne zakamarki fortepianu, wyruszając w podróż przez pejzażowe pocztówki Berlina, Islandii oraz Bieszczad i związane z tymi miejscami najważniejsze wspomnienia artystki. W kompozycje z krążka "Home", zogniskowanego na poszukiwaniach domowego ogniska w głębi własnej świadomości, zaczęła się wkradać subtelna elektronika i częściowo nieśmiały wokal Hani. Na "Ghosts" artystka przekracza kolejne granice, jeszcze bardziej zanurzając fortepianowe melodie w syntezatorach, a przede wszystkim zaskakując i czarując swoim wokalem, który emanuje niespotykaną wcześniej pewnością siebie. Słychać to choćby w szczególności w żwawo wirującym singlu "Hello". Nie brakuje na tym albumie co prawda skrajnych wycieczek dźwiękowych,  jak w choćby jarre'owo brzmiącym "24.03", czy też powrotów do absolutnego minimalizmu słyszalnego w "Nostalgii", ale przede wszystkim przeważa i w zachwyt wprawia to bajeczne połączenie eterycznego wokalu Hani z jej fortepianową finezją i hipnotyzująco wyłaniającą się elektroniką. Artystka zabiera nas w mistyczną podróż w świat cieni na granicy świata żywych i umarłych. Wypełniony jest on nostalgią, tęsknotą, puchnącym smutkiem (rozdzierająca serducho "Utrata"), ulotnymi wspomnieniami i promykami ostatniej nadziei. Kolekcja tych trzynastu widmowych kompozycji właściwie przekracza już ramy odpowiadające szufladce modern-classic, w którą od samego początku wrzucaliśmy Hanię. Jej muzyczna magia jest już po prostu zjawiskiem samym w sobie. Podobnie jak twórczość Nilsa Frahma, czy Ólafura Arnaldsa. Zresztą ten drugi pojawia się tu jako gość w utworze "Whispering House", któremu nadaje islandzki posmaku pięknego ambientu. Ponadto porcelanowe kompozycje "Don't Break My Heart"  i "Thin Line" napędza subtelną perkusją Duncan Bellamy z Portico Quartet, a w rozmarzonym "Dancing With Ghosts" wokalnie Hanię wspiera Patrick Watson. Już sam fakt angażu tych osób daje nam do zrozumienia, że Hania Rani w metaforycznym sensie staje się wielkoformatową gwiazdą pop w nurcie łączącym klasycyzm z elektroniką. Obserwuję rozwój Hani od samego początku i jestem przepełniony dumą, że doczekaliśmy się takiej Artystki, której muzyczny, unikalny mikroświat zachwyca pod niemalże każdą szerokością geograficzną!
         




        KASIA LINS – "OMEN"




         
        Poprzednie dzieło Kasi Lins "Moja Wina" to wciąż jeden z najbliższych memu sercu polskich albumów ever. Bezkompromisowy, odważny, ambitny, mroczny, nieoczywisty, natchniony, lawirujący między sacrum a profanum, prowokujący do głębszych refleksji krążek, który odsłuchuje za każdym z zapartym tchem. Poprzeczka została zawieszona niebotycznie wysoko, ale na płycie "Omen" Kasi ponownie udało się stworzyć równie immersyjny obraz, w który wsiąknąłem całym sobą od pierwszego do ostatniego dźwięku. Narracyjna warstwa została skierowana w nieco inne rejony, brzmienie delikatnie ewoluowało, ale na wielu płaszczyznach został zachowany ten charakterystyczny zmysłowy i półmroczny styl z poprzednika. 
         
        Przeżywanie "Mojej Winy" było metaforycznym wyznawaniem grzechów i odkrywaniem mrocznych historii ukrytych w zakamarkach barokowego wnętrza kościoła, doprowadzających do procesu dekonstrukcji pobożności. Na "Omenie" zaś wychodzimy z tego bogatego wnętrza i ruszamy śladem tajemniczej morderczyni i jej partnera, przemierzając w napięciu skąpane w księżycowej poświacie alejki podupadłego gotyckiego cmentarza. Unoszący się nad tym materiałem klimat kina noir i kryminalno-miłosnych opowieści z femme fatale w roli głównej zniewala i wciąga niczym podcastowe opowieści o najsłynniejszych zbrodniach. Znakomite, mieszające poezję z prozą, teksty Kasi ocierają się o te kryminalne inspiracje, zahaczając także o odniesienia do popkultury, starożytnej mitologii, sakrum i zagłębiając się w erotyzmie, kobiecości oraz miłosnych doznaniach. Koncepcja materiału została świetnie przemyślana i spójnie przedstawiona także za sprawą muzycznej warstwy. Ta zaś została lekko odchudzona i nie przytłacza (w pozytywnym sensie) nas tak gęstym brzmieniem jak na "Mojej Winie". Więcej tu takiej chłodnej, zimnokrwistej aury dźwiękowej podpartej charakterystycznym brzmieniem gitary Karola Łakomca i różnymi efektami, dodatkami wzmagającymi poczucie pewnego lęku i niepewności. Znakomicie przestrzenie wypełniają, może nieco mniej eksponowane niż poprzednio, ale wciąż niezwykle kluczowe w tworzeniu klimatu dęciaki. Szczególnie ekspresyjna gra na saksofonie Piotra Chęckiego z Nene Heroine to majstersztyk. Duet, który tworzy z Kasią w kompozycji "Nie lubię zimnej wody" przyprawia o gęsią skórkę. To zresztą jedna najbardziej osobliwych kompozycji na tej płycie. To, co wyprawia w jej trakcie z wokalem Kasia... Te szepty, drgania strun głosowych, śpiew na zaciśniętym gardle, zachrypnięty krzyk... No po prostu odczuwam na skórze ten ból związany z wejściem do zimnej wody. Podobnie zresztą w piosence "Sto Żyć" ładunek emocjonalny w głosie (a nawet w głosach) Lins wzmaga pragnienie wypicia szklanki wody... Wracając jednak do jazzującego feelingu "Nie lubię zimnej wody" – życzyłbym sobie więcej takich odważnych kompozytorskich strzałów – tu kłania się również surowe "Niepalenie" – wymykających się wszechobecnej tu piosenkowości, która stoi w takim rozkroku między mainstreamową przystępnością a alternatywną niszą. Nie ma oczywiście nic w tym złego, bo efekt tego stylu przecież i tak jest piorunujący oraz angażujący, ale chciałbym więcej Kasi w takich absolutnie awangardowych szatach. Generalnie nie ma na tym krążku słabszego momentu, ale warto choćby jeszcze wyróżnić iskrzący duet z WalusiemKraksaKryzys w "Do śmierci mamy czas", wszechogarniający mrok "Nieba nie ma", porywającą dynamikę "Po trupach do Ciebie", temperamentne wykorzystanie tekstów prozy Jerzego Pilcha w "Ani Amen", odświeżające spojrzenie na temat niegasnącej miłości w "Miłość się nie kończy", intrygująco ujęty strach i zmęczenie w "Omenie"  oraz dramaturgicznie teatralną "Persefonę". Kasi Lins udało się stworzyć lubieżny muzyczny kryminał, który wciska w fotel i całkowicie pochłania! Doskonały album!       
         



        THE KILLS – "GOD GAMES"



         
        Wspaniały powrót The Kills po siedmioletniej przerwie! Na albumie "God Games" Alison Mosshart urzeka i hipnotyzuje swym zmysłowym wokalem, a Jamie Hince rozwija przed nią czerwony dywan podpalony płomiennymi riffami wydobytymi po torturowaniu gitary. Chemia między tą dwójką jest po prostu elektryzująca! A ich typowe, szorstkie, minimalistyczne brzmienie poszerzone zostało o interesujący wachlarz dźwięków, acz nadal w fundamentach to jest to blues-garażowe The Kills, które nieustannie zachwycało swym charakterem od momentu debiutu. Bombastyczny "New York" (dęciaki!), zaraźliwe popowym refrenem "Kingdom Come", piorunujący riff w ognistym "103", czuły wokal splątany z mrocznym fortepianem w "Blank", przypływająca melodramatyczna zmysłowość w "Going To Heaven", trip-hopowa aura w "God Games", łamiący się wokal Alison w "Love and Tenderness", wzniosłe chórki w wirującym gospelową psychodelią "LA Hex", ta akustyczna gitara podbita wciągającym perkusyjnym automatem w nieco latynoskim stylu w "Better Days", płonący od emocjonalnego, złowieszczego napięcia "Bullet Sounds", delikatne oklaski i chóralny finał "My Girls My Girls", samoprzylepna melodia "Wasterpiece" –  no ten krążek jest wypełniony po brzegi świetnymi momentami, które twórczo wypychają The Kills poza strefę komfortu, sprawiając, że obcowanie z ich twórczością jest nadal ekscytujące!    
         



        ANGIE MCMAHON – "LIGHT, DARK, LIGHT AGAIN"



         
        Mam ogromną słabość do niesamowitego wokalu oraz ujmującej wrażliwości australijskiej singer-songwriterki Angie McMahon. Jej piosenki z debiutanckiego album u "Salt" z 2019 roku i późniejszego postscriptum do tego dzieła w postaci EP-ki "Piano Salt", na której wybrane kompozycje nagrała ponownie przy samym akompaniamencie pianina, poruszyły mną dogłębnie i wydobywały z mego serca wiele autentycznych wzruszeń. Regularnie powracam też do coveru "Total Eclipse of the Heart" Bonnie Tyler – przecudowna wersja! Wyczekiwałem zatem z niecierpliwością jej drugiego longplaya i nie zawiodłem się. Na krążku "Light, Dark, Light Again" Angie znów ze zręczną delikatnością wymierza celne emocjonalne ciosy i zarazem kojąco balsamuje duszę. Słuchanie tego albumu sprawia duchową przyjemność porównywalną z przypatrywaniem się rozbłysku zorzy polarnej na gwieździstym nieboskłonie w momencie przebywania na brzegu oceanu. Twórczość Angie ma w sobie właśnie taką metaforyczną siłę piękna natury. Jej introspektywne opowieści i wnikliwe analizy są naładowane porcją emocji, które potrafią rozświetlić pustkę nocy niczym spadająca gwiazda. Zgodnie z tytułem albumu krążymy metaforycznie wokół tej esencjonalności cyklu światła i mroku, miłości i rozstania. Angie emanuje tu jeszcze większą pewnością siebie i duchowością przypominającą język twórczość Florence and the Machine, a jej brzmienie, wcześniej skupione na chrupiących, surowych gitarach, nabrało znacznej głębi, delikatności i ciepłej przestrzenności. W tym stonowaniu nie brakuje jednak wciąż wielu pobudzających momentów dźwiękowego natężenia o sile alpejskiej lawiny. I ten wokal Angie... Ach! Jej zręczność w przeskakiwaniu od niskich do wysokich tonów jest imponująca, a pasja, którą skrywa w swej szorstkiej barwie – niebywale autentyczna i rozdzierająca serce. Przepiękny, gawędziarski album, przy którym warto zwolnić i złapać oddech na świeżym powietrzu.
         



        THE ROLLING STONES – "HACKNEY DIAMONDS"

         


        Weterani rocka powrócili w znakomitym stylu. Od razu zaznaczam, że szalikowcem tego kultowego zespołu nie jestem, a moje relacje raczej ograniczały się do odsłuchiwania singli i oglądania zarejestrowanych koncertów, ale szacunek zawsze u mnie budzili. "Hackney Diamonds" to po prostu rewelacyjne rzemiosło blues-rockowe. Cichym bohaterem tego krążka jest młody producent Andrew Watt – facet wlewał już nowe życie w choćby Ozzy'ego Osbourna i Iggy'ego Popa i znów sprawił, że zapominamy przy odsłuchu, iż Mick Jagger, Keith Richards i Ron Wood mają razem wzięci 235 lat na karkach. Panowie, wspierani przez Steve'a Jordana za bębnami, który zastąpił zmarłego Charliego Wattsa (choć jego partie też są tu obecne) i gościnne występy byłego basisty Billa Wymana oraz takich tuzów jak Paul McCartney, Elton John, Lady Gaga i Stevie Wonder, wydobywają z poszczególnych kompozycji diamentowy połysk! Miewa się przy tym materiale nieodparte wrażenie obcowania z klasyką muzyki rockowej, zwłaszcza przy genialnej kompozycji  "Sweet Of Sound Heaven". Oczywiście momentami brzmienie Stonesów może wydawać się aż nazbyt wypolerowane, ale generalnie nie mam z tym większego problemu. Nie twierdzę, że ten album pozostanie ze mną jakoś na dłużej, ale ma on swoje momenty, do których z przyjemnością będę wracał.
         
         

         

        KWIAT JABŁONI – "POKAZ SLAJDÓW"




        Do trzeciego dzieła rodzeństwa Sienkiewiczów podchodziłem z delikatnym sceptycyzmem, który wynikał z ich flirtu z muzycznym mainstreamem. Oczywiście każdemu artyście życzyć należy dołączenia do major labelu, obecności w najpopularniejszych stacjach radiowych i możliwości organizacji trasy halowej, ale obawiałem się, że ta nutka kameralnej magii z początku ich kariery nieuchronnie się ulotni. Na szczęście ostatecznie tak się nie stało! Jacek i Kasia nadal ujmują łatwo przystępną, poetycką liryką, która niesie w sobie ważne przekazy oraz chwytają za uszy zgrabnymi folk-popowymi melodiami. W kompozycjach zakradło się tu trochę więcej różnorodności względem poprzednich dzieł. Kwiat Jabłoni zaskakuje tanecznym "Byłominęło,  niemalże punkowym zacięciem w "Zasnąłem na trawniku", bogatą orkiestracją w choćby "Czarny Pył" i "Był tam gdzie był", niemalże w całości instrumentalną podróżą w "Polcia" z gościnnym wsparciem Kuby Badacha, czy emocjonalną bombą wzmocnioną za sprawą Igora Herbuta w "Głośniej". Chociaż chyba wciąż najbardziej cenię sobie w tym projekcie prostotę opartą na  subtelnym wokalu i grze na mandolinie oraz pianinie – utwory "Lego" i "Szczęśliwego nowego roku" ładnie rozgościły się w mej duszy. Nie ukrywam, że podskórnie darzę Jacka i Kasię głęboką sympatią i obcowanie z ich twórczością wciąż sprawia mi przyjemność.      
         



         

        DARIA ZAWIAŁOW – "DZIEWCZYNA POP"



         
         
         
        Przyznaję, że przy poprzednim krążku Darii Zawiałow "Wojny i Noce" zaczynałem się już nieco dusić od wszechobecnych syntezatorów w jej twórczości. "Dziewczyna pop" przyniosła oczekiwaną ulgę. Współpraca z Bartkiem Dziedzicem pozwoliła Darii złapać oddech, a w jej piosenkach pojawiło się więcej przestrzeni dla oczywistych popowych melodii, ale sporo jest tu również uśmiechów kierowanych do gitarowych brzmień z lat 90. Do tego fajnie przemyślana koncepcja albumu z podziałem na trzy części, w których Daria introspektywnymi tekstami rozlicza się z przeszłością (92'), cieszy się teraźniejszością (Pete Stop) i z lekką obawą spogląda w przyszłość (Backdoor). Są tu idealne kawałki skrojone pod duże sceny, ale nie brakuje też niezwykle kruchych ballad. Sukces tego albumu murowany.
         

        ➖ 
         

        DEBIUTY


        HOLLY HUMBERSTONE – "PAINT MY BEDROOM BLACK"

         


        Po dwóch bardzo ciepło przyjętych EP-kach "Falling Asleep at the Wheel" i "The Walls Are Way Too Thin" utalentowana Holly Humberstone wreszcie zaprezentowała pełnoprawny debiutancki longplay! Oczekiwania względem tej wschodzącej gwiazdy brytyjskiej sceny muzycznej były zawieszone wysoko. No i z pewnością Holly zabiera nas w wycieczkę w mroczno-popowe fantazje podbite mieszanką łagodnych electro-popowych dźwięków i dawką uroczej songwriterskiej, indie-folkowej wrażliwości, ale ostatecznie brakuje na tym albumie odrobiny większej finezji... Większość kompozycji jednak nie dorównuje piosenkom z poprzednich dzieł. Brakuje mi też w układzie tego materiału dobrego wstępu, rozwinięcia i... W sumie to najbardziej wstępu, gdyż następujące po sobie tytułowe "Paint My Bedroom Black" i "Into My Room" jakoś dla mnie nie zazębiają się ze sobą. Im dalej tym jednak lepiej, a momentami wręcz zachwycająco. Warstwa liryczna zachowuje intymny, wyznaniowy ton, ale pod wpływem odnoszonych sukcesów w opowieściach Holly zmienia się perspektywa i tylko łagodnie brzmiące "Kissing In Swimming Pools", "Elvis Impersonators", czy choćby finałowe  "Room Service" nostalgicznie przypominają o jej sypialnianych początkach. Zdecydowanie jednak więcej tu flirtu z mroczną elektroniką, a nawet tanecznymi beatami. Holly stara się wywrócić zgrabne popowe melodie w bardziej awangardowy styl. Na uwagę zasługują takie kawałki jak radiowy "Superbloodmoon" w duecie z d4vd, nerwowo wirujący "Flatlining", czy zawile falujące dźwięki w "Girl". Najbardziej chyba jednak urzekły mnie mniej przekombinowane melodie w optymistycznie brzmiącym "Ghost Me", chłodnym "Antichrist", czy poruszającej piosence "Lauren". Ten album jest naprawdę starannie wyprodukowany, ma swoje momenty, ale gdzieś w podążaniu za wielkością i mainstreamem delikatnie zagubiła się magia z wcześniejszych, bardziej naturalnie brzmiących i bezpośrednio trafiających w serducho piosenek. Niemniej potencjał w twórczości Humberstone wciąż jest potężny, jej charakterystyczny wokal milutko zagnieżdża się w uszach, a niepokojąca. art-popowa atmosfera przyprawia o emocjonalny dreszczyk. Tym razem zabrakło pewnego polotu, ale z pewnością ta dziewczyna będzie nas zaskakiwać i zachwycać jeszcze nie raz w przyszłości. 
         



        EGYPTIAN BLUE – "A LIVING COMMODITY"




        Gitarowy debiut Egyptian Blue wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Angielski band zgrabnie łączy lekkość indie-rocka rodem z debiutu Foals z postpunkową werwą Fontaines D.C., eksplorując emocjonalne zakamarki, które przytłaczają złowieszczą, mroczną atmosferą. Ekscytująco starają się odbiegać od utartych konstrukcji kompozycyjnych i całkiem zaskakująco kontrolują przepływ emocji, zapewniając przy tym kilka naprawdę intensywnych i uderzających momentów (znakmite "To Be Felt"!). Warto chłopakom dać szansę.   
         
         



        KWIATKI – "W MYM PAMIĘTNIKU"




        Nie będę ukrywał, że Kwiatki to regionalne ziomki, którym od dawna kibicuję i cieszę się, że udało im się wypuścić w eter debiutancki album. Materiał może jeszcze nieco kuleje pod względem produkcyjnym (brakuje mi tu większej soczystości i polotu w tym elektro-popowym brzmieniu), ale w dziewięciu kompozycjach tli się fajny potencjał na przyszłość. Niewątpliwie największą siłą tej formacji jest Ola Góralska – jej wokalne możliwości są porażająco piękne! A i posiada smykałkę do pisania poetyckich tekstów. Mam nadzieję, że ktoś się nimi na poważnie zaopiekuje, bo są tego warci!   
         
         


        ➖ 

        EP-KI / MINIALBUMY

         

        BOYGENIUS – "THE REST"







        Tegoroczny powrót tej supergrupy tworzonej przez Phoebe Bridgers, Julii Baker i Lucy Dacus, ich debiutancki album oraz światowa trasa okazały się spektakularnymi sukcesami! Pisałem o tym niejednokrotnie – na blogu zresztą znajdziecie recenzję płyty i relację z koncertu w Berlinie. Nie muszę chyba specjalnie przekonywać, że jestem w tym projekcie absolutnie zakochany. Tym bardziej uradowała mnie wieść, że dziewczyny chcą zwieńczyć ten rok nową EP-ką. Skromną, bo złożyły się na nią zaledwie cztery utwory, które wcześniej zostały odrzucone w trakcie prac nad "The Record". I to całkiem słusznie, bo szczerze od razu trzeba przyznać, że te kompozycje nieco bledną przy emocjonalnej sile debiutanckiego materiału, ale niemniej i tak zapewniają wielce przyjemną 12-minutową muzyczną podróż. Rozpoczyna się ona od dość mglistego, mrocznego utworu "Black Hole", w którym bałaganiarsko kłębią się subtelne dźwięki elektroniki i folku, które jakby próbują zakłócić cudne harmonie wokalne. "Afraid of Heights" to popis lirycznego talentu Lucy Dacus. Przywoływane życiowe sytuacje z dozą lekkiego humoru i przyświecającą nad nimi refleksją nad przemijaniem (I wanna live a vibrant life / But I wanna die a boring death) zapadają w pamięć, a delikatna slide'owa gra na gitarze tworzy wrażenie ucieczki w dream-popowe country. "Voyager" zaś wypełniony jest aksamitnym wokalem Phoebe, delikatnymi skubnięciami w struny gitary akustycznej i urokliwymi harmonijnymi pomrukami pozostałej dwójki w tle. Najpiękniej wybrzmiewa utwór "Power" z surową gitarą i elektryzującym przewodnim wokalem Julien, przeradzającym się w kolejną podniebną harmonię wokalną całej trójki. I to outro, w którym wyłaniają żałobnie brzmiące instrumenty dęte – przepiękny moment! "The Rest" może i jest pozbawione indie-folk-rockowych fajerwerków, ale zapewnia odpowiednie emocjonalne wytchnienie dla zespołu i jego fanów po tych szalonych i triumfalnych ostatnich miesiącach.
         
         


        SIGRID – "THE HYPE"

         
         
         
        Nie mam zastrzeżeń do EP-ki "The Hype" Sigrid. Norweżka w obrębie czterech kompozycji prezentuje tu paletę charakterystycznych dla siebie wznoszących i balladowych popowych emocji, za które ją pokochałem. Chciałoby się więcej!
         
         


        THE CASSINO – "PRZEŚWIT"

         
         
         
        Chłopaki z The Cassino powrócili z EP-ką, na której eksplorują ciemne zakamarki alternatywnego rocka z domieszką indie. Duszna, niepokojąca atmosfera, którą udało im się wygenerować na tym skromnym wydawnictwie, gra tu pierwszoplanową rolę, a dramaturgiczna liryka połączona z charakterystycznym wokalem Huberta Wiśniewskiego podbija ten mroczny ładunek emocji. Nie mam uwag – The Casino mądrze dojrzewają!  
         
         

          ➖ 

        SINGLE

         

        OYSTERBOY – "CHCIAŁBYM MIESZKAĆ NAD MORZEM"

        Atmosferyczny majstersztyk!
         
         


        MARCELINA – "WOLĘ POTĘSKNIĆ"

        Jejku, jakże stęskniłem się za głosem Marceliny!




        KAŚKA SOCHACKA – "MADISON"

        Kaśka w doskonałej formie! Znów celnie ustrzeliła środek tarczy mego serducha!
         



        TOM ODELL – "SOMEBODY ELSE"

        26 stycznia ukaże się nowym album Toma "Black Friday". Przyznam, że po albumie "Monsters" chwilowo oddaliłem się od jego twórczości. Delikatne przełamanie tejże bariery dokonało się za sprawą zeszłorocznego krążka "Best Day of my Life", a single zapowiadające nowy album na nowo rozbudziły moją miłość do twórczości tego artysty.
         



        THE LIBERTINES – "RUN RUN RUN"

        Hoho, cóż za świetny powrót The Libertines z nową muzą! Album "All Quiet On The Eastern Esplanade" ukaże się 8 marca! Jeśli utrzymają poziom pierwszego singla, będzie nadzwyczaj dobrze!



        LOVEJOY – "NORMAL PEOPLE THINGS"

        Po koncercie na Open'erze moja sympatia do tego indie-rockowego zespołu znacząco wzrosła i czekam na ich zapowiedziany debiutancki album.




        LAUREN MAYBERRY – "SHAME"

        Drugi solowy singiel wokalistki Chvrches. Tym razem w bardziej zadziornym styli!




        DARIA ZE ŚLĄSKA – "TO NIE ZABAWA"

        Hipnotyzująco!




        MIDDLE KIDS – "DRAMAMINE"

        Marzycielsko!
         



        DAWID TYSZKOWSKI – "WIEM, ŻE CI CIĘŻKO"

        Już w tym miesiącu premiera debiutanckiego albumu Dawida! Będzie pięknie!




        GREEN DAY – "THE AMERICAN DREAM IS KILLING ME"

        Zapowiedź albumu "Saviors" (19.01)!




        YARD ACT – "DREAM JOB"

        Druga zapowiedź albumu " Where's My Utopia?" (01.03)!




        THE LAST DINNER PARTY – "MY LADY OF MERCY"

        Żeńska formacja The Last Dinner Party tworzy wokół siebie coraz większy szum – warto śledzić ich rozwój. Debiutancki album na horyzoncie.
         



        MGMT – "MOTHER NATURE"

        Zapowiedź nowego albumu " Loss Of Life" (23.02)!




        EVERYTHING EVERYTHING  – "COLD REACTOR" 

        Zapowiedź nowego albumu "Mountainhead" (1.03)!




        MÙLK – "K.O."

        Nokaut!




        ROZEN – "BÓL I DRAMA"

        Obiecujący początek dłuższego muzycznego storytellingu.




         JAMES BAY – "ALL MY BROKEN PIECES"

        Pierwszy od dawna singiel James, który co nieco poruszył moje struny emocjonalne.


        ➖ 

        WYDARZENIA MIESIĄCA



        RELACJE KONCERTOWE


        Na blogu pojawiły się relacje z koncertów:
         
           
          OGŁOSZENIA KONCERTOWE
           
          Wybrane festiwalowe newsy:
           
          Mystic Festival: Bring Me The Horizon, Machine Head, Bruce Dickinson, Graveyard, Biohazard, Accept i inni.
           
          Zagraniczne festiwale: na plakatach europejskich festiwali pojawiają się m.in.: Foo Fighters, The National, The Smashing Pumpkins, PJ Harvey, Pulp, Green Day, Sam Smith, Avril Lavigne, Queens Of The Stone Age, Avenged Sevenfold, Maneskin, Kali Uchis, Fontaines D.C., Jungle, The Hives, The Kooks, The Offspring i wielu innych!   
           
           

          Wybrane pozostałe ogłoszenia:

          Declan McKenna, Stodoła, Warszawa, 25.04.2024 / Kwadrat, Kraków, 26.04.2024

          Tom Odell, Torwar, Warszawa, 27.03.2024
           
          Ed Sheeran, Polsat Plus Arena Gdańsk, 12-13.07.2024
           
          Yonaka, Niebo, Warszawa, 09.03.2024
           
          Madison Beer + Jann, Torwar, Warszawa, 05.03.2024
           
           
           
           
          ➖ 

          WYRÓŻNIENIA + PLAYLISTA MIESIĄCA


           
          Pozostałe interesujące wydawnictwa w telegraficznym skrócie: 
           
          Dla pragnących znakomitej dawki soulu, R&B, funku i rocka: BLACK PUMAS – "CHRONICLES OF DIAMOND". Doceniam kunszt, ale tym razem (może odpaliłem w nieodpowiednim momencie) nie zdołali mnie w pełni zachwycić tak jak na debiucie. 
           
          Dla poszukujących relaksującego, emocjonalnego, delikatnego songwritingu: MUTUAL BENEFIT – "GROWING AT THE EDGES". 
           
          Dla sympatyków postpunku i wyspiarsko brzmiących gitar: QUEEN'S PLEASURE – "SHY BAIRNS GET NOWT".
           
           
          I oczywiście na koniec zapraszam Was do przejrzenia i przesłuchania mojej tradycyjnej playlisty, którą na bieżąco uzupełniałem przez cały miesiąc! Przypominam, że w pierwszej kolejności wyszczególniam albumy i EP-ki (maksymalnie 5 utworów z poszczególnych pozycji), a w dalszej kolejności prezentuję single, w tym te, które nie załapały się w moich powyższych wyróżnieniach, a które również są warte sprawdzenia! Wybory oczywiście skrajnie subiektywne!
           
           
           

          Sylwester Zarębski
          PM
          06.11.2023


          Polecane

          Brak komentarzy:

          Obsługiwane przez usługę Blogger.