PM WSPOMINAJĄ: OPEN'ER FESTIVAL 2022!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne wspominają: Open'er Festival 2022!

 
 

 PM WSPOMINAJĄ: OPEN'ER FESTIVAL 2022!

 
 
Zdaję sobie sprawę z tego, że jeszcze nigdy tak długo nie czekaliście na wspomnienia z Open'era. O ile jeśli jeszcze ktoś z Was Podróżujący czekał... Jeśli tak – dziękuję za cierpliwość, a jeśli już o tym zapomnieliście... No mimo wszystko mam nadzieję, że ten poniższy open'erowy pamiętnik okaże się dla Was miłym powrotem do tamtych festiwalowych przygód albo po prostu fajną lekturą! Zapraszam zatem ponownie (przypominam, że dwa tygodnie opublikowałem wspomnienia z Tempelhof Sounds 2022) do mojego koncertowego wehikułu czasu!


Dzień Zero, 28 czerwca


Tradycyjnie z ekipą Podróżujących pojawiłem się w Gdyni dzień wcześniej, by na spokojnie rozbić namioty (w tym roku niezwykle mało było takich śmiałków, jak my, ale to zauważalny trend z ostatnich lat) oraz skorzystać z super koncertowej okazji! Otóż tuż przed rozpoczęciem open'erowego szaleństwa w gdańskim klubie B90 wystąpiła Aurora! Takiej sytuacji nie można było przegapić! Tym bardziej że wcześniej nie miałem okazji tej wspaniałej norweskiej artystki zobaczyć w takich klubowych warunkach. To był naprawdę kolorowy, klimatyczny, pełen magii i pozytywnej energii koncert, na którym Aurora promowała swój nowy album "The Gods We Can Touch" ! A po nim before u Podróżującej Justyny i powrót na pole namiotowe, gdy już świtało... 
 
 

Dzień Pierwszy, 29 czerwca

 
Tuż po godzinie piętnastej przekroczyłem bramy festiwalu i poczułem się jak w domu! Jakże brakowało mi przemierzania tego terenu Lotniska Gdynia-Kosakowo! Zmiany? Prócz wybiegu pod Main Stage (jak się później okazało, specjalnie zmontowany dla Duy Lipy, lecz... do tego dotrzemy) i zmiany otwartej sceny Firestone Stage na namiotową przestrzeń Czujesz Klimat? Stage – niewiele się zmieniło w organizacji festiwalowej przestrzeni.
 
Pierwsze koncertowe podboje? Wpadłem na Tent Stage na dosłownie dziesięć minut, by zobaczyć początek występu formacji Mother Mother. Zapowiadało się na obiecujący koncert, ale mój cel był w tym czasie niepodważalnie inny... 
 
KennyHoopla! Człowiek-tornado! Co chwilę prezentował imponujące piruety, salta, rzucał się na podłogę, wskakiwał na odsłuchy, a w pewnym momencie wylądował nawet w środku pogującego tłumu (niestety stałem po prawej stronie, gdzie było zdecydowanie mniej osób chętnych do stworzenia kotła). Chłopak rozkręcił pop-punk-rockowe szaleństwo! Właśnie na taki energetyczny początek Open'era 2022 liczyłem! 
 
Main Stage otworzył Ralph Kaminski, prezentując premierowo swoje nowe muzyczne show: Bal u Rafała. Obserwowałem ten spektakl z oddali, odpoczywając na trawce i będąc pewnym, że w niedalekiej przyszłości pojawią się lepsze okazje do balowania z Ralphem i jego The Best Band In The World. 
 
Przeciąłem Alter Stage, gdzie publiczność próbowali rozgrzewać chłopaki z Inhaler (odpuściłem, bo w perspektywie miałem ich występ podczas Colours of Ostrava)  i skierowałem się w stronę Tent Stage, by ocenić koncertowy potencjał... 
 
Clairo! Muszę się przyznać, że w zaciszu domowym twórczość tej zdolnej piosenkarki, pomimo wielu walorów, niezbyt skutecznie oddziaływała na moje serducho. Niby kompozycje tworzy piękne, ale nie potrafiły one odcisnąć trwałego śladu na mych emocjach. A tu proszę, z każdym kolejnym kawałkiem rumieniłem się pod Tentem coraz bardziej i ostatecznie wychodziłem z namiotu całkowicie zauroczony! Clairo ma w sobie jakiś niepojęty sceniczny magnetyzm i jej sympatyczna postawa wpłynęła mega pozytywnie na mój nastrój. Warto docenić, że Clairo otoczyła się fantastycznym zespołem! Jej delikatnie tkane singer-sonwriterskie melodie na żywo zyskały sporo energii dzięki właśnie jej scenicznym towarzyszom, którzy dodawali sporo kunsztownych, wręcz jazzujących smaczków. Piękny był moment, w którym Clairo stanęła z boku sceny i w dowód wdzięczności za ich umiejętności symbolicznie przyklęknęła. No i ten niezapomniany finał w postaci radośnie i głośno wyśpiewanej przez publikę piosenki "Sofia" – jeden z TYCH momentów tegorocznej edycji! Jestem przekonany, że Clairo będzie ciepło wspominać swoją pierwszą wizytę w Polsce!      
 
Zawędrowałem w okolice Maina, by odhaczyć sobie na liście do zobaczenia grupę Måneskin. Mam w sobie jakiś niebywały opór przed ich twórczością. Doceniam sceniczną charyzmę (choć dla mnie trochę to przerost formy nad treścią) i fakt, że poniekąd nawrócili młodzież na muzykę rockową, ale no nie popłynąłem z tą falą entuzjazmu, która nieustannie zwyżkuje wokół nich od czasu eurowizyjnego występu. No cóż, dałem im około dwudziestu minut szansy, ale moje nastawienie nie uległo zmianie. Postanowiłem zatem dać szansę... 
 
Sampie The Great! Zambijska raperka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła dawką melodyjnego hip-hopu połączonego z soulową wrażliwością i żywym instrumentarium! W to mi graj! Brawa dla Alter Artu za cwane ustawienie jej w line-upie tuż przed występem... 
 
Little Simz! Współczesna królowa hip-hopu! Jej poprzednie wizyty na naszych festiwalach nieco ignorowałem, ale z każdym kolejnym jej albumem coraz bardziej uświadamiałem sobie skalę jej talentu, a ostatni krążek "Sometimes I Might Be Introvert" absolutnie mnie zachwycił! I tym samym teraz  pojawiłem się pod sceną w pełni świadom jej potencjału, wrażliwości  i niezwykłych raperskich umiejętności. Wyczekiwałem triumfalnego występu i nie zawiodłem się! Simz w otoczeniu znakomitego zespołu dostarczyła nam podniosły i  dynamiczny występ, wypełniony bujającym flow, fenomenalną mieszanką hip-hopu, jazzu, soulu, gospelu, perfekcyjną nawijką tekstów i żywiołowymi interakcjami z tłumem (chóralnie odśpiewane "Selfish" – do dziś mam ciarki!)!  Nigdy wcześniej nie bawiłem się tak wyśmienicie na hip-hopowym koncercie! Simz jesteś wielka!
 
Headlinerski występ Imagine Dragons obserwowałem z daleka i wytrzymałem pół godziny. Po prostu, przegapiając początek tego koncertu, nie potrafiłem się wczuć w to show Smoków. Widowiskowe, ale emocjonalnie mnie nie kopało. No, może tylko cover "Forever Young" Alphaville z dedykacją dla Ukrainy zahaczył o moje emocjonalne struny. Tak naprawdę myślami jednak byłem już przy kolejnej uczcie, która miała nam zostać zaserwowana na Tent Stage przez... 
 
The Smile! Trio złożone z Thoma Yorke'a, Jonny Greenwooda i Toma Skinnera przeniosło nas w jakiś muzyczny absolut! To był występ, który nie sposób ubrać w ziemskie słowa! Maestria! Zbiór jazzowych, funkowych, punkowych, alt-rockowych dźwięków podanych w zniewalających, rozimprowizowanych, ekscentrycznych formach. Thom w doskonałej formie, kokietujący publiczność, tańczący i hipnotyzujący swoim charakterystycznym wokalem. Jego towarzysz z Radiohead Jonny zaś przechodził samego siebie! W ponadnaturalnym stanie skupienia tworzył kunsztowne pejzaże, wspomagając się gitarami, basem, smyczkiem, harfą, klawiszami i innymi cudami. Ba, potrafił nawet w jednym momencie grać na dwóch instrumentach naraz! Kosmos! A nad rytmem całości czuwał perfekcyjny Tom z Sons of Kemet! Genialny koncert! 
 
O niecodzienne koncertowe wrażenia zadbała w Alter Stage znana z formacji Savages Jehnny Beth. To był mroczny, wyuzdany i zarazem fascynujący występ! Tłumnie w namiocie nie było, ale Jehnny kompletnie tym się nie przejmowała i kto odważył się podejść bliżej pod scenę, ten z pewnością nie żałował. Agresywne połączenie rocka, punka i elektroniki wyzwoliło u mnie pokłady autentycznego gniewu. Z każdym kolejnym numerem czułem się bardziej zaangażowany w ten nieco sadystyczny, surowo-industrialny spektakl. I te momenty, gdy Beth schodziła do pierwszych rzędów! W pewnym momencie śpiewała nawet tuż przed moją twarzą! Niezapomniana chwila! 
 
Koncert Vito Bambino na Tentcie odpuściłem na rzecz pierwszego spotkania Podróżujących w Strefie Żywca! Dzięki takim chwilom uwielbiam się pojawiać na Open'erze! 
 
 

Dzień Drugi, 30 czerwca  


Do południa odpoczynek, następnie już na terenie festiwalu w towarzystwie niezawodnych Podróżujących  uzupełnianie kalorii pysznymi langoszami, wizyta w Strefie Żywca i czas na koncertowe podboje! Właściwie ten miły scenariusz prologu powtarzał się już do końca imprezy!
 
Ponownie koncertowy dzień rozpoczął się dla mnie od wizyty w namiocie Alter Stage. Na deskach indie-rockowa formacja Porridge Radio, której ostatnie dwa albumy "Every Bad" i "Waterslide, Diving Board, Ladder To The Sky" zdobyły szerokie uznanie krytyków, a mnie osobiście powaliły – szczególnie ten drugi – potężnymi emocjonalnymi pociskami, które wytworzyły kilka wyrw w sercu. I występ Porridge Radio był napakowany druzgocącymi emocjami. To przede wszystkim zasługa niezwykle ekspresyjnej postawy wokalistki Dany Margolin. Tej dziewczynie można byłoby wyłączyć mikrofon, a i tak jestem pewny, że jej mantrowo i agresywnie powtarzane wersy kolejnych kompozycji działałby na mnie tak samo wstrząsająco. To było kolektywne współodczuwanie i  przeżywanie nieopisanego muzycznego cierpienia. Nieprzystające może do tak wczesnej pory festiwalowej, ale fascynujące. Na tyle, że postanowiłem pozostać do końca, poświęcając początek występu... 
 
Royal Blood! Truchtem dobiegłem pod Main Stage i z miejsca wszystkie emocje wtłaczane w moje serducho przez Porridge Radio, tu znalazły swoje ujście! Mike i Ben, jak zawsze, wywołali pod sceną trzęsienie ziemi o niespotykanej amplitudzie. Co prawda z prawej strony miałem początkowo wrażenie, że jest delikatnie za spokojnie, ale – nieskromnie mówiąc – wziąłem sprawy w swoje ręce i pomagałem rozkręcić żywiołowe pogo! Oj tak, znów pojawiały się diabliki w moich oczach! Od berlińskiego koncertu chyba kondycja zdołała mi się poprawić, bo po tej rockowej pożodze byłem gotów jeszcze na swoiste gitarowe post scriptum, które zapewnili chłopaki z zespołu... 
 
Enola Gay! Ten irlandzki zespół był zagraniczną perełką w line-upie sceny Czujesz Klimat? i kto ich przegapił, ten ma co żałować! Bezczelna dawka krwistego punkowego i noise-rockowego szaleństwa! Wznieciliśmy niezłą chmurę kurzu i pyłu pod tym niewielkim scenicznym namiotem! Było pogo i na maksa gniewnie oraz energicznie!
 
Czas na zmianę klimatu! Ananasy rzucane ze sceny w stronę publiki? Wszystko jasne – Glass Animals wreszcie (kto pamięta ten feralnie odwołany koncert w 2018?) na głównej scenie Open'era! Morze telefonów wyciągnięte na viralowym przeboju "Heat Waves" mówiło wiele. Brytyjczycy przyjechali do nas, będąc na fali niesamowitego sukcesu i czuło się to także w ich scenicznej postawie, w której było sporo luzu i radości. Niestety wypieki na twarzy mi się nie pojawiły. Raz, że nad terenem Open'era zrobiło się pochmurnie, co nie sprzyjało wytworzeniu chilloutowej atmosfery, dwa – w pierwszej strefie mogły pęknąć bębenki od basów. Niestety dźwiękowcowi za konsoletą ten jeden suwak przesunął się tym razem zdecydowanie za wysoko. Generalnie było jednak całkiem sympatycznie. 
 
Zazwyczaj na festiwalach, gdy mam wybór między interesującym zagranicznym artystą a polskim wykonawcą, wybieram ten pierwszy wariant, ale tym razem odpuściłem popowe show Tove Lo (podobno świetny koncert) na rzecz zdzierania gardła przy śpiewaniu nowych i starych przebojów poznańskiego zespołu Muchy! Plan zakładał maksymalnie 40-minutowe spotkanie, ale bawiłem się tak dobrze, że zostałem do końca! Okej, deszczowa aura też pomogła w podjęciu tej, a nie innej decyzji i ostatecznie dobrze się stało, bo nic a nic nie straciłem z występu... 
 
Twenty One Pilots. Tenże został bowiem wstrzymany, gdyż nad terenem festiwalu zaczęło się niebezpiecznie błyskać. Nadciągała burza... Sytuacja zrobiła się niezwykle napięta, gdyż w pewnym momencie ochrona zaczęła wypraszać wszystkie osoby zgromadzone w pierwszej strefie... Decydowały o tym oczywiste względy bezpieczeństwa, ale i tak obserwowałem tę sytuację z niedowierzaniem i współczułem największym fanom. Na szczęście kilka minut później ze sceny usłyszeliśmy pozytywny komunikat: burza nas oszczędziła i "poszła" bokiem. Z półgodzinnym poślizgiem amerykański zespół wokalisty Tylera Josepha i perkusisty Josha Dunna rozpoczął swój koncert! I cóż to było za show! Nie do końca wiedziałem, czego się po nich spodziewać. Do tej pory niespecjalnie słuchałem ich płyt, choć te największe przeboje do mnie oczywiście docierały, ale już filmiki z ich występu w łódzkiej Atlas Arenie zaskakująco mi się niegdyś podobały i nawet odczuwałem żal, że mnie tam nie było. No i w Gdyni Twenty One Pilots już ostatecznie przekonali mnie do siebie! To był po prostu majstersztyk! Przekrojowy set z oczywistymi hitami i mnóstwem niespodzianek! Zagrali choćby cover "Bennie And The Jets" Eltona Johna, piękny folkowy medley utworów "I Can See Clearly Now / My Girl / Home / Careless Whisper / House of Gold / We Don't Believe What's on TV" (cały zespół zgromadzony wokół... rozpalonego ogniska na scenie!), który trębacz zakończył odegraniem... "Dni, których nie znamy" Marka Grechuty (mega szacun!) oraz zręcznie wpletli "I'm Not Okey (I Promise)" My Chemical Romance w żywiołowe "Shy Away"! Do tego nieustanne produkcyjne ficzery na czele ze wspinaczką Tylera na specjalnie postawioną konstrukcję wieży pośród publiczności. Z kolei szalejący za bębnami Josh miał swoje pięć minut, gdy publiczność w pierwszych rzędach podtrzymywała dla niego na platformie zestaw perkusyjny! Zresztą ten elementy powtórzył się podczas finałowego "Trees", gdy obaj stanęli na takich platformach i uderzali w kotły perkusyjne przy kulminacyjnym wystrzale konfetti! Ja byłem pod ogromnym wrażeniem eklektyzmu tego koncertu. Nie dało się tego występu zaszufladkować, a rozpierani niezwykłą energią Tyler i Josh byli wspierani przez zespół-orkiestrę, która... no zrobiła robotę. Można z nimi sympatyzować lub nie, ale na żywo po prostu wymiatają! 
 
W hipnotyzujący stan wprowadzili mnie członkowie z zespołu z cenionego instrumentalnego zespołu BadBadNotGood. W zaciemnionym Alter Stage (jedyny element oświetlenia to rzucane na płótno za zespołem z projektora dość psychodeliczne obrazy o vhs-owej jakości) ta kanadyjska formacja zachwycała swoim jazzowym kunsztem, w który wplata również inspiracje innymi gatunkami. Ogromną niespodzianką było w pewnym momencie pojawienie się na scenie naszej młodej krajanki Zalii, która dołożyła swój piękny wokal do jednej kompozycji. 
 
Drugi dzień zakończyłem tanecznymi pląsami przy tłustych bitach zapodawanych przez Lilly Palmer w Beat Stage. 
 
 

Dzień trzeci, czyli ten o którym wszyscy chcieliby zapomnieć, 1 lipca

 
Od rana wymieniałem wiadomości z siostrą, która bardzo spontanicznie zdecydowała się na weekendowy karnet. Przede wszystkim pytała się mnie o stan i prognozę pogody. Internetowe pogodynki przewidywały wieczorem kolejną burzę. Wierzyłem, że jednak skończy się na strachu, tak jak wczoraj. No cóż... Nikt się nie spodziewał takiej katastrofy... 
 
Zanim jednak niebiosa zafundowały nam apokaliptyczną rozrywkę udało mi się jeszcze zobaczyć bardzo symboliczny występ ukraińskiego zespołu DakhaBrakha na Tent Stage i kilka minut występu Flohio na Alter Stage. W pewnym momencie zauważyłem nerwowe poruszenie za kulisami sceny Altera i już przeczuwałem, że nadchodzą problemy. Koncert został przerwany, a zdezorientowana Flohio z blantem w ręku nie chciała opuszczać sceny – nie była świadoma powagi sytuacji. Na telebimach pojawił się wiejący grozą komunikat: "Bardzo prosimy o zachowanie spokoju i podążanie w kierunku wyjść". Z ekipą wyszliśmy spod namiotu, przywdzialiśmy peleryny, zdążyliśmy cyknąć pamiątkową fotkę z uśmiechami na twarzach, ale za chwilę już nikomu z nas do śmiechu nie było. Nadciągnął potężny szkwał, deszcz z gradem, burzowe grzmoty... Właściwie w przeciągu sekundy czułem, że cały moknę, a buty... No czułem, jakbym zanurzał stopy w morzu... Nie było żartów, to prawdziwa ewakuacja. Zapanował delikatny chaos i stan dezinformacji, ale udało się uniknąć zbiorowej paniki. No umówmy się. Można latami przygotowywać się do takiej hipotetycznej, ogromnej ewakuacji, ale życie zawsze pisze swoje scenariusze. Nie do końca wiedziałem co ze sobą począć, a najbardziej współczułem siostrze i Podróżującej Wiktorii, które specjalnie kupiły te weekendowe karnety. Pole namiotowe oczywiście również zostało zamknięte. Porywisty wiatr ustał, ale nikt tu nie liczył na szybkie wznowienie festiwalu, ba właściwie wielu już spisało ten dzień na stracenie. Część osób nie zdążyła w ogóle dojechać na teren, część była wywożona autobusami (dopóki powalone drzewo na szosie nie zatamowało ruchu) do różnych punktów (trójmiejskie hale, a nawet Biedronki), część po prostu czekała na rozwój sytuacji, a jeszcze inni chronili się w autach. Z częścią ekipy Podróżujących ostatecznie znalazłem się w tej ostatniej grupie osób. Z delikatnym niepokojem obserwowaliśmy kolejne wyładowania i sprawdzaliśmy dalsze prognozy. Były one nader optymistyczne, choć aura była dynamiczna. Czekaliśmy zatem na komunikaty festiwalowe i... Cóż, smutki topiliśmy w jagerku. Don't judge us! Po trzech godzinach (około 22:30) na social mediach poinformowano, że jest plan wznowienia festiwalu. Napływały kolejne informacje: koncerty Megan Thee Stallion i, co gorsza, Duy Lipy zostały odwołane, natomiast na Mainie  o około 1 w nocy swój set rozpocznie Martin Garrix, reanimacja Tenta się nie powiodła... Gdzieś o 23:00 gruchnęła wieść, że za 15 minut swój koncert na Alterze  rozpocznie Sky Ferreira, a po niej Iceage. To nas natychmiastowo postawiło na nogi i naładowani adrenaliną (no i delikatnie pod wpływem alkoholowego upojenia) biegiem ruszyliśmy w stronę terenu lotniska. A kawałek mieliśmy, bo chroniliśmy się w jednej z polnych dróg w okolicach głównego open'erowego przystanka. Miałem już tak totalnie wywalone na pogodę, że zrezygnowałem z pomysłu przebierania butów i skarpetek, więc... No tak, cały czas niekomfortowo chlapało mi w butach, ale po prostu pragnąłem choć trochę ten dzień uratować. 
 
W końcu dotarliśmy pod Alter Stage, ale Sky Ferreiry ani widu, ani słychu. Koncert rozpoczął się z ponad półgodzinnym opóźnieniem... Początkowo cały zespół borykał się z technicznymi problemami związanymi z nagłośnieniem, ale z każdym kolejnym numerem sytuacja się poprawiała. Pierwotnie koncert Sky nie był w moich planach, więc kompletnie na to spotkanie się nie przygotowywałem. A było bardzo solidnie. Klimatyczna i zarazem dynamiczna porcja popu, piękny wokal skrytej w cieniu Ferreiry i sprawny zespół wokół niej. Pozytyw.
 
Przerwę między koncertami na Alterze wykorzystałem na przyjrzenie się fragmencikowi show Martina Garrixa. Co tu wiele mówić, Holender jest kozakiem w swoim fachu i zawsze rozkręca świetne imprezy. Tłumów pod Mainem rzecz jasna nie było, ale Martin doceniał ze sceny tych, którzy powrócili i zagrał ostatecznie ponad trzygodzinny set do samego świtu. Naprawdę zasługiwał na szacunek za takie podejście w obliczu tej całej feralnej sytuacji.
 
Dla mnie jednak nieoczekiwanymi headlinerami tego pechowego dnia okazali się panowie z zespołu Iceage! Duńczycy zaserwowali nam pasjonujący, gitarowy występ, którego intensywność z każdym kolejnym kawałkiem wzrastała. Krew w mych żyłach również powolutku się gotowała i już pod koniec nawet znalazłem się z towarzyszącym mi Podróżującym Wojtkiem w epicentrum skromnego poga. Do takich reakcji skutecznie prowokował również charyzmatyczny wokalista Elias Bender Rønnenfelt. W swej ekspresji przypominał nieco taką młodszą wersję Cave'a. Świetny koncert! 
 
Spod Altera wyszedłem naładowany bardzo dobrą energią! Na Mainie show Garrixa wciąż trwało, ale my z Wojtkiem postanowiliśmy spełnić nasze guilty pleasure... Pośpiewaliśmy i poskakaliśmy bezwstydnie do "Egoistki" Julii Pośnik na reaktywowanej scenie Czujesz Klimat?! 
 
Na zakończenie po trudach tego szalonego – niestety w tym negatywnym znaczeniu – dnia wypiliśmy po piwku w Strefie Żywca i można było udać się na spoczynek z nadzieją, że sobota będzie dla nas wszystkich łaskawsza... 
 
 

Dzień Czwarty, 2 lipca

 
Pod względem pogody było o niebo lepiej! Świeciło przyjemne słoneczko i żadna burza już nam nie zagrażała. Nieco mniej szczęścia miał sobotni line-up. W czwartek wieczorem już wiedzieliśmy, że The Chemical Brothers nie dotrą na Open'era z powodu choroby i nie zamkną swoim epickim show Maina. To zadanie ostatecznie przypadło Taco Hemingwayowi, a za Chemicznych w ostatniej chwili sprowadzono Peggy Gou, która dostała slot przed The Killers. Po przekroczeniu festiwalowej bramy spadł na mnie kolejny cios: u dziewczyn z Pillow Queens wykryto zarażenie Covidem i odwołano ich występ na Alter Stage... No nie mogłem w to uwierzyć... Miałem wspaniałe wspomnienia z ich występu na Tempelhofie, nowa płyta totalnie mnie zauroczyła i tak cieszyłem się z tej pierwszej wizyty w Polsce dziewczyn z Belfastu... A tu zonk. No trudno...
 
Plan na początek dnia uległ zatem zmianie. Przysłuchiwałem się występowi Kacperczyków na Mainie, popijając piwko w pobliskiej strefie gastro, a następnie w taneczny stan wprowadziła mnie... 

Jessie Ware! Do tej pory raczej z obojętnością podchodziłem do jej twórczości, ale na żywo totalnie mnie ta ceniona artystka kupiła! Rozluźniony piwkiem i otulony ciepłymi promieniami słonecznymi poczułem się niezwykle błogo przy tej wysmakowanej dawce klubowego popu, disco i funku z ostatniej płyty "What’s Your Pleasure?" połączonej z nostalgicznymi balladami ("Say You Love Me", "Wildest Moments"). Przymykałem oczy (choć warto było zerkać na popisy towarzyszącej Jessie trójki tancerzy) i oddawałem z przyjemnością swoje ciało we władanie satysfakcjonujących tanecznych wibracji!    
 
Kolejny przystanek? Tent Stage i...
 
Seasick Steve! 71-letni facet przywiózł z amerykańskiego Południa do Gdyni dawkę soczystego, klasycznego bluesa z domieszką folku, southern rocka i americany. Widziałem już jego występ w 2018 roku podczas Colours Of Ostrava i niczym szczególnym może mnie zaskoczył (choć w międzyczasie wydał solidną płytę "Love and Peace"), ale bawiłem się równie zacnie! Tradycyjnie Seasick przysiadł sobie na wintydżowym, drewnianym krześle, a obok niego w bębny żarliwie walił Dan Magnusson. Zaprezentował nam swoją osobliwą kolekcję własnoręcznie konstruowanych gitar, a także w pewnym momencie w swoim szarmanckim stylu zaprosił jedną z fanek na scenę i twarzą w twarz "flirtował" z nią poprzez muzyczny przepływ emocji. Sympatyczny gość, który na dodatek gra świetnego, korzennego bluesa – czego chcieć więcej?

Następnie udaliśmy się – przeciskając się przez ogrooomne tłumy (osoby z biletami na piątek mogły skorzystać z opcji darmowego wejścia w sobotę) –   pod Main Stage, gdzie swój set rozkręcała Peggy Gou! Chwilka odpoczynku na trawie i następnie podbiłem do pierwszej strefy, by już zaklepać sobie dobre miejsce na The Killers. No i tym samym nieoczekiwanie wkręciłem się w house'owe rytmy zapodawane przez południowokoreańską DJ-kę, która swoją drogą przyjechała do nas dzień przed swoimi urodzinami. Sama sobie i nam sprezentowała świetny before przy klimatycznym zachodzie słońca. A co by dopiero się działo po zmroku! Niby totalnie nie moja bajka, ale Peggy zapunktowała u mnie na plus. 

No i wreszcie! Czas na najbardziej wyczekiwanego przeze mnie headlinera tegorocznej edycji: The Killers! Na spełnienie tego koncertowego marzenia czekałem dobre 10 lat! Tyle samo zdążyło minąć od ich poprzedniej wizyty w Polsce na Coke Live Music Festival, którą – pamiętam do dziś – przeżywałem przed ekranem monitora, oglądając livestream. Kto by pomyślał wtedy, że Brandonowi z ekipą tyle lat zajmie powrót nad Wisłę. Nie ma co jednak już utyskiwać, przyjechali w starym-nowym składzie (do końca nie byłem przekonany, czy na trasie pojawi się David Keuning, ale na szczęście mogliśmy podziwiać jego gitarowe riffy, zbrakło tylko Marka Stoermera) i dane mi było móc w końcu wyskakać i  wyśpiewać na całe gardło ich koncertowe killery! Rozpoczęli z vegasowskim rozmachem od "The Man", w trakcie którego wystrzeliło konfetii banknotów z podobiznami członów zespołu! Przy pierwszych dźwiękach "Somebody Told Me" oszalałem ze szczęścia! Brandon w eleganckim garniaku co chwilę wskakiwał na podwyższenia sceniczne i starał się nas prowokować do żywiołowych reakcji. Nie miał łatwego zadania, bo pod sceną wymieszali się zagorzali i wytęsknieni sympatycy zespołu z... fanami, którzy czekali już na Taco Hemingwaya. Przy "Dying Breed" Flowers wydawał się nawet nieco rozczarowany naszą słabą próbą chóralnego śpiewania "Na na na na, na na na na". No ale powiedzmy też szczerze: utwór ten nie należy do ich najlepszych osiągnięć. Przy klasykach "Spaceman", "For Reasons Unknown", "Read My Mind", "When You Were Young", "All These Things That I've Done" (ach, zdarłem gardło przy mantrowym śpiewaniu wersu "I got soul, but I'm not a soldier"!), tanecznym "Human" i wystrzałowym "Mr. Brightside" czułem unoszącą mnie ponad ziemię pozytywną energię! Piękne wizuale w tle, poszerzony zespół w formie, produkcja godna Las Vegas... No zabrakło tylko trochę tego zbiorowego szaleństwa. Publika nie stała się jednym organizmem, ale ja miałem szczerze na to wywalone. Totalnie odleciałem w swoim świecie i cieszyłem się jak dzieciak z nowego zestawu lego! 
 
Nie miałem jednak nawet ani minuty na złapanie oddechu po występie The Killers. Od razu bardzo przyspieszonym krokiem skierowałem się ku Alter Stage, gdzie swój występ rozpoczęła już Yola, która dla mnie przed Open'erem okazała się fenomenalnym odkryciem muzycznym. Zakochałem się szczególnie w jej magicznym utworze "Dancing Away in Tears", który bezlitośnie na tej trasie umieszczała jako drugi na setliście. No więc wyobraźcie sobie tę sytuację: wędruję przez ten nierówny teren Open'era pogodzony z tym, że nie usłyszę tego kawałka, docieram w okolice Altera i nagle słyszę, że Yola jednak jeszcze to śpiewa... Jakby piorun mnie strzelił! Odpaliłem nitro w swoich nogach i sprintem biegłem (ja wiem, 200-300 metrów?) pod Alter! No chyba nawet Ewa Swoboda doceniłaby mój wysiłek! To był zdecydowanie jeden z najbardziej ikonicznych festiwalowych biegów w mojej historii! Zdążyłem! A jakże! Ledwo łapałem oddech, ale co usłyszałem to moje! A doznanie było przepiękne, tak jak zresztą cały koncert tej brytyjskiej wokalistki (mieszkającej obecnie w Stanach). Yola po prostu jest obdarzona powalającym wokalem (nie bez powodu Buz Lutherman wybrał ją do roli Sister Rosetty Tharpe w "Elvisie"), który w połączeniu ze soulowymi dźwiękami z domieszką amerykańskiego country chwyta za serducho i buja ciałem! Widziałem opadnięte szczęki, wybałuszone oczy, ale przede wszystkim radość na twarzach, która wlewana była do serc publiczności hektolitrami poprzez autorskie cudne kompozycje, jak i fantastycznie zaprezentowane covery "Goodbye Yellow Brick Road" Eltona Johna, "Sweet Love" Anity Baker i  "Don't Stop the Music" Yarbrough & Peoples. Przeczucie mnie nie zawiodło, że o tym koncercie będziemy mówić w kategoriach ukrytego klejnotu w tegorocznym line-upie! Kto próbował się dopchać albo przeżyć w upchniętym do bólu Tentcie na leśnym koncercie Dawida Podsiadły (beznadziejny pomysł), ten ma co żałować! 
 
Koncert Taco na Mainie odpuściłem, chwilkę wskoczyłem pod namiot Beat Stage, by rozgrzać się przy bitach Nicoli Moudaber i powróciłem na Alter Stage na rewelacyjny koncert... 

Sons of Kemet! To właśnie tej formacji przypadło zamknięcie Altera! Grający na saksofonie i klarnecie Shabaka Hutchings, wypluwający płuca w tubę Theon Cross oraz precyzyjni perkusiści bębniący na dwóch pełnych zestawach Tom Skinner i Eddie Hick dostarczyli nam niezwykłe 80-minutowe doświadczenie! Płomienny i krzykliwy afrojazz z elementami funku, tradycyjnej afrykańskiej muzyki ludowej, promieniujący iście rockową energią – to było po prostu unikalne widowisko stworzone przez prawdziwych wirtuozerów! I tylko żal, że to była jedna z ostatnich szans na zobaczenie tej formacji na żywo, gdyż historia Sons of Kemet dobiegła końca... 
 
No i to byłoby na tyle z koncertowych przygód na Open'erze 2022! Co prawda jeszcze na Tentcie "śpiewała" Young Leosia (koncert przeniesiony z piątku), ale... Bym tam się zjawił, to chyba ktoś musiałby siłą mnie tam zanieść... Ostatnie chwile na festiwalu wolałem spędzić w towarzystwie ekipy Podróżujących zgromadzonej już tradycyjnie w Strefie Żywca! Nie będę Was wszystkich wymieniał, ale Wy dobrze wiecie: dzięki za wszystkie wspólne spotkania i open'erowe przeżycia!


Stawiam ostatnią kropkę w tym open'erowym pamiętniku i zapraszam do odpalenia zbioru koncertowych nagrań oraz przejrzenia mej fotorelacji! I do zobaczenia na tegorocznym Open'erze!


WIDEO: 






FOTORELACJA: 



















































































































































































































































































































Sylwester Zarębski 
PM
22.03.2022


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.