PM relacjonują: Inside Seaside Festival 2023!

/
0 Comments
 
 

PM relacjonują: Inside Seaside Festival 2023!

 
 
 
Za nami pierwsza edycja Inside Seaside w gdańskim AmberExpo! Festiwal, jakiego jeszcze u nas nie było! W listopadzie? W środku burej jesieni? W zamkniętej przestrzeni? Z międzynarodowym line-upem? Dla kilkutysięcznej publiczności? Od samego początku ogłoszenia tej nowej imprezy na naszej festiwalowej mapie każdy zapewne zadawał sobie pytanie: czy ten na pozór szalony pomysł wypali? Dziś już śmiało mogę stwierdzić, że to wydarzenie współorganizowane przez agencję Live i Radio 357 przewyższyło wszelkie oczekiwania i dostarczyło wiele pięknych oraz bardzo różnorodnych muzycznych emocji! Pozwólcie jednak, że najpierw skupię się na tych aspektach organizacyjnych, gdyż w kontekście samej w sobie formuły tego festiwalu były one niezwykle interesujące. Punktuję zatem wszelkie plusy, ciekawostki i minimalne zastrzeżenia.

Plusy:
 
+ punkt opaskowania w namiocie przed budynkiem AmberExpo – z pewnością pozwoliło to sprawniejsze wpuszczanie publiczności na teren festiwalu
 
+ bardzo dobre oznaczenie wszystkich przestrzeni AmberExpo 
 
+  dbałość o wizualną spójność 

+ trzy sale koncertowe na dwóch poziomach pozytywnie zaskoczyły swoimi obszernymi przestrzeniami 

+ trybuny na Theatre Stage

+ nagłośnienie na zadziwiająco, jak na hale targowe, wysokim poziomie (incydentalnie zdarzały słabsze momenty: z warunkami nie do końca poradzili sobie dźwiękowcy z Nothing But Thieves, przy mocniejszych basach okazjonalnie odzywała się konstrukcja budynku) 
 
+ telebimy na dwóch największych scenach i strefie gastronomicznej 

+ strefa gastronomiczna! Przestrzenna, elegancka, z różnorodną ofertą kuchni z całego świata, z mnóstwem miejsc do przycupnięcia – absolutna perełka!
 
+ Radio 357 na wyciągnięcie dłoni: audycje na żywo oraz rozmowy z gośćmi przeprowadzane w studiach usytuowanych na dwóch poziomach
 
+ liczne dodatkowe atrakcje i partnerskie stoiska (kino, strefa z winylami, sklep z merchem, punkt wysyłkowy Epaki, Targi Plakatu, wystawy sztuki, moda)  
 
+ Przejście między dwiema największymi scenami zajmowało dosłownie dwie minutki i nawet, gdy w  szczytowych godzinach w korytarzach robiło się tłocznie, nie sprawiało to większych uciążliwości 
 
+ toalety niemalże na każdym kroku – nie uświadczyłem kolejek 
 
+ Świetlica! Pomieszczenie przeznaczone do relaksu i zabawy (ścienna i podłogowa kolorowanka, stoiska z konsolami PlayStation 5 i arcadowymi, piłkarzyki, jenga, gry planszowe, tenis stołowy)  cieszyło się ogromnym zainteresowaniem!  
 
+ miks dojrzałej i młodszej publiczności 

Minusy:
 
pierwszego dnia problem z terminalami w szatniach    
 
duchota w trakcie największych koncertów
 
momentami, szczególnie w dolnym korytarzu i w strefie gastro, zawiewało chłodnym powietrzem
 
brak festiwalowej aplikacji (choć książeczka festiwalowa z podstawowymi informacjami bardzo zgrabna)
 

 
Na dobrą sprawę doszukiwanie się minusów w organizacji Inside Seaside to trochę detektywistyczna zabawa. Plusy i pozytywne wrażenia przysłaniały wszelkie naprawdę drobne niedociągnięcia. Skrupulatne przygotowanie tego nowego festiwalowego przedsięwzięcia zasługuje na gromkie brawa! Zaklaskane? To teraz przejdźmy zatem teraz do koncertowych doznań i wspomnień!
 

Dzień 1, Sobota, 11.11

 
 
Po zapoznaniu się z układem AmberExpo, przyspieszonym zwiedzaniu zakątków, pojedynku w Fifę na PS5 w świetlicy z Podróżującym Michałem, łyku Jagerka, przyszedł czas na pierwsze koncertowe doznania. Program muzyczny festiwalu w umiejscowionej na pierwszym piętrze najmniejszej scenie UpStage otworzył Zespół Sztylety. Trójmiejska formacja próbowała powalić nas ciężarem gniewnych, pędzących na złamanie karku gitarowych kompozycji, w których noise rock łączy się z post-hardcore'em, emo, a nawet metalem. Powiedzieć, że dzieje się sporo na ich koncertach, to za mało. W pewnym momencie lider zespołu zdecydował się nawet na spacer z gitarą wśród publiczności. Jego krzykliwy wokal przez cały występ tonął w brudnych gitarowych riffach, które łamały gatunkowe granice. Choć energia skumulowana w sali konferencyjnej zdawała się móc rozsadzić ściany, to mimo wszystko trochę mi w tym przyłojeniu brakowało nieco większej finezji i oryginalności. A może po prostu niekoniecznie obecnie poszukuję takich emocji w muzyce. 
 
Bardziej w me gusta trafiło garażowe brzmienie gitarowego tria The Stubs. Panowie z Warszawy otworzyli Ergo Hestia Theatre Stage dawką bezkompromisowego rock'n'rolla, jakby wypuszczonego dopiero co z osiedlowej salki prób. Tomasz Szekiela (wokalista, gitarzysta, z którym miałem wcześniej styczność na koncertach Fertile Hump), Łukasz Dadas (bas) i Radek Sternicki (perkusja) nie są jednak w tej materii nowicjuszami i mają za sobą już ponad dekadę scenicznych doświadczeń, co przekłada się na nienaganny, do bólu szczery, rockowy przekaz o takim wintydżowym posmaku. Z racji choćby pisania tekstów piosenek wyłącznie po angielsku wciąż znajdują się w pozycji undergroundowej, ale zdecydowanie warto po ich twórczość sięgać, a jeszcze bardziej sprawdzać w wersji live, bo dostarczają po prostu dużo dobrej, niesfałszowanej energii. 
 
Takowej również nie zabrakło na koncercie reaktywowanej formacji Kim Nowak, który zainaugurował występy na głównej scenie Gdańsk Stage. Dla mnie to było absolutnie nostalgiczne spotkanie, gdyż ostatnim razem obserwowałem ich sceniczne poczynania dziesięć lat temu na open'erowym Mainie. Szczerze? Byłem wówczas jeszcze muzycznym laikiem i nie skumałem wcześniej, że stery tego tria trzymają bracia Waglewscy (plus gitarzysta Michał Sobolewski), z którymi pod szyldem projektu Fisz Emade Tworzywo rok wcześniej po raz pierwszy przecięły się moje muzyczne szlaki na Orange Warsaw Festival. Stare dzieje. I o ile o Kim Nowak słuch na kolejne lata szybko zaginął, a ja sam jakoś nieszczególnie o przybliżenie tej znajomości zadbałem, o tyle twórczość Fisz Emade z każdy kolejnym albumem, koncertem doceniałem coraz bardziej. Niewiele właściwie wskazywało na powrót Waglewskich w tej rockowej odsłonie, ale... No ja takie niespodzianki przyjmuje zawsze z otwartymi ramionami, a do Bartka i Piotrka mam pełne zaufanie. I na Inside Seaside zespół Kim Nowak, w powiększonym składzie o basistę Staszka Wróbla, potwierdził, że nie zatracił w sobie tej ikry rock'n'rollowego ducha i post-punkowej wściekłości. Co by tu nie mówić – projekty Fisza i Emade nie schodzą poniżej pewnego poziomu i tutaj również z kumplami z bandu trzymają wysoką formę. Skupili się głównie na prezentacji nowego materiału z jeszcze świeżutkiego albumu "My", który może momentami przypomina kalkę wpływów z wyspiarskiej fali post-punka ("Łysy z Fify" = "Boys In the Better Land" Fontaines D.C.), ale oczywiście czynnikiem wyróżniającym się jest tu ten charakterystyczny wokal i liryczny przekaz Fisza. Koniec końców – nowe kompozycje odpowiednio gryzą i kopią w wersjach live. Zaś najstarsi fani mogli poczuć przypływ ekscytującej energii przy kawałkach "King Kong", "Pistolet" i kapitalnej "Krwi".  Dobrze, że wrócili, bo takiego jakościowego gitarowego grania nigdy nie za dużo! 
 
Gitarowa energia płynąca z koncertów Zespołu  Sztylety, The Stubs i Kim Nowak sprawiła, że w krwioobiegu pojawiły się pozytywne festiwalowe endorfiny! Mimo wszystko trzeba było zadbać także o wypełnienie brzuszka, stąd też na koncercie Brodki zameldowałem się w już w momencie, gdy sama artystka była rozgrzana, a zgromadzona publiczność w pełni zahipnotyzowana jej obecnym mroczno-elektronicznym kamuflażem scenicznym. Miałem już ten komfort, że występy z ery "Sadzy" widziałem wcześniej, więc niczym szczególnym może tu Monika z całym zespołem pod wodzą 1988 mnie nie zaskoczyła (choć novum było pojawienie się w repertuarze "Gada"), niemniej i tak kolejne utwory w połączeniu ze świetnymi wizualizacjami (tym razem zabrakło jednak holograficznej zasłony) wywoływały u mnie miłe drżenia w kącikach ust. 

Czas na zagranicznych gości! 

Przed koncertem Shame na Theatre Stage nie miałem żadnych oczekiwań. Za to tuż po – przeczesywałem spocone włosy i biłem się ze wstydu w pierś, że wcześniej omijałem ich twórczość, mimo iż od dawna ze satysfakcją obserwuję współczesną falę wyspiarskiego post-punka. Nie sposób jednak kibicować wszystkim zespołom i Shame niefortunnie znaleźli się na uboczu mojego muzycznego radaru, ale brawurowym występem na Inside Seaside ich pozycja w mym rankingu szalonych scenicznych zespołów wywindowała w górę. Już pierwsze spojrzenie wokalisty Charlie Steena skierowane w stronę publiczności miało w sobie ten błysk łobuzerstwa. No i potem się zaczęło prawdziwe tornado szaleństw! Każda kolejna energetyczna kompozycja była wyśpiewywana i odgrywana z obłędnym zaangażowaniem całego zespołu. Szczególnie cyrkowe popisy basisty Josha Finerty'ego przyprawiały wnet o zawroty głowy. Jakim on cudem nie zgubił swojego basu przy tych wszystkich wykonywanych akrobatycznie fikołkach, saltach, podskokach i sprintach? Szalony chłopak! Uwagę na sobie skupiał również lider zespołu Charlie. Dość szybko pozbył się swojej flanelowej koszuli, wznosił ręce w geście triumfu nad pogującą publicznością, testował wytrzymałość statywu (w pewnym momencie symbolicznie imitował nim podnoszenie ciężarów) i nie omieszkał się skracać dzielący go dystans z fanami, dwukrotnie uprawiając crowdsufring i uroczo tuląc fankę na wózku inwalidzkim. Taki sceniczny chaos uwielbiam i choć kompletnie nie znałem piosenek Shame, już od połowy koncertu z diabełkami w oczach wskakiwałem w pogo! A wzniosły kawałek "Gold Hole" na zakończenie wybrzmiał niczym triumfalna pieśń bitewna. Tak się zaskarbia moją gitarową połówkę serducha. 
 
Na koncert popularnej u nas niemieckiej formacji Milky Chance dotarłem już w momencie, gdy licznie zgromadzona publiczność zdawała się mile kołysać do ich muzycznych propozycji. Przyznam się szczerze, że moja znajomość tego zespołu rozpoczęła się i skończyła na "Stolen Dance", ale na żywo... Całkiem pozytywnie mnie zaskoczyli swoją mieszanką indie i electro-popowych dźwięków. Wszystko zgrabnie odgrywane na żywym instrumentarium niosło  w sobie zdecydowanie więcej jakości niż ich płaskie studyjne nagrania (co nieco udało się odsłuchać tuż przed festiwalem) i zdecydowanie można było poczuć tu idealny, beztroski, relaksacyjny festiwalowy vibe. Zabrakło tylko promieni słonecznych i świeżego powietrza. Po tym występie nadal pozostają dla mnie bandem, który nadaje się bardziej do uzupełniania festiwalowych line-upów niż kandydatem do headlinerskich slotów, ale muszę przyznać, że już nie będę ich utożsamiał tylko z radiowym "Stolen Dance", który to oczywiście również wybrzmiał na żywo i po którym... No trochę głupio było uciekać, bo poczułem się takim festiwalowym Januszem, ale cel uświęcał środki, gdyż na koncercie Nilsa Frahma liczyłem na miejsce na trybunach. 
 
Ledwo udało się wcisnąć, ale cel został osiągnięty! To była nieoceniona chwila regeneracji dla ciała. I już za sprawą subtelnych pejzaży malowanych przez samego Nilsa Frahma na imponującym zestawie klasycznych klawiszy i elektronicznych zabawek – także niezwykły relaks dla umysłu. To był taki występ na przełamanie festiwalowej energii. Koncert, który absolutnie hipnotyzował, ale z drugiej strony... Mimo wszystko tacy artyści jak Nils Frahm, czy choćby Olafur Arnalds i Hania Rani niekoniecznie pasują do formatów takich festiwali. Pojawiają się na tych wydarzeniach, by głównie zanęcić potencjalnych nowych słuchaczy na solowe występy, podczas których mogą w pełni rozwinąć skrzydła swojego muzycznego talentu. Dość powiedzieć, że Nils przez pół godziny warstwa po warstwie, niczym Leonadro Da Vinci malujący Damę z Łasiczką, finezyjnie malował przed nami obraz jednej kompozycji. No i właściwie w tym momencie przy wtórze bądź co bądź zasłużonych braw zdecydowałem się na ucieczkę, by zaklepać dobre miejsce przed koncertem headlinerki wieczoru...
 
Girl In Red! No wreszcie udało się dorwać młodą Norweżkę na koncercie! Na Open'era w tym roku kuriozalnie nie dotarła, a jej sierpniowy klubowy koncert w Warszawie nie pasował mi terminowo, ale na szczęście Marie Ulven przyjęła jeszcze zaproszenie od organizatorów Inside Seaside i przybyła do Gdańska (ta ulga, gdy wstawiła stories z samolotu!) na swój ostatni koncert w tym roku. I bardzo mnie ta sytuacja cieszyła, gdyż Girl In Red obserwuję niemalże od samego początku jej kariery, odkrywałem ją na blogu i często zachwalałem wrażliwość oraz talent, przekonując przy tym, że to jeden z wiodących nowych głosów młodego pokolenia. I jeśli jeszcze ktoś ma wątpliwości co do tego ostatniego, to wystarczy zjawić się na jej koncercie, by zostały one bardzo szybko rozwiane. Liczna obecność generacji Z była bardzo odczuwalna pod Gdańsk Stage, a euforyczne reakcje, okrzyki, piski młodych fanów na poszczególne piosenki i zachowania scenicznie Marie wywoływały u mnie szczery uśmiech. Zresztą za sprawą tej atmosfery i dzięki porywającej energii płynącej ze sceny ze strony Girl In Red i jej świetnie bawiących się kompanów z zespołu, odczuwałem, że do moich żył jest wstrzykiwany eliksir odmładzający. Kolejne serwowane kompozycje, począwszy od pop-punkowego "You Stupid Bitch" i elektronicznego podmuchu "Body and Mind" z debiutanckiej płyty "If I Could Make It Go Quiet", raziły nas siłą, przeczącą prawom fizyki. Chóralnie odśpiewany refren My girl, my girl, my girl / You will be my girl "We Fell In Love In October" pięknie niósł się po całej hali, a następnie został zestawiony z melancholijną aurą piosenki "October Passed Me By". Chwilowe problemy techniczne zespołu Girl In Red wykorzystała na akustyczną prezentację fragmentu nieopublikowanej jeszcze kompozycji "Phantom Pain" z drugiej płyty, której premiera jest planowana na przyszły rok. I kto wie, czy okładkę tego albumu nie będzie zdobić zdjęcie Marie w zielonej wełnianej czapce uszytej przez polską fankę, która nawet została zaproszona na scenę i przytulona przez Norweżkę. Kokieteria? Nawet jeśli tak, to nie była ona wyczuwalna, a radosne reakcje Marie na kolejne prezenty rzucane na scenę wydawały się bardzo autentyczne. Norweżka dużo rozmawiała między piosenkami, wdawała się w interakcje z fanami i liznęła przy tym trochę polskiego języka – to było po prostu bardzo urocze, choć pewnie w tym czasie zmieściłby się jeden dodatkowy utwór. Niemniej energia tych, które pozostały w repertuarze wszystko wynagradzała! Wibrujący pozytywnymi dźwiękami utwór "I'll Call You Mine", łamany rytmicznie "Serotonin" i wreszcie wystrzałowy "Bad Idea!" podniosły wszystkim temperaturę emocji! Zwłaszcza przy tym ostatnim... Tuż przed jego wykonaniem Girl In Red apelowała o integrację w tłumie i podczas tego kawałka kilka osób obok mnie wzięło sobie te słowa głęboko do serducha i wspólnie rozkręciliśmy bardzo fajne pogo! Tego się nie spodziewałem! Okazji do sprawdzenia wytrzymałości podłoża nie brakowało także w trakcie "Dead Girl In The Pool."! Tempo klimatycznie zwolniło przy "Midnight Love" i trzymającej w niepokoju piosence "Rue". Taneczna ekstaza powróciła wraz z piosenkami "Did You Come?" i finałową "I Wanna Be Your Girlfirend". Od tej ostatniej tak naprawdę wszystko się zaczęło w muzycznej karierze Girl In Red i została ona przyjęta przez publiczność z żarliwą ekscytacją! Nie zabrakło w jej trakcie również zejścia rozradowanej artystki w tłum i skromnej ścianki z jej udziałem! Takie momenty się zapamiętuje na długo! I jeszcze do tego niemal dosłownie płonąca scena od wypuszczonej z góry kurtyny zimnych ogni (w ogóle wizualizacje i światła na ogromny plus). No emocje sięgnęły w tym momencie zenitu! Girl In Red udźwignęła ciężar headlinerskiego show i zalała nas dawką niespożytego muzycznego optymizmu! 
 
W tanecznym nastroju przemieściliśmy się pod Theatre Stage, gdzie nóżki wcale a wcale nie odpoczęły! Jazzowy kwintet Ezra Collective swoją instrumentalną nonszalancją połączoną z ciepłymi, afrobeatowymi brzmieniami (te ukłony w stronę pioniera afrobeatu, Fely Kutiego!) porwał nas do zbiorowego szaleństwa! Udało im się wytworzyć niezwykłą jedność wśród publiczności. Doznanie, które mógłbym porównać do plemiennych tańców wokół rozpalonego ogniska. A momentami to również czułem się, jakbym uczestniczył w jakimś karnawałowym pochodzie w Rio De Janeiro. Wszystkich nas przepełniła czysta radość! Trumfatorzy tegorocznej prestiżowej nagrody Mercury Prize umiejętnie podkręcali tempo i emocje na przestrzeni całego koncertu. Serce skradła choćby opowieść o pierwszym koncercie w Polsce w Warszawie, na którym początkowo cała publiczność twardo siedziała w fotelach, ale po kilku utworach w końcu wstała jedna dziewczyna i zadziała wówczas efekt domino – finalnie cała sala tańczyła. I po tej historii również na trybunach Inside Seaside zauważalne było poruszenie się publiczności, ale osobiście właściwie nie wyobrażałbym sobie w tym momencie tam przebywać. Parkiet wręcz płonął od napływu tanecznych emocji! Nie przeszkodziło to dwójce trębaczy z zespołu w pewnym momencie wskoczyć z instrumentami w publiczność i wzbudzić dodatkową ekscytację! Nie zabrakło również standardowego koncertowego ficzera, czyli zbiorowego wyskoku po kucnięciu. Rozglądałem się wokół i wszyscy uśmiechali się do siebie i byli przepełnieni festiwalową radością. To było piękne zwieńczenie tego wielce udanego pierwszego historycznego dnia Inside Seaside!            
 
 

 

 Dzień 2, Niedziela, 12.11

 
 
Po nieudanym rewanżu w konsolową piłkę nożną (w tradycyjne piłkarzyki zaś wymiatałem!) i tradycyjnym łyku Jagerka zameldowałem się pod sceną UpStage, licząc na pozytywną energię od wieloosobowego składu P.Unity. Ciepła dawka mieszanki funka, soulu i jazzu od warszawskiego zespołu idealnie nastroiła przed kolejnymi muzycznymi punktami w programie, choć ich koncert na Open'erze w 2019 roku nieco bardziej mnie porwał od samego początku. Tu troszkę długo się rozkręcali, a z zaobserwowanych relacji wnioskuję, że uciekłem spod sceny tuż przed prawdziwą kumulacją funkowej energii. Trudno, ale chciałem od początku wesprzeć swoją obecnością Dawida Tyszkowskiego, którego koncert w ramach tegorocznego Great September absolutnie mnie oczarował. Na Inside Seaside tamta magia niestety nieco się ulotniła. Po koncercie w wywiadzie prowadzonym przez Olę Budkę na dolnym pokładzie Radia 357 w strefie gastronomicznej Dawid potwierdzał, że to był jego pierwszy występ na tak dużej scenie i właśnie w tym upatruję przyczyny nieco mych ostudzonych emocji. W kameralnych warunkach na tym etapie kariery Dawidowi i jego alt-popowej twórczości zdecydowanie bardziej do twarzy. Co nie znaczy, że to był zły koncert. Był po prostu mega sympatyczny, perfekcyjnie zagrany, a do tego w sam sobie też wyjątkowy, gdyż Dawid w całości przedpremierowo zaprezentował swój debiutancki album "Mój kot zaginął i już raczej nie wróci". Popisywał się jednak nie tylko autorskim materiałem, ale porwał się także na wyśpiewanie "Can't Pretend" Toma Odella. Niby ładnie wykonany cover, ale gdy później usłyszeliśmy tę kompozycję wykonaną przez Toma to jednak w tym porównaniu Dawid, może nie sromotnie, ale poległ. Natomiast to jest wciąż chłopak o wielkim sercu oraz talencie – trzeba bacznie mu się przypatrywać! 

Chwila przerwy na jedzonko przy jednoczesnym słuchaniu australijskich festiwalowych opowieści Oli Budki i następnie... Powędrowałem w kierunku Theatre Stage na koncert Janna, ale właściwie uznałem, że jednak nie tym razem, zawróciłem i udałem się na piętro, by zobaczyć fragment intrygującej formacji Artificialice. Hmm, trzy usłyszane kompozycje to trochę za mało by pełnowymiarowo oceniać, ale niemniej to było dość osobliwe doznanie, które przykuło mą uwagę czarownym wokalem Alicji Sobstyl usytuowanym na tle awangardowego połączenia hipnotyzujacej elektroniki z żywym instrumentarium (à la polska odpowiedź na twórczość Björk), ale też nie do końca poczułem, że to moja bajka. Natomiast jak ryba w wodzie od razu poczułem się na koncercie Kaśki Sochackiej na głównej scenie. Nie będę się tu wielce rozpisywał – Kaśka jak zawsze na żywo zakołysała milutko moim serduchem. Kompozycje z debiutu i EP-ki wybrzmiewały wspaniale, a rozbudowane aranże przyprawiały o dodatkowe smaczki. W dodatku usłyszeliśmy również nowy singiel "Madison" oraz jeszcze nieopublikowaną piosenkę "Pokoje", które jakością i wrażliwością nie odstawały od starszych sióstr i braci. Moja słabość do Kaśki nie ustaje,  niemniej jednak urwałem się chwilkę wcześniej z tego koncertu, by stawić się pod barierką na koncercie... 
 
Black Honey! Rockową formację z Brighton z charyzmatyczną wokalistką Izzy B. Phillips obserwuję już od kilku dobrych lat. Przykuli moją uwagę nie tylko świetnymi kompozycjami, ale także bardzo dbałym podejściem do budowania swojego wizerunku. Od samego początku nie szli na żadne kompromisy, czego dowodem są ich pierwsze bardzo filmowe teledyski. Widziałem ich już dwukrotnie na żywo, gdy supportowali Nothing But Thieves w hali EXPO XXI w 2022 roku oraz podczas berlińskiego festiwalu Tempelhof Sounds. W tym pierwszym przypadku beznadziejna akustyka warszawskiego obiektu skutecznie odebrała przyjemność z odbioru występu. W Berlinie było pod tym względem nieporównywalnie lepiej, zadziorniej, ale z racji wczesnej popołudniowej pory również nieco ospale ze strony publiczności. Ich występ na Inside Seaside, co często było podkreślane przez wielu artystów, miał zaś w sobie posmak takiego klubowego spotkania i tym samym wzbudził on we mnie najwięcej porywających emocji. Oczywiście olbrzymia w tym zasługa również całego zespołu, który tego wieczoru postanowił wytoczyć wszystkie swoje najcięższe kompozycyjne działa z trzech dotychczasowych albumów. Z utworu na utwór Izzy i jej sceniczni kumple nabierali większego luzu i skutecznie przekonywali do siebie publiczność (pozdrawiam obecnego Podróżującego Pawła, który z bodajże ponad dwudziestoma koncertami Black Honey na koncie był bez wątpienia ich największym fanem pod sceną! I najbardziej żywiołowo od początku reagującym!). Chyba takim pierwszym momentem przełomowym był utwór "Spinning Wheel" z ich imiennego debiutu, podczas którego Izzy zatrzymała grę zespołu, by pobudzić i sprawdzić kondycję naszych gardeł. Gromkie okrzyki z naszej strony zawierały w sobie ukrytą prośbę o jeszcze więcej gitarowego czadu i takowy otrzymaliśmy w formie dynamicznego "Heavy" i namiętnego "OK" z ich tegorocznego krążka "A Fistful of Peaches" oraz koncertowego killera "I Like the Way You Die" z drugiej płyty " Written & Directed". To już był moment, w którym nieco nerwowo spoglądałem na godzinę w telefonie, gdyż wstępnie zakładałem, że po 30-40 minutach będę uciekał zająć dogodne miejsce na koncercie Toma Odella, ale wówczas kątem oka zerknąłem, że po lewej stronie sali część osób pod wpływem tych intensywnych rockowych dźwięków rozkręcała solidne pogo! Decyzja z mej strony była błyskawiczna! Szybko podbiłem do tej szalonej grupki i właściwie już niemal do samego końca, przy wtórze choćby tak porywających kawałków jak "Out Of My Mind", "Run for Cover" i świeżutkiego singla "Lemonade" odpiąłem wrotki i pozwoliłem muzyce przejąć kontrolę nad moim ciałem! U Izzy zauważalny był szelmowski uśmiech i  błysk w oku na widok tak rozkręconej zabawy! Z bólem serca opuszczałem Theatre Stage przy dźwiękach ostatniej i mej ulubionej kompozycji z początku ich kariery "Corrine", ale nieubłaganie za trzy minuty Gdańsk Stage przejmował w swoje władanie... 
 
Tom Odell! Uczciwie od razu muszę powiedzieć, że uwielbiany w Polsce 33-letni Brytyjczyk zagrał w moich odczuciach najlepszy koncert podczas tej pierwszej edycji Inside Seaside. A podchodziłem do tego mojego kolejnego, czwartego już spotkania z Tomem (wcześniej Open'er 2015, deszczowy Late Summer Festival 2018 w Poznaniu i warszawski Torwar w 2019) z delikatną ostrożnością. Nie ukrywam, że od momentu premiery albumu "Monsters" w 2021 roku, na którym Odell skierował się ku nowoczesnej elektronicznej produkcji, chwilowo straciłem zapał do jego twórczości i jego kolejne wizyty w Polsce w Warszawie i w Łodzi nie wzbudzały we mnie zainteresowania. Co prawda zeszłoroczny, subtelny krążek "Best Day of My Life" złożony z kompozycji opartych na samym akompaniamencie fortepianu był promykiem nadziei, który niczym niewielkich rozmiarów latarka zaczął oświetlać ścieżkę Tomowi do głębi mego serducha, ale wciąż do głosu dochodził uraz związany z "Monsters". Tenże zaczął na dobre zanikać w ostatnim czasie po publikacji pierwszych zapowiedzi nowego albumu "Black Friday". Zwłaszcza tytułowy singiel w pełni przywrócił mi nadzieję, że oto wraca stary dobry Tom Odell! I koncertem na Inside Seaside sprawił, że moje wrota serca znów otworzyły się na oścież dla jego muzycznej wrażliwości. Dość przewrotnie dla tej historii Tom rozpoczął swój występ od kompozycji "Numb" z nieszczęsnego albumu "Monsters", ale... No to była kompletnie inna aranżacja. Rozpoczął ją podobnie jak w wersji albumowej: delikatnie, sam przy fortepianie, a pierwsze wyśpiewane wersy przyprawiały o falę dreszczu, by z czasem wzmóc granicę emocjonalnego napięcia przy wsparciu całego zespołu. Obyło się to na szczęście bez tych potwornych elektronicznych studyjnych przeszkadzajek i w myślach od razu zakołatała myśl: "Gościu! Na miłość boską, zrób rework tej płyty!". Nie miałem przy tym nawet pojęcia, jak bardzo brakowało mi tej scenicznej wrażliwości Tomasza. A to jest jeden z tych artystów, którzy zostawią pełnię swojego serducha na scenie. "Numb" płynnie przeistoczyło się w porywającą wersję "Can't Pretend", a w stan uniesienia wprawiło wzniosłe "Magnetised". Jeśli graliście w Chińczyka, to zapewne znacie to uczucie, gdy przeciwnik z pełnym zamachem dłoni eliminuje twój pionek tuż przed dotarciem do domku. Właśnie tak z planszy zmiotła mnie wersja live "Black Friday"! Niby oparta na prostym kompozycyjnym crescendo, ale efekt porażający emocjonalnie! Zagrane po tym nokaucie delikatne "Flying :))" przyniosło ulgę niczym woda podana powalonemu bokserowi przez trenera w narożniku ringu. Następnie Tom za sprawą "Heal", "Long Way Down" i "Grow Old With Me" zabrał nas w piękną nostalgiczną podróż do czasów debiutanckiego krążka "Long Way Down". Bardzo urokliwie wybrzmiało tytułowe "Best Day of My Life" z ostatniej płyty. Emocjonalne tornado ponownie zostało wzniecone za sprawą rozbudowanego "Hold Me". Podczas tej piosenki Tom przechadzając się na skraju sceny, z taką cave'owską szarmancją zaprosił do współpracy wszystkie nasze struny głosowe, po czym wrócił do swojego instrumentu, odrzucił krzesełko w głąb sceny i z nieziemskim zaangażowaniem przy wsparciu kolegów z zespołu stopniowo wzmacniał instrumentalne natężenie, by w końcówce odlecieć w szalone rockabilly, a ostatnie uderzenia perkusji dyrygował, stojąc na obudowie fortepianu i tryumfalnie górując nad zachwyconą publicznością. Współczułem technicznemu, który w trakcie krótkiej przerwy odniósł krzesełko na miejsce przed fortepianem, gdyż gdy tylko Tom pojawił się ponownie na scenie, ostentacyjnie znów je wyrzucił na bok, zakrzyknął "one, two, three!" i z rock'n'rollowym zacięciem zaprezentował "Fighting Fire With Fire" – drugą tego wieczoru kompozycję z "Monsters", która, podobnie jak "Numb", ukazała swoje  zupełnie innym oblicze (jakże porywające!) w wersji live. Do skocznego tupania nóżką poderwało niezawodne "Wrong Crowd", po którym usłyszeliśmy drugi fragment z nadchodzącej płyty – przepiękne "Somebody Else", które może nie poraziło tak jak "Black Friday", ale to wykonanie również niosło w sobie bardzo silny ładunek emocjonalny, który pięknie wybuchł w finałowej gitarowej solówce. I na zakończenie Tom sam sobie akompaniujący cudnie wyśpiewał z naszym wsparciem cover "True Colors" Cyndi Lauper, a następnie majestatycznie wybrzmiało popularne "Another Love". Ten facet zagrał dla mnie drugi najbardziej druzgoczący emocjonalnie koncert tego roku obok występu Tamino na OFFie. Sposób, w jaki konstruował napięcie i crescenda w kolejnych kompozycjach… Chapeau bas! No wprawił nas wszystkich w to jedyne w swoim rodzaju koncertowo-emocjonalne osłupienie! Ten cały występ był jak moment, w którym ukochana osoba namiętnie rozdziera z Ciebie ubranie, popycha na łóżko, po czym bez wyjaśnień wychodzi z pokoju, zatrzaskuje drzwi i nigdy więcej już jej nie spotykasz w swoim życiu...
 
Odpuściłem już występ Sleaford Mods na sąsiedniej scenie, by utrzymać dobre miejsce pod sceną i zebrać ekipę Podróżujących przed koncertem... 
 
Nothing But Thieves! Po kapitalnej zabawie podczas ich występu na tegorocznym Open'erze połączonej z premierą nowego albumu "Dead Club City", który swoją drogą bardzo przypadł mi do gustu,  oczekiwania względem koncertu w Gdańsku były u mnie bardzo wysokie. Ba, cała nasza zgraja muzycznych wariatów miała bojowe nastroje przed ich wyjściem na scenę i liczyłem, że rozkręcimy tu szaloną zabawę do utraty przytomności. Tej o mało autentycznie na samym końcu nie straciłem, ale... No nie wszystko poszło zgodnie z moją wizją. Początek jednak zdawał się być obiecujący. Już samo intro w postaci "Gimme! Gimme! Gimme!" Abby rozgrzało atmosferę, a chwytliwe "Welcome to the DCC" rzuciło wyzwanie całemu ciału. I ku przerażeniu wielu osób ruszyliśmy z ekipą w pogo! Wybaczcie, ale trudno utrzymać wodze przy takim kawałku. Wyzywająco wybrzmiało również "Is Everybody Going Crazy?", do nieskrępowanych tańców zaprasiło dynamiczne "Tomorrow Is Closed", nostalgią przepełniło "Broken Machine", ale... Kilku śmiałków dołączyło do naszego kółeczka, jednakże o pobudzeniu publiki do większego zbiorowego szaleństwa nie było mowy. Mimo iż podskórnie czułem, że tego wieczoru w pełni nie zazębia się chemia między sceną a publiką, to starałem się wycisnąć z tego koncertu jak najwięcej. A chłopaki, biorąc pod uwagę, że przylecieli do nas po dwóch intensywnych i wyprzedanych koncertach na Arenie Wembley, byli w bardzo dobrej formie i dostarczyli dawkę rockowego paliwa zdolnego wynieść rakietę Starship w przestrzeń kosmiczną. Może tylko ich dźwiękowcy nie do końca poradzili sobie z akustycznymi warunkami hali i brakowało troszkę w tym wszystkim ostrości i lepiej wyselekcjonowanego wokalu Conora Masona, ale i tak było o niebo lepiej niż podczas totalnie rozczarowującego pod tym względem koncertu na warszawskich targach EXPO XXI. Tak czy owak, do samego końca w naszym skromnym kółeczku staraliśmy się niezłomnie podgrzewać atmosferę tego koncertu. Czy to podczas bardziej tanecznych momentów z nowej płyty ("City Haunts", "Do You Love Me Yet?", finałowe "Overcome"), czy w trakcie poruszających balladowych uniesień ("Sorry", "Impossible"), czy w momentach tracenia głowy na karku przy niezawodnych koncertowych killerach z drugiej płyty ("I Was Just a Kid", "Amsterdam"), czy w chwilach dryfowania po zagęszczonej atmosferze z ery "Moral Panic" ("Unperson", "Futureproof" – przy tym drugim nastąpił dziwny moment konsternacji, gdy w kulminacyjnym momencie zespół celowo zaprzestał grać, lecz publika nie podchwyciła refrenu i zapadła kilkusekundowa cisza...)  – dawaliśmy z siebie maksimum możliwości! Osobno wyróżnię jeszcze niszczycielski, tłuściutki instrumentalny medley złożony z fragmentów "Ce n'est Rien", "Gods" i "Number 13" oraz rodzynkową wycieczką do debiutanckiej płyty za sprawą świetnego "Trip Switch", podczas którego uprawialiśmy niezapomniane zbiorowe (ale dalej tylko kilkuosobowe) przysiady! Sceniczny egzamin na piątkę z plusem zdała kompozycja "Pop The Balloon", której chaotyczna konstrukcja świetnie zbudowała niepokojące, esencjonale, mroczne napięcie. Podskórnie każdy z naszej Podróżującej Ekipy liczył na nieco więcej rozpalonego ognia pod sceną (może gdyby Conor zagrzewał fanów tak jak dzień wcześniej Girl In Red...) i zdawał sobie sprawę, że to nie był najlepszy występ Nothing But Thieves w Polsce (gdzie te czasy sprzed pandemii, gdy rozkręcaliśmy pogo na pół hali w Poznaniu...), ale ostatecznie uśmiechy na naszych twarzach gościły, a co więcej – zawiązały się podczas tej naszej szalonej zabawy nowe przyjaźnie (pozdrawiam Podróżującą Jagodę!)! Tak więc nieco może zawiedzeni, ale i zarazem całkowicie przepoceni udaliśmy się już na wspólny after, piwko i muzyczne pogaduchy do strefie gastronomicznej. I tym samym zakończyła się pierwsza przygoda z Inside Seaside! Jakże bardzo udana!
 
Każda osoba, z którą zamieniłem kilka słów wypowiadała się o Inside Seaside w superlatywach. Pod względem organizacyjnym, a także stricte muzycznym – trudno chyba było o lepszy start! Następnego dnia zresztą poznaliśmy już datę kolejnej edycji (9-10.11.24), a pierwsza pula karnetów Early Birds wyprzedała się w dobę! Znam przypadki, że bilety kupowały już osoby, które nie uczestniczyły fizycznie w pierwszej edycji! Jestem zatem przekonany, że braliśmy udział w narodzinach imprezy muzycznej, która zagości już na stałe w naszych kalendarzach!
 
I na koniec jeszcze podziękowania! Dla organizatorów za zaproszenie i zaufanie. I dla Was Podróżujący! Ten wyjazd nie nabierałby tylu pięknych rumieńców bez Waszej obecności! Ukłony za wszystkie wspólne chwile, pogaduchy, zbite piątki, zabawy w pogo, jagerkowe toasty, śniadanka, gry w karty i wszelkie inne przygody! A w szczególności gorące podziękowania dla Podróżującej Justyny za niezawodną gościnność w Gdańsku! Jesteście wszyscy wspaniały muzycznymi wariatami, a ja wylosowałem najszczęśliwszy los na życiowej loterii, że spotkałem Was na koncertowych szlakach! Do zobaczenia na kolejnych wydarzeniach! 
 
 

 

 BONUS: 


Z przyjemnością przyjąłem zaproszenie od Grześka z ekipy Koncerty w Polsce do udziału w podcaście, w którym na gorąco wspólnymi siłami omówiliśmy pierwszą edycję Inside Seaside! Myślę, że to świetne uzupełnienie tekstowej relacji! Polecam!




 
 
 
 
FOTORELACJA:
 
 
 











 


 
 
 






 
 
 
 
 







 




























































 
Sylwester Zarębski 
Podróże Muzyczne
27.11.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.