PM relacjonują: De Staat [Warszawa, Klub Stodoła, 29.01.2017]

/
0 Comments




Są takie koncerty na które wybieram się bez żadnych oczekiwań, a potrafią sprawić tyle satysfakcji, radości i zabawy, że wszelkie ich opisywanie mija się wręcz z potrzebą, gdyż można je skwitować krótkim, dosadnym zdaniem: "Było zaje*****". Wybaczcie wulagryzm, ale nie łudźmy się, że przy takich zaskoczeniach przychodzą myśli bardziej stonowane i kulturalne. Z góry więc już wiecie jakie emocje wzbudził u mnie koncert De Staat. Winien jestem w ty miejscu Live Nation podziękowania za wygrane bilety w jednym z licznych konkursów. W innym przypadku przegapiłbym naprawdę fantastyczną zabawę. Oczywiście ten koncert już wcześniej chodził mi po głowie. Raz, że bilety bardzo tanie (50 zł jak na Live Nation, to niemal cud), dwa, iż De Staat supportował odkrywany przeze mnie Zimmerman. Szczęśliwa wygrana przypieczętowała decyzję o wyjeździe do stolicy.

Przed Klubem Stodoła zameldowałem się  punktualnie w godzinę otwarcia drzwi. Zero kolejek, wszedłem do środka jako druga osoba. Zwiastowało to słabą frekwencję. I mimo, iż na koncercie De Staat miejsce pod sceną zgęstniało, to i tak można się dziwić temu, że tak mało było osób chętnych spędzić ten wieczór z jednym, jeśli nie najlepszym alternatywnym zespołem z Holandii. Nie ma co jednak dalej na to narzekać, wszakże kameralne koncerty klubowe mają swoje niezaprzeczalne uroki.

Zacznijmy jednak od kilku słów na temat występu Zimmermana. Zapewne byłem jedną z niewielu (a może jedyną?) osobą, która czekała na ten support. Lider tej grupy, Simon Casier (notabene to basista bardziej znanej, belgijskiej, indie-rockowej grupy Balthazar) pojawił się na scenie w towarzystwie perkusisty i klawiszowca (nieco wyglądem przypominał mi Dawida Podsiadło). Sam chwycił za gitarę i panowie rozpoczęli koncert od "Someday Maybe". I to był trafiony wybór, bowiem z debiutanckiej płyty "The Afterglow" jest to najbardziej chwytliwy kawałek. Cały, półgodzinny występ wypadł bardzo przyzwoicie i było przyjemnie usłyszeć na żywo kawałki, które jakiś czas temu mnie zachwyciły. Co prawda pracy przed tym projektem jeszcze dużo, ale mają zadatki na fajną grupę. Wyróżnię jeszcze zamykający występ utwór "Hard To Pretend", który został, tak jak na płycie, bardzo ciekawie rozciągnięty do ponad 8 minut. Dobry koncert. Choć jeśli teraz miałbym go porównać z tym co działo się podczas występu De Staat...





To była zupełnie inna bajka. Dawno już nie pamiętam takiego koncertu, który właściwie od pierwszych minut spowodował u mnie euforyczny wybuch entuzjazmu i taką niebywałą chęć do totalnej zabawy (a przecież ich twórczość poznałem pobieżnie). Czysta radość. "Peptalk" z energicznym kopnięciem otworzyło ten występ. "We're gonna have some fun tonight" - słowa z tej piosenki idealnie oddały to co miało dalej nastąpić. Od samego początku Holendrzy narzucili szalone tempo i mocne rytmy, które wręcz zmuszały do zabawy i podskoków. Ale nie tylko muzyka miała taką siłę oddziaływania. Ze sceny biła również widoczna radość i taki luz ze strony zespołu. Oni po prostu znakomicie się bawią swoją muzą. Klawiszowiec wygląd jakby dopiero co przyszedł z piłkarskiego treningu, koleś za perkusją totalnie wymiatał, gitarzysta chyba najbardziej stylowy ze wszystkich (co samo w sobie było zabawnym kotrastem) i przede wszystkim charyzmatyczny lider - Torre Florim. Jego zachowanie na scenie wręcz w pewien sposób zawadiacko prowokowało do szaleństwa. Powstała ta niesamowita chemiczna więź między sceną a odbiorcami. I o to chodziło! Nie będę tu szczegółowo opisywał przebiegu koncertu, gdyż musiałbym chyba wydobyć ze słownika wszelkie synonimy słów, które już właściwie wcześniej padły. W setliście znalazło się oczywiście dużo piosenek z ich ostatniego albumu "O", który w warunkach koncertowych wybrzmiewa doskonale. Te różne syntezatorowe wstawki były wręcz dodatkową oliwą do ognia. Szczególnie doskonale w pamięci zapadł mi kawałek "Make The Call, Leave It All". Zdecydowanie najbardziej taneczny utwór. W połowie koncertu tchu mi już brakowało, czułem, że będą zakwasy (i były), ale nie miałem zamiaru zwalniać, De Staat również. Zdarzył się tylko jeden spokojny moment - zaskakujący aranżacyjnie cover "Firestarter" Prodigy. Pod sceną naprawdę było gorąco. Pamiętam jak jeden chłopak, który bawił się parę kroków przede mną, spojrzał się w pewnym momencie do tyłu, spotkaliśmy się wzrokiem i od razu na naszych twarzach pojawił się uśmiech satysfakcji! To są taki małe szczegóły, ale one doskonale oddają siłę koncertu. Zwróciłem również uwagę na przekrój pokoleniowy - wyśmienicie bawili się zarówno młodsi jak i starsi uczestnicy. Dobra muzyka zawsze łączy! Przejdźmy jednak już do bisów i ostatniego wykonu. Oczywiście mowa tu o "Witch Doctor". Jeśli nie znacie twórczości De Staat, to wyjaśniam, dlaczego jest to jeden z najbardziej oczekiwanych momentów na koncertach tej grupy. Sposób wykonywania tego kawałka nawiązuje do znakomitego teledysku, które zgarnął nawet parę prestiżowych nagród. W nawiązaniu do tego obrazu, Torre schodzi do publiczności, która ustawia się wokół niego i w kulminacyjnych momentach wszyscy ruszają dynamicznie w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Nie inaczej było w Stodole. I to było naprawdę ekscytujące doświadczenie. Torre jakby miał całkowitą kontrolę nad naszymi umysłami. Jeden z tych koncertowych momentów, które zapamiętuje się do końca życia. Zresztą sami zobaczcie jak to wyglądało, gdyż ktoś naprawdę w świetnej jakości to uwiecznił. Aa i gdzieś w centrum powinniście mnie zauważyć w koszulce z logo PM (00:43) :D




Krótko podsumowując, występy De Staat mogę Wam śmiało polecić. Jeśli tylko ktoś z Was wymaga od koncertów głównie dawki nieskrępowanej, energicznej zabawy - to Holendrzy znają się na tym jak mało kto. Nie przegapcie ich kolejnej wizyty w naszym kraju!

PS Kilka minut po koncercie, każdy miał możliwość zdobycia autografu, wspólnej fotki, zamienienia kilku słów z liderem. W tłumie przechadzali się też inni członkowie. Przy stoisku z gadżetami stał również Zimmerman. Przywitałem się z nim, pochwaliłem się, iż odkrywałem jego muzę na blogu. Był wyraźnie zaskoczony. Stał jednak trochę w cieniu lidera De Staat. Od Torre zdobyłem autograf na  plakacie,  ze specjalną dedykacją dla Podróży Muzycznych! Sympatycznie! Nie zabrakło również foty! Setlisty nie udało się zdobyć, ale za to mam tekstową ściągę z nowego utworu ;)








PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.