Podróże Muzyczne relacjonują: Inside Seaside 2025!

/
0 Comments
Relacja z Inside Seaside 2025



Podróże Muzyczne relacjonują: Inside Seaside 2025!  

 

 

Trzecia edycja festiwalu Inside Seaside za nami! Znów gdańskie AmberExpo było świadkiem licznych mniej lub bardziej ognistych i wyrafinowanych występów zagranicznych i polskich nazw oraz gościło w swych progach tysiące festiwalowiczów i koncertowych wariatów, pragnących muzycznych uniesień, poszukujących katartycznych emocji i okazji do tanecznego szaleństwa, a także przy okazji skorych do korzystania z wszelakiej bogatej pozamuzycznej oferty kulturalnej. Od momentu przekroczenia progu hali targowej nie można było narzekać na nudę. I choć może na pierwszy rzut oka plakat tegorocznej edycji nie wzbudzał takiej ekscytacji, jak te z poprzednich lat, to i tak wierzyłem, że ten program jako całość obroni się na żywo i, spoilerując, absolutnie się nie myliłem! Przeżyjmy ten weekend jeszcze raz!


Sobota, 08.11 


Pierwsze chwile na festiwalu poświęciłem na zapoznanie się z terenem, który w tym roku doczekał się upgrade'u o czwartą halę na parterze. W niej, obok Foodhallu Montowni, rozgościła się 100cznia na wyjeździe, Strefa Rozmów Radia 357, Targi Plakatów, stoiska z modą. Przejście między głównymi scenami nieco się wydłużyło, ale z drugiej strony festiwal zyskał na przepustowości i przestrzenności (szczególnie na korytarzu na pierwszym piętrze, gdzie w poprzednich latach zatory bywały bardzo częste). Wpadłem oczywiście chwilę później do Świetlicy, by tradycyjnie podpisać się na ściance, dalej zakupiłem festiwalowy plakat (tak, ten z mewą i kasetą magnetofonową!),  był czas na pogaduchy z Ekipą Podróżujących i w końcu zameldowałem się pod najmniejszą sceną UpStage, by rozgrzać się przy koncercie chłopaków z zespołu... 

Metro! Moje trzecie spotkanie z nimi w tym roku po brawurowych koncertach na Next Festival i klubowym w toruńskim Kombinacie Kultury i... tym razem zabrakło iskry do rozpalenia płomienia ekscytacji i wytworzenia żarliwej chemii między sceną a wyraźnie dopiero budzącą się do życia publicznością. Trudno to wyjaśnić, bowiem sami chłopcy ze swojej strony prezentowali obiecujące gitarowe rzemiosło. Pod UpStage dostarczyli odpowiednią dawkę porywających zimnofalowych i postpunkowych melodii rodem z lat 80. oraz szczyptę scenicznej ekspresji. W pamięci z pewnością zapadnie obrazek, gdy liderujący zespołowi Olek zmierzył się czoło w czoło z posyłającym riffy Mikołajem, niczym dwa walczące ze sobą jelenie. Energia panująca w zespole wciąż wznosi się na tej fali młodzieńczego, zaraźliwego entuzjazmu. Powtórzę się po raz trzeci: zanurzają się w przeszłości, ale przyszłość przed nimi.  
 

Szybko przemieściłem się pod Gdańsk Stage, by po czterech latach sprawdzić, co tam słychać u Ofelii. A przyznam się, że w ostatnim czasie nie śledziłem uważnie jej poczynań, tym bardziej zaskoczyło mnie jej odświeżone sceniczne oblicze, któremu zdecydowanie obecnie bliżej do typowej rockowej stylistyki. Koncert spod znaku girl power! Ofelii – wspieranej na scenie między innymi przez znanych doskonale miłośnikom polskiej sceny gitarzystę Kamila Holdena Kryszaka oraz perkusistkę Wiktorię Jakubowską – doprawdy do twarzy z żarliwie szarpanymi strunami gitary elektrycznej i wyrzucającej z siebie wersy tych starszych i świeższych piosenek z niezwykłą drapieżnością. Szkoda tylko, że skończyła ten występ dziesięć minut przed czasem, gdyż w mym wnętrzu rósł apetyt na więcej.   
 
 
Doceniam organizatorów Inside Seaside za to, że przy każdej edycji starają się przemycić trochę jazzowych uniesień. I dzięki temu miałem teraz sposobność po raz pierwszy zmierzyć się z twórczością powracającego po przerwie, okrytego już łatką legendy Pink Freud. Zespół dowodzony przez Wojtka Mazolewskiego podniósł temperaturę wieczoru za sprawą zderzania ze sobą jazzowej finezji z eksplozywną energią ocierającą się niemal o punk-rockowe odloty. Grooviasty bas Mazolewskiego, wirujące solówki na saksofonie, wyrazista perkusja, subtelne elektroniczne dodatki – jednocześnie ten koncert hipnotyzował i porywał. Niezależnie od tego czy panowie prezentowali nowy materiał, czy sięgali po starsze kompozycje – scena kipiała od energii i szczerej radości wspólnej gry. W taki szalony jazz to mi graj!  
 

Rzuciłem okiem, a właściwie słuchem na koncert formacji Fisz Emade Tworzywo, który zgromadził bardzo liczną publiczność. Bracia Waglewscy zdawali się dostarczać emocje na swoim, niezmiennie od lat wysokim poziomie artystycznym, a kompozycja "Muzyka jest o nas" podbudowała mnie w myśli, że znajduję się we właściwym miejscu i czasie, ale mimo wszystko chwilę później postanowiłem już ewakuować się na pierwsze piętro, by zameldować się pod sceną UpStage w oczekiwaniu na pierwszą zagraniczną perełkę w line-upie...  
 

Lianę Flores! Brytyjsko-brazylijska artystka wspierana przez urocze koleżanki z zespołu, opiekujące się basem, perkusją i keyboardem, zaprezentowała nam rozczulającą dawkę songwritingu i niespiesznego folku z lat 60., 70. połączonego z bossa novą. Autorka viralowej kompozycji "rises the moon" i zeszłorocznego albumu "Flowers of the Soul" nie siliła się na efektowność. Jej piosenki płynęły leniwym nurtem, który docierał do serca z dostawą kojących emocji. Z utworu na utwór ten występ nabierał rumieńców. Liana wydawała się delikatnie onieśmielona tym pierwszym występem w Polsce przed tak licznie zgromadzoną publicznością, ale z każdą kolejną chwilą odnosiłem wrażenie, że nabiera większej pewności siebie. Dziewczyny z jej zespołu zaś w swej instrumentalnej grze popisywały się niezwykłą jazzową subtelnością (szczególną uwagę zwracałem na kunszt zjawiskowej perkusistki). Doprawdy przy wejściu do sali każdy uczestnik powinien otrzymać lampkę wina, gdyż to był właśnie taki koncert idealny pod degustację tego trunku. I choć to był na wielu poziomach czarujący i błogi występ, to Liana nie zdołała rozpalić w mym wnętrzu płomienia nowej muzycznej miłości. Być może na tym etapie festiwalu potrzebowałem innej energii, a może jednak było to zbyt krótkie z mej strony spotkanie, gdyż po półgodzinie postanowiłem już okupować najlepsze możliwe miejsce na koncercie...
 

Sigrid! Od wielu lat pałam słabością do twórczości i wrażliwości tej norweskiej gwiazdy popu i niezwykle wyczekiwałem te trzecie z nią spotkanie. Moją ekscytację obrazował niemal bieg pod barierkę Gdańsk Stage po otwarciu drzwi na halę. Niby młodość już za pasem, ale jednak jak moje oczy ujrzą pustą barierkę, to niczym magnes do niej ciągnę. No i się udało! I chwilę później z tej dogodnej pozycji i ze wsparciem nieocenionych Podróżujących za plecami z szerokim uśmiechem na twarzy obserwowałem niezmienną witalność i niegasnący od lat sceniczny poptymizm Sigrid. Wbiegła ona na scenę ubrana niemal klasycznie w niebieskie dżinsy, biały t-shirt, bez makijażu i niezwłocznie poczęstowała nas swoim donośnym wokalem i dawką euforycznego skandynawskiego popu, poczynając od openerowego utworu "I'll Always Be Your Girl" z jej jeszcze świeżutkiego nowego albumu "There’s Always More That I Could Say". Pozytywna fala barwnej energii w pierwszej chwili aż zdrowo przytłoczyła. Niemniej w tej pierwszej fazie koncertu zauważalne były pewne problemy techniczne, które delikatnie wpływały na dynamikę show i koncentrację samej Sigrid, ale z biegiem czasu przeciwności losu zostały zażegnane i generalnie nie wpływały na odbiór tego koncertu. Sympatyczna Norweżka wybrnęła z tego zresztą zręcznie, zauważając, że przynajmniej jest jasne, iż gra z zespołem w pełni na żywo. I to jeszcze jak! Doprawdy niemal przy każdym utworze nogi same rwały mi się tu do tanecznych wyskoków! Szczególnie nie zawodziły bangery ze starszych płyt Sigrid ("Sucker Punch", "Burning Bridges", "Mirror", "Don't Kill My Vibe"), ale lwią część repertuaru stanowiły najnowsze kompozycje, które zdołały się obronić scenicznie. Płomiennie i z rockowym przytupem (ta solówka gitarzysty na skraju sceny!) wypadło "Kiss the Sky", electropopowym sznytem rodem z lat 90. uwodziło i porywało "Hush Baby, Hurry Slowly", euforyczny refren "Two Years" przylepił się do serca na długi czas po koncercie, przy żarliwie wyśpiewanym "Have You Heard This Song Before" Sigrid przetestowała wytrzymałość swoich strun głosowych, "Jellyfish" otoczyło nas niemal pixarowską emocjonalną aurą (i powiodło nas do wspólnego falowania rękoma), a tytułowa ballada "There’s Always More That I Could Say" wykonana przy samym akompaniamencie klawiszy może nie wycisnęła ze mnie łez, ale rozczuliła i zapewniła chwilę odpowiedniego wytchnienia przed eksplozywną końcówką tego koncertu. A w tym finałowym fragmencie z nowości pojawiła się też kozacka kompozycja "Fort Knox"! Ależ ten aranż na żywo wybrzmiał potężnie i dark-popowo! No tutaj kroił się nawet potencjał pogowania. Taneczne wrotki zaś odpiąłem na całego podczas finałowego "Strangers"! Szalałem do utraty tchu, aż fotografka z teamu Sigrid uśmiechała się na widok moich pląsów. A i z samą Sigrid mam wrażenie, że tak z dwa razy podczas tego koncertu udało mi się nawiązać kontakt wzrokowy. A gdyby tak jeszcze zeskoczyła z tej sceny... Z tych trzech koncertów Sigrid, które przeżyłem (wcześniej jeszcze Open'er i Orange Warsaw Festival), ten inside'owy umieściłbym co prawda na najniższym podium, ale mimo wszystko oczekiwania względem beztroskiego i ładującego życiowe akumulatory popowego show zostały i tak spełnione z nawiązką. Sigrid potwierdziła, że jest fantastyczną i przesympatyczną postacią sceniczną oraz czołową przedstawicielką gorącego popu z chłodnej Skandynawii.  
 

Taneczny vibe festiwalowej publiczności podtrzymał na Ergo Hestia Theatre Stage holendersko-turecki zespół Altin Gün! Podczas OFF Festivalu w 2022 roku udało mi się zasmakować tylko końcówkę występu tej amsterdamskiej formacji, ale ich połączenie anatolijskiej ludowej muzy z rockową psychodelią i funkiem wbiło mi się bardzo głęboko w świadomość i porwało wówczas z miejsca do tanecznych wygibasów. W zeszłym roku doszło jednak do poważnej zmiany w zespole z powodu odejścia Merve Daşdemir, która grała na klawiszach i przede wszystkim dokładała do ich kompozycji kluczowy wokal. I obecnie na żywo trochę tego żeńskiego pierwiastka wokalnego im brakuje, gdyż trudno Erdinça Ecevita Yildiza zaliczyć do grona wybitnych wokalistów, ale zespół na szczęście te niedostatki nadrabia instrumentalnym groovem! Jakże ta ich pulsująca bliskowschodnim rytmem muza prowokowała do tańca! A dokładana do tego rockowa intensywność jeszcze bardziej podbijała moje serducho. Znów złorzeczyłem na czasówkę i fakt, że zdołałem zobaczyć tylko półgodzinny fragment ich koncertu, ale warto było się nawet na te kilka piosenek tu pofatygować i popaść w hipnotyczny trans. Takie festiwalowe smakowanie i przekraczanie muzycznych oraz kulturowych stref komfortu uwielbiam! 


Odpowiednio wcześniej powróciłem pod Gdańsk Stage, by zająć dobre miejscówkę (udało się znów wbić na barierkę!) przed headlinerskim występem australijskiego duetu Royel Otis! Jeszcze rok temu o tej porze grali koncert w niewielkich warszawskich Hybrydach, więc ich headlinerski status – mimo sukcesywnie rosnącej fali popularności i wydanej w międzyczasie drugiej płycie z mainstreamowymi singlami – od początku budził żywą dyskusję, więc panowie mieli coś do udowodnienia przed inside'ową publicznością. Sam już przy świetnej debiutanckiej płycie z pewną dozą ostrożności obwoływałem Royela Maddella i Otisa Pavlovica nowymi herosami indie rocka –  wszak ich wpadającym w ucho indie-pop-psych rockowym melodiom, marzycielskim riffom, beztroskiej energii, pulsującym syntezatorom oraz zblazowanemu wokalowi Otisa trudno się nie oprzeć. Chłopaki potrafią wytworzyć wokół siebie nieuchwytny magnetyzm. Co prawda ich tegoroczny drugi album "hickey" prócz singlowych momentów nie zdołał mnie szczególnie porwać (moim zdaniem wkradło się tu za dużo produkcyjnej kalkulacji), ale też nie zraził na tyle, bym nie wyczekiwał tego scenicznego testu ich potencjału. I stawiam sprawę od razu jasno: Royel Otis nie dosięgnęli jeszcze poziomu headlinerów przyszłości, ale realizacyjnie i pod względem dostarczenia dawki energetyzującego gitarowego seta nie śmiem się właściwie do czegokolwiek przyczepić. Poza jednym faktem. Może nawet kluczowym. Rozumiem chęć promocji nowego materiału, ale w moim odczuciu zdecydowanie wolałbym, by proporcje między ich ostatnimi wydawnictwami były bardziej wyrównane. Trochę tak jakby Royel za bardzo uwierzyli w album numer dwa, zapominając zbyt szybko o koncertowym potencjale piosenek z debiutu. Gdy te drugie pojawiały się w repertuarze, to od razu mój entuzjazm zaczął wskakiwać na nowy poziom. Zasadnicza część występu była jednak oparta na świeżutkich kawałkach, przez co moim zdaniem nieco na monotonię cierpiała zwłaszcza środkowa część występu. Pierwsza faza koncertu, nieco przewrotnie otwarta przez słodko-gorzki utwór "i hate this tune", rzuciła jednakże nas właściwie od razu pod rozpędzoną muzyczną lokomotywę zasilaną żywiołowo szarpanymi strunami gitarowymi przez Royela, skrywającego swoją twarz za rozczochranymi włosami (przypominał żywcem Cobaina), dynamicznie bitą perkusją, eterycznymi akordami syntezatorowymi oraz wokalem Otisa, niosącym w sobie zarazem luz i intensywność. Atmosferę zagęściły kawałki z debiutu: "Adored" oraz "Heading for the Door", a temperatura została podgrzana przez dwa single z tegorocznej płyty: "who’s your boyfriend" i "car". W trakcie tego ostatniego kawałka fosa pod sceną została chwilowo przejęta przez... Ofelię i jej ekipę przyjaciółek! Dziewczyny radośnie tańczyły tuż przede mną, czym nawet nieco sprowokowały mnie do intesywniejszej zabawy, ale dość szybko pojawił się sporej postury ochroniarz, który ukrócił ten moment czystego szaleństwa. Panowie na scenie zaś jeszcze nie zamierzali zwalniać tempa. Ba, fenomenalnie i niezwykle targając całym ciałem, wybrzmiał utwór "Kool Aid" z EP-ki "Going Kokomo"! W wersji studyjnej kompletnie nie doceniłem scenicznego potencjału tego kawałka. W tanecznych pozach rozbujało również świetne "Foam" z pierwszego longplaya zespołu. No i wreszcie całą halę mglistym groovem wypełnił najpopularniejszy singiel z ostatniego albumu, czyli "moody". Ja trochę fenomenu tego kawałku nie czuję i na żywo też raczej przemknął mi bez emocji, rozpoczynając tę najmniej ekscytującą część koncertu zdominowaną przez najnowsze kompozycje zespołu. Szerszy uśmiech na twarzy zagościł mi, dopiero gdy panowie poczęstowali nas akustycznie i z wdziękiem wykonanym coverem "Linger" The Cranberries! Serduszko przytulone, struny głosowe rozgrzane, choć chyba liczyłem tu na bardziej chóralny popis publiczności.  Dalej piosenki "I Wanna Dance with You" oraz "Bull Breed" próbowały nieco ożywić atmosferę, ale dopiero od popisowego i hymnicznego "Fried Rice" poczułem, że ten koncert wskakuje na ten headlinerski odlot. I na szczęście Royel Otis unosili mnie w tej pobudzonej ekscytacji już do samego końca! Podczas dedykowanej publiczności "Sofy King” w tle na utrzymanym przez niemal cały koncert różu telebimie biała czcionka ułożyła się w napis "Inside Seaside, you’re so f*cking gorgeous", wzbudzając wśród publiczności jęk zachwytu i – nie ma co się oszukiwać – odruch chęci rejestracji tego sympatycznego obrazka. Zresztą oprawa koncertu na przestrzeni całego występu zasługiwała na plusik. Dynamiczne oświetlenie podkręcało doznania, a przemyślane – filmowe, symboliczne, prezentującą liryczne wersy – projekcje na ekranie przebijały się przez spowitą w mgle (dymiarki pracowały na pełnych obrotach) scenę. Wracając jednak do przebiegu koncertu... Ostatnie trzy strzały były bezbłędne. Nie zabrakło oczywiście bezczelnie euforycznej i przełomowej dla kariery zespołu gitarowej wersji disco bangera "Murder on the Dancefloore" Sophie Ellis‐Bextor, "say something" okazał się najlepszym reprezentantem "hickey" i typowym koncertowym emocjonalnym dotykiem głębi serduszka, zmuszającym do wykrzyczenia chwytliwego, acz lirycznie gorzkiego refrenu, a na finał otrzymaliśmy przestrzenne, gitarowo janglujące, przebojowe "Oysters in My Pocket", przy którym można było także puścić wodze fantazji tanecznej radości. Generalnie przyjemność z tego energicznego występu Australijczyków zalewała moje wnętrze i śmiem stwierdzić, że udźwignęli na swoich barkach punkt kulminacyjny tego wieczoru, ale na to by, ten tytuł headlinera zasłużenie się do nich się przylepił (szczególnie na większych imprezach od Inside Seaside), to jeszcze Royel Otis muszą sobie zapracować w przyszłości. Mają ku temu predyspozycje, ale równie dobrze mogą nie zdołać przebić pewnego pułapu popularności. Czas pokaże, a już za rok sprawdzimy, jak poradzą sobie w starciu ze Stadionem Narodowym przy supporcie Foo Fighters...    
 

Na tym jednak ten sobotni koncertowy wieczór się nie skończył! Na Theatre Stage taneczną potupajkę na dobranoc zapewnił nam niemiecki duet  Zimmer90! Już w zeszłym roku Finn i Josch pozytywnie zaskoczyli mnie swoim sympatycznym występem i dawką błogich, rozkosznych, ciepłych, nostalgicznych indie, disco, alt-popowych melodii podczas OFF Festivalu, godnie zamykając drugiego dnia Scenę Leśną. Do Gdańska przybyli z bagażem zbieranych przez kolejne miesiące koncertowych doświadczeń oraz z zestawem nowych kompozycji z jeszcze świeżo upieczonego debiutanckiego albumu "Interior". I generalnie nie zawiedli moich oczekiwań! Jasne, zdarzały im się momenty pewnego przestoju, popadnięcia w zbytnią monotonię, ale warto było wykazać się cierpliwością, gdyż zespołowe trio miało w zanadrzu kilka kulminacyjnych momentów, które potrafiły bez wahania przejąć kontrolę nad moim ciałem. Ich taneczne organiczne brzmienie bardzo przypominało zresztą dokonania zespołu Parcels. Instrumentarium w przypadku Zimmer90 oczywiście znacznie okrojone (klawisze, syntezatory, gitara, perkusja) i nie wskoczyli jeszcze na tak wysoki poziom kompozytorski, ale z pewnością wykreowali już swój charakterystyczny styl, który pachnie utraconym romantyzmem, nostalgią i powiewem ostatnich dni wakacji. W repertuarze prócz nowości nie zabrakło oczywiście viralowych przebojów "What Love Is" oraz "Summer Rain"! No bujało to bardzo przyjemnie! Może ciut mniej euforycznie niż choćby w zeszłym roku Kerela Dust, ale takie taneczne wybory na koniec festiwalowego dnia, a zwłaszcza sobotniej nocy, cenię.    


Niedziela, 09.11

 

 

Co by dobrego nie opowiadać o pierwszym dniu Inside Seaside, był on jedynie przystawką przed niedzielną kulminacją emocji! 

W koncertowy nastrój tego dnia wprowadzał już tuż po otwarciu bramek seans jednego z najlepszych koncertowych filmów ever – "Stop Making Sense"! Ten elektryzujący zapis występu Talking Heads w Hollywood Pantages Theatre z 1983 roku miałem już okazję przeżywać na początku roku na dużym ekranie w Kinie Helios, ale nie mogłem sobie odmówić powtórki! Przy okazji liczyłem, że przeżywanie tego filmu pośród licznie zgromadzonych muzycznych entuzjastów będzie doświadczeniem z nieco innego wymiaru. Co prawda popełniłem strategiczny błąd, wybierając w pierwszych rzędach leżaczki, gdyż – mimo zachęty ze strony prezenterki Radia 357 – miejsca siedzące nieco rozleniwiły publiczność (choć zauważalnie ciała były targane przez kolejne przebojowe melodie), a taneczna forma oglądania tego wybitnego dzieła – jak się później okazało – miała miejsce na tyłach sali. Niemniej i tak było warto! A przy okazji wreszcie przyszło mi sprawdzić tę kinową przestrzeń festiwalu – godna polecenia! Przejdźmy jednak już do tych stricte "żywych" scenicznych emocji. 

Koncertowy początek tego dnia należał do trójmiejskich artystów: Yany i Cinnamon Guma! Zestawienie obok siebie tych obojga utalentowanych muzyków przypominało mi otwarcie ostatniego dnia tegorocznego Next Fest Festivalu. Tam zresztą po raz pierwszy zderzyłem się wrażliwością Joanny Bieńkowskiej i nowym scenicznym obliczem Macieja Milewskiego. Wówczas jednak z koncertu Yany uciekałem pod 20 minutach, by obejrzeć Cinnamon Show w całości, ale na Inside postanowiłem odwrócić tę proporcję, tym bardziej że projektem Macieja zachwycałem się jeszcze podczas Great September. Do sedna jednak… 

Koncerty Yany okazał się ma-gi-czny! Podobnie jak w Poznaniu neoklasycystyczne pejzaże pianistki były wzbogacone przez delikatne i marzycielskie pociągnięcia smyczków żeńskiego duetu skrzypaczki i wiolonczelistki, ale artystka dodatkowo jeszcze ubarwiła ten występ obecnością subtelnej perkusji. Joanna cudnie zatracała się przy klawiszach i syntezatorach, zabierając nas w podróż przez głęboko poruszające, błogie i kojące emocje. Występ głównie oparła o znakomite kompozycje z albumu "Daydreamer". Niech stemplem jakości tego koncertu będzie fakt, że w trakcie dopływały do moje umysłu wszelkie porównania do muzycznej magii z Islandii, włącznie z wymiarem emocjonalnym twórczości Sigur Rós. Zresztą kilka dni wcześniej Yana występowała na festiwalu Iceland Airwaves w Reykjavíku, a jej zeszłoroczny album ukazał się nakładem wytwórni OPIA Community, którą opiekuje się sam Ólafura Arnalds! Wszelkie porównania do Hani Rani też są tu na miejscu! Doprawdy stałem pod sceną zaczarowany i czułem, że moja dusza doznaje duchowego uzdrowienia! 

 
Błyskawiczne przemieszczenie się pod Gdańsk Stage pozwoliło mi zdążyć na końcówkę koncertu Cinnamon Guma. Bez zaskoczeń – Maciej z całym zespołem i chórkami swoją dawką cieplutkiego, retro soulu i funka w mig rozkołysał moje ciało. A przy tym ten występ udowodnił, że Cinnamon Show nie są straszne duże sceny festiwalowe. Niech ten projekt wypływa na szerokie i międzykontynentalne wody! 


Strategicznie odpuściłem koncerty Matyldy/Łukasiewicza i Natalii Przybysz, by zebrać siły (poczciwe festiwalowe frytasy konsumowałem przy wywiadzie Piotra Stelmacha z Januszem Panasewiczem w ramach Strefy Rozmów Radia 357) przed bardzo intensywnym rozkładem jazdym. I przyprawiającym zapewne o ból głowy niejednego festiwalowicza. Następujących po sobie koncertów Baxtera Dury'ego, The Kills, King Gizzard & The Wizzard Lizard, The Pills, Franz Ferdinand nie sposób było doświadczyć w pełnowymiarowych skalach. W tych kluczowych momentach niedzieli postawiłem przede wszystkim na stare, nierdzewiejące w moim serduchu muzyczne miłości i nie zawiodłem się. Najpierw jednak odświeżyłem zawiązaną rok temu na OFFie nić sympatii do… 


Baxtera Dury'ego! I tu od razu postawię tezę (być może dyskusyjną, bo czytałem odmienne opinie), że koncert Brytyjczyka w Katowicach bardziej mną porwał. Może to kwestia tego, że byłem już wówczas w pełni rozgrzany, może to efekt tego "pierwszego razu" i braku oczekiwań. Inna sprawa, że opuściłem tu w Gdańsku ostatnie dwadzieścia minut koncertu, by zająć strategiczne miejsce przed The Kills, a biorąc pod uwagę trajektorię dynamiki tego koncertu, to zapewne ta końcówka była tym wystrzałem tanecznej euforii, który tak zachwycił mnie na OFFie. Niemniej mimo tego, że ten koncert rozkręcał się powoli i w pierwszej fazie przypominał raczej rozgrzewkę niż samą dynamiczną walkę karate – tak, nawiązuję tu do charakterystycznych scenicznych ruchów Baxtera i jego zabaw ze statywem mikrofonu – to i tak całkiem skutecznie i hipnotycznie wciągał w świat dźwięków emanujących aroganckim, butnym brytyjskim art-rockiem i pulsujących ciężkostrawnymi, atmosferycznymi, nocnymi  synth-popowymi beatami. Niezmiennie charyzma Baxtera wypełniła całą sceniczną przestrzeń. Od czasu występu na OFFie nie zdjął swojej zmiętolonej marynarki, był tym kochanym podpitym wujkiem z wesela, przykuwał uwagę swoją niechlujną nonszalancją, intrygował pełnym czarnego humoru, zgryźliwości, ironii śpiewem w stylu słowa mówionego. Wysiłki Baxtera w próbę wywołania epidemii gorączki wśród publiki były całkiem imponujące, niemniej nie można znów nie docenić wkładu w ten występ całego zespołu na czele z wokalistką i opiekującą się klawiszami Fabienne Débarre – często swoim eterycznym wokalem wypełniała kolejne muzyczne przestrzenie. Pewnie gdybym dotrwał do końca (strasznie żal przegapionego coveru "Baxter (these are my friends)" Freda Againa..) do z moich wrażeń przebijałoby się więcej entuzjazmu, ale i tak koncert Baxtera był mocnym punktem tego dnia, dobrze przygotowującym nas przed wybuchem wulkanu emocji… 


A pierwsi Gdańsk Stage podpalili The Kills! Alison Moshart i Jamie Hince przylecieli specjalnie do naszego kraju na ten jedyny jesienny koncert na Starym Kontynencie, który zarazem był dla nich ostatnim występem w tym roku i – tak przypuszczam – pożegnaniem z erą płyty "God Games". Biorąc pod uwagę te okoliczności, można oczywiście było mieć pewne obawy, w jakiej formie zaprezentują nam się na scenie, ale osobiście byłem przekonany, że nie zawiodą moich oczekiwań. I ta dwójka po raz kolejny udowodniła, że wciąż pozostaje tym jednym z najbardziej nieokiełznanych, elektryzujących i ikonicznych duetów rockowej muzyki! Ich chemia i sceniczna ekspresja od samego momentu wejścia na scenę była iście magnetyczna! A rozpoczęli standardowo od namiętnego wokalnego dialogu w otoczce surowego bluesa piosenki "Kissy Kissy". Jamie ubrany tradycyjnie w czarną skórzaną kurtkę rzeźbił na gitarze charakterystyczne, smakowite, pełzające pod skórę riffy, a Alison przykuwała uwagę swoją charyzmą i niepodrabialną sceniczną ekspresją. Jej wokalne popisy, jak choćby te rozpaczliwe okrzyki w "Love and Tenderness", powodowały lawiny ciarek! Scenariusz samego występu nie różnił się zbytnio od dwóch koncertów, które widziałem w zeszłym roku – klubowego w Stodole i festiwalowego na Way Out West. The Kills prezentowali przekrój swojej twórczości, z delikatnym naciskiem na zeszłoroczną płytę "God Games", z której usłyszeliśmy pięć kompozycji ("103", "Love and Tenderness", "My Girls My Girls", "New York", "Wasterpiece"). Nie zabrakło żelaznych reprezentantów starszych dzieł na czele z choćby "U.R.A. Fever", "Baby Says", "Black Ballon", "DNA", "Future Starts Slow", czy też finałowym "No Wow". Duet od czasu koncertu w Warszawie ewidentnie ponownie polubił się z piosenką "Last Day of Magic" i taką sytuację lubię również ja. Na osobną wzmiankę zasługuje również "Doing It to Death", które porwało publikę do żywiołowych reakcji i zsynchronizowanych skoków. Wydawało mi się w trakcie, że chyba już żaden inny kawałek nie zdoła bardziej podkręcić poziomu ekscytacji publiczności, A jednak The Kills mocno zaskoczyli w końcówce sięgnięciem po dwie perełki z ich debiutanckiej płyty "Keep on Your Mean Side": nastrojowe "Wait" oraz przede wszystkim emanujące punkową energią "Fried My Little Brains"! Ten drugi kawałek swoim gitarowym brudem i garażową natarczywością sprawił, że pod sceną eksplodowaliśmy i zatraciliśmy się w zabawie w pogo! Wow! Na taką szczyptę szaleństwa na koncercie The Kills czekałem od roku 2017 i pamiętnie kręconych kółeczek podczas Open'era! Ten jeden moment sprawił, że koncert The Kills na Inside Seaside trafi w mej pamięci do segregatora z wyjątkowymi i niezapomnianymi momentami. Mój fragmencik nagrania z instagramowego stories tej chwili nawet został udostępniony przez zespół!
 
  
Clash między koncertami King Gizzard & The Lizard Wizzard a The Pill rozstrzygnąłem na korzyść szalonej australijskiej formacji, choć sam szczerze nie zaliczam się do frakcji gizzardowców. Niemniej nie mogłem sobie odmówić choćby zerknięcia na ich wyjątkowy set ze wsparciem Polskiej Orkiestry Filharmonii Bałtyckiej. No i właściwie trafiłem na przejściowy, środkowy fragment, włącznie z przerywnikowym zejściem ze sceny samej Orkiestry. Nie przepychałem się jednak przez licznie zgromadzony tłum, gdyż i tak planowałem odpowiednio wcześniejszy powrót pod Gdańsk Stage, by zająć korzystne miejsce przed Franz Ferdinand. Trudno więc właściwie mi oceniać ten koncert z takiej perspektywy i na podstawie tych zaledwie dwudziestu minut z tego niemal dwugodzinnego seta. Tlił się tu pewien potencjał na zapewne epickie doznanie, kolejne instrumentalne popisy zespołu wskazywały na poziom niemal galaktyczny i przekraczający wszelkie rockowe przestrzenie, a pod samą sceną (tyle, o ile mogłem to dostrzec z daleka) energia się zgadzała. Nie dziwię się zatem docierającym do mnie opiniom, że dla wielu osób był to koncert festiwalu, po którym headlinerskie popisy Franz Ferdinand już nie smakowały, ale ja do tego grona głosów się nie zaliczam, a wręcz przeciwnie! 
 
 
Miłość do indie rockowego grania w mym sercu nie rdzewieje, a takie koncerty jak ten ikonicznego zespołu z Glasgow tylko sprawiają, że to uczucie wciąż się nieustannie we mnie na nowo odradza! Daleki może jestem od stwierdzenia, że to był najlepszy możliwy koncert jaki widziałem i na jaki stać Franz Ferdinand, ale wiele pozytywnych czynników sprawiło, że wręcz tryskałem taneczną euforię! No mam słabość do Alexa Kapranosa i jego kompanów z zespołu i okazało się, że bardzo się za nimi stęskniłem, gdyż nie dane mi było bawić się na ich dwóch poprzednich koncertach podczas Łódź Summer Festival w 2023 roku i w warszawskiej Progresji na początku tego roku. No i ta fala przypływu nostalgii, która zalała me serce już od samego początku za sprawą świetnych kawałków "The Dark of the Matinée", "No You Girls", czy też "Walk Away" w połączeniu ze znakomitym towarzystwem Ekipy Podróżującej, równie nakręconej na zabawę na brytyjskim poziomie szaleństwa, sprawiła, że zatracałem się w tym koncercie całym sobą! Gdy kolejne indie-rockowe hymny docierały do mojego serducha, to me ciało aż paliło się do zabawy, głos podążał za i naśladował kultowe gitarowe riffy, a chwytliwe refreny były wyśpiewywane do zdarcia gardła! Oj, no ponosiło mnie do skakania ponad tłum przy choćby przebojowym "Do You Want To" (ciekawie zmieniony aranż), rewelacyjnym "Ulysses" (tu już de facto po raz pierwszy straciłem całkowitą kontrolę nad ciałem i zakotłowało się wokół mnie!), huraganie  o nazwie "Michael", czy też radosnej melodii "Love Illumination". Ten szczyt szaleństwa osiągnęliśmy podczas kultowego "Take Me Out"! Alex zresztą sam poprzez prośbę o pozostawienie telefonów w kieszeni zachęcał publikę do zabawy do utraty tchu. A my z Podróżującymi Kubą i Michałem postanowiliśmy wcielić w życie nasz niecny przedkoncertowy plan. Obróciliśmy się tyłem do sceny, objęliśmy za ramiona i odtańczyliśmy "The Poznań" niczym na koncertach Oasis! Część fanów nawet się do nas dołączyła, choć nie skumali oni do końca tej idei i powstało z tego bardziej kółeczko, ale mniejsza z tym! Ten moment i tak okrył się inside'owską legendą! Piękne to było! I kondycyjnie niezwykle wymagające! Aż złapała mnie kolka! A panowie i sympatyczna pani Audrey za bębnami z Franz Ferdinand postanowili zwiększyć amplitudę trzęsienia ziemi w Gdańsku za sprawą dosłownie wybuchowego "Hooked"! W wersji studyjnej ten singiel z tegorocznego albumu "The Human Fear" wywoływał u mnie mieszane uczucia, ale trzeba oddać, że na żywo to przekozacki banger, który dolał oliwy do pogowego ognia w naszym rejonie! Niemniej trzeba uczciwie przyznać, że szkocki zespół po tym fenomenalnym combo chwilowo ostudził mój entuzjazm. "Outsiders" (choć efektownie kończone przez cały zespół uderzający w perkusję), świeżutkie "Audacious", czy też przywrócone do repertuaru po dekadzie "Evil and a Heathen" (podobnie jak wcześniej zagrane "40'", które swym La-la-la-la rozgrzewało nasze gardła w pierwszej fazie koncertu) nie trzymały na krawędzi indie-dance-punkowych emocji, ale w finale już kawałek podłogi AmberExpo znów zapłonął żywym ogniem za sprawą żarliwego wykonania, a jakże by inaczej, "This Fire"! Łooogień!
 
Zdaję sobie sprawę, że nie był to może równy i wybitny set w wykonaniu Franz Ferdinand, kompozycje z nowego albumu wybrzmiewały tylko albo aż sympatycznie, ale prócz wspomnianego "Hooked" nie zapadły mi szczególnie w pamięci, zabrakło może jeszcze jednego, dwóch indie bangerów z ich wcześniejszej twórczości, ale... No mimo wszystko wybawiłem się totalnie, czoło zalewał pot, struny głosowe pozostały w strzępkach, a sama forma zespołu i szczególnie brykającego niczym osiemnastolatek Alexa nie budziła u mnie zastrzeżeń! Franz Ferdinand wciąż potrafią porywać tłumy i sami bawią się na scenie doskonale! W ich przypadku status headlinera imprezy o takiej skali jak Inside Seaside bezdyskusyjny!  
 

Pewną miarą zajebistego koncertu jest fakt, że rodzi się we mnie pragnięcia sięgnięcia po triumfalne chłodne piwko. Takowe zaistniało po występie Franz Ferdinand, ale koniec końców – i na całe szczęście – przeważyła jednak chęć natychmiastowego sprawdzenia potencjału postpunkowego zespołu Deadletter na Theatre Stage. Przed przyjazdem oglądałem ich fragmenty występów z letnich festiwali i tliła się we mnie nadzieja, że chłopaki z południowego Londynu mogą okazać się czarnym koniem (tudzież mewą) festiwalu. I nie zawiedli moich oczekiwań – swoim brawurowym występem w pełni zasłużyli na ten laur! Pierwsze fala dźwięków dobiegających jednak ze sceny nie wzbudziła we mnie początkowego entuzjazmu. Ot wydawało mi się, że może jednak to będzie jeden z wielu poprawnych postpunkowych koncertów. Przystanąłem na obrzeżach niewielkiego już tłumu ostatnich festiwalowych niedobitków i niczym przyczajony kot, polujący na swoją ofiarę, uważnie obserwowałem rozwój sytuacji. Gra zespołu jednak bardzo szybko zaczęła nabierać intensywności, coraz śmielsze połączenia solówek na saksofonie z natarczywymi, szorstkimi gitarami, smacznym basem i śmiałą perkusją tworzyły barwny wir postpunkowych emocji, a gdy liderujący zespołowi Zac Lawrence zeskoczył do pierwszych rzędów to poczułem, że tu za chwilę wydarzy się coś więcej. Zakradłem się zatem bliżej epicentrum tłumu, moje mięśnie odpowiednio się napięły i... siup wskoczyłem w rozkręcające się pogo! No i się zaczęło! Deadletter na czele z charyzmatycznym Zakiem sprowokowali nas swą dawką erupcyjnego post-punka zderzoną z domieszką tanecznego i funkowego groove'u do czystego i obłędnego szaleństwa! Wielokrotne zejścia i spacery frontmana w tłum tylko podbijały gorącą atmosferę tego dzikiego koncertu! Ten moment, gdy Zak przykucnął pośród nas i my wszyscy podążyliśmy za nim bez potrzebnego słowa zachęty... A kilka chwil później oczywiście razem z nim eksplodowaliśmy we wspólnym tańcu! Ten chłopak posiada ułańską fantazję lidera i emanuje zaraźliwą pewnością siebie! Swoją postawą i gestami nieustannie pobudzał nasz entuzjazm, a następnie niczym pasożyt wręcz czerpał od nas energię i jej nadmiar wyrzucał z siebie poprzez niekontrolowane napady piorunujących wyładowań. Zatracił się całkowicie w tym koncercie! Tak samo zresztą jak ja! Niemniej przy tym trzeba jeszcze docenić pieczołowitą instrumentalną pracę jego pięciu kolegów z zespołu. Ich bezkompromisowe burzliwe, pulsujące brzmienie siało spustoszenie pod sceną, pętało nas w tańcu i jednoczyło we wspólnym skakaniu do utraty tchu! Wypluwałem płuca z siebie! No chłopaki nieomal przyćmili wcześniejsze koncertowe doznania z tego dnia! Koncert-petarda! Deadletter zamknęli ten festiwal w wielkim stylu i jeśli ich reputacja koncertowa rozleje się po świecie i oni sami się nie potkną w budowaniu kariery, to tak jak Fontaines D.C. w tym roku na OFFie, tak samo również oni mogą niegdyś powrócić na Inside Seaside w roli headlinera. Przesadzam? Czas zweryfikuje te słowa. 
 
PS No i po tym koncercie chęć piwka się we mnie jeszcze bardziej nasiliła i wreszcie przyszedł ten moment na triumfalnie wzniesiony ostatni festiwalowy toast w tym sezonie z Ekipą Podróżujących!  
 

 

Podsumowanie

fot. NOISE FRAME by Paulina Leśna
 
 
Trzecia edycja Inside Seaside utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie wyobrażam sobie festiwalowego krajobrazu bez tej imprezy pod dachem AmberExpo! Atmosfera tego wydarzenia jest niepowtarzalna, organizacja bardzo sprawna, a selekcja artystów zawsze pod mój gust! No i to przede wszystkim znakomita okazja do spotkań z Wami Podróżujący! A inside'owa przestrzeń i kameralność sprzyja przecinaniu się ścieżek i wspólnym szaleństwom pod scenami! Rozkręcane przez nas taneczne harce i pogowania na koncertach Franz Ferdinand, The Kills, Deadletter, Sigrid, Royel Otis czy Zimmer90 zapisały się już w historii Inside Seaside! Dzięki za wszystkie, te dłuższe i te krótsze, spotkania! Nie sposób Was wszystkich wymienić, nie wszystkie twarze pojawiają się w galerii zdjęć, ale każde spotkanie pamiętam i doceniam!     
 
I tu dygresyjnie dopowiem, że ten apetyt w miarę moich kolejnych lat podróżowania wzrasta i coraz częściej porywam się na zagraniczne wyprawy, ale jednak nie wyobrażam sobie olewania koncertów i festiwali, odbywających się w Polsce, właśnie ze względu na naszą społeczność koncertowych wariatów! Pozostaje mi tylko krzyknąć... Podróżujemy Muzyczne Razem! 
 
I do zobaczenia w przyszłym roku na kolejnej edycji Inside Seaside, który potrafi w festiwalową zadymę w środku jesieni jak mało kto! Właściwie próżno chyba nawet szukać drugiej takiej imprezy o takim rozmachu na mapie Europy! Pozostaje zatem tylko trzymać kciuki za udane bookingi i wypatrywać pierwszych ogłoszeń! Niemniej ja absolutnie już w ciemno polecam Wam zapisać sobie w kalendarzu i zarezerwować datę 13-14.11.2026! Inside Seaside, you’re so f*cking gorgeous! 


PS Nagrania z koncertów znajdziecie w wyróżnionych stories na moim Instagramie! 
 
 

Fotorelacja: 


fot. NOISE FRAME by Paulina Leśna



Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne 
26.11.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.