PM relacjonują: Boygenius w Berlinie, Verti Music Hall, 15.08.2023!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Boygenius w Berlinie, Verti Music Hall, 15.08.2023!

 
 

 PM relacjonują: Boygenius w Berlinie, Verti Music Hall, 15.08.2023!

 
 
W kalendarzu przy sierpniowym koncercie Boygenius w Berlinie pozostawiłem dopisek: "najważniejsza podróż 2023 roku". Ba, tegoroczny powrót tej supergrupy założonej w 2018 roku przez Phoebe Bridgers, Julien Baker i Lucy Dacus – najbardziej utalentowane amerykańskie singer-songwriterki swojej generacji – to w moim prywatnym rankingu najważniejsze muzyczne wydarzenie ostatnich miesięcy, a pełnoprawny debiutancki longplay "The Record" od marca regularnie wybrzmiewa z moich głośników i doczekał się konkretnej recenzji na blogu. Kto mnie już dłuższy czas obserwuje, ten doskonale wie, że w czasie pandemii totalnie zabujałem się po uszy w twórczości Phoebe Bridgers, ale nie byłoby tej miłości, bez wcześniejszego zachwytu nad subtelną wrażliwością Julien Baker ulokowaną w albumie "Turn Out The Lights" z 2017 roku i późniejszą EP-ką "Boygenius", na której do tych obu artystek dołączyła jeszcze Lucy Dacus. Między dziewczynami wytworzyła się więź głębokiej przyjaźni, na bazie której stworzyły songwriterskie trio marzeń! Ich pierwsze skromne wydawnictwo do dziś jest dla mnie niemalże nieskazitelną perełką pieśniarskiego gatunku. Po stosunkowo skromnej promocji tego wydawnictwa artystki skupiły się na solowych karierach i odniosły na tym froncie niemałe sukcesy (ze szczególnym wskazaniem na Bridgers bliskiej obecnie statusu supergwiazdy), więc obstawianie ich wspólnego powrotu wydawało się obarczone ryzykiem. Ale na całe szczęście dla nas zatriumfowała przyjaźń! Od sensacyjnego ogłoszenia występu na Coachelii, po wspaniały tryptyk singlowy wraz z teledyskiem sfilmowanym przez Kirsten Stewart, odtworzenie kultowej okładki Nirvany dla pisma Rolling Stone, aż wreszcie po rewelacyjnie przyjęty album, wznoszący ich wspólne brzmienie na nowy, ekscytujący poziom i trasę koncertową, na którą bilety schodziły jak świeże bułeczki – hype wokół Boygenius urósł do skali fenomenu! W dużym skrócie: pokolenie Z (i nie tylko) w tym projekcie odnalazło swoje muzyczne Avengerki! Atmosfera wokół i podczas koncertu w Berlinie to potwierdzała.
 
Dotarłem pod Verti Music Hall półtorej godziny przed otwarciem bramek (byłbym wcześniej, gdyby nie prawie godzinne opóźnienie pociągu...) i długość kolejki oczekujących osób przed tym obiektem w ten mega upalny dzień totalnie mnie, delikatnie mówiąc, zaskoczyła. Z pokorą poszukując jej końca, zwróciłem uwagę, że u dziewczyn królowały białe koszule z czarnym krawatem na podobieństwo szkolnego stylu Boygenius. Od samego początku wyczuwałem zatem niezwykłe oddanie i silną więź między społecznością fanów Boygenius. To oczywiście zaowocowało wykrzesaniem potężnych emocji pod sceną, które wyczuwalne już były w trakcie występu supportującego zespołu...
 
Muna! Właściwie słowo support nie powinno paść z mojej strony. Obecność tego indie-popowego zespołu stworzonego w 2013 roku przez Katie Gavin, Josette Maskin i Naomi McPherson nie była bowiem dziełem przypadku. Trzy lata temu ich kariera nabrała rozpędu, gdy trafiły pod skrzydła wytwórni Saddest Facktory Records, którą założyła... Phoebe Bridgers. Ponadto nowa "szefowa" wsparła ich gościnnie w niezwykle przebojowym, przełomowym singlu "Silk Chiffon". Ten oczywiście, wzbudzając ogromny aplauz, wybrzmiał na żywo jako finałowy akcent występu, ale w bardzo zaskakującej wersji. Wszyscy bowiem byliśmy pewni, że do zespołu dołączy tak jak w oryginale Phoebe, a tu w trakcie na scenie pojawiła się... Lucy Dacus! Odśpiewała całą zwrotkę Briders, po czym na ostatni refren zza kulis wbiegły rozradowane pozostałe członkinie Boygenius! Wow! Taki obrót sprawy wywołał lawinę euforii wśród lekko zszokowanej publiczności! Trzeba jednak zespołowi z Los Angeles oddać, że na ten eksplozywny moment zostaliśmy świetnie rozgrzani. Już pierwszy utwór "What I Want" z zeszłorocznej płyty "Muna" sprawił, że co po niektórzy oderwali nogi od podłoża. I tak właściwie z utworu na utwór dziewczyny wspomagane przez męską sekcję rytmiczną coraz śmielej odkręcały kurek z kofeinowymi kompozycjami (w zdecydowanej przewadze utwory z ostatniej płyty, ale nie zabrakło skromnych wybiegów do dalszej przeszłości), które doprawdy działały pobudzająco. Zwolniły tylko przy bardziej balladowej piosence "Taken", gdy obdarzona mocnym wokalem liderka Katie chwyciła za akustyczną gitarę i wytworzyła się atmosfera idealna do odpalenia latarek w telefonach. Ale poza tym jedynym "incydentem" ten zręczny indie-pop podszyty dawką elektroniki i gitarowymi zrywami skutecznie zachęcał do tańca i wspierania zespołu śpiewem (obok mnie pewna dziewczyna autentycznie na całe gardło śpiewała wszystkie wersy, niemal mi zagłuszając wokal Gavin) oraz częstymi rytmicznymi oklaskami. Trudno było nie ulec wpływowi tej szczerej i radosnej zabawy na scenie. Josette z gitarą elektryczną w ręku nieustannie przemierzała scenę od lewej do prawej, nie mniejszą od niej energię prezentował muskularny basista, Naomi zaś nieustannie z uśmiechem na twarzy przy klawiszach (ale też często sięgała po dodatkową gitarę), a Katie idealnie spełniała się w roli frontmanki. Nie zabrakło wielu szaleństw, jak choćby zabawy w scenicznego ganianego, czy też kopniętego w tłum przez liderkę dmuchanego konia  podczas świetnego "Anything But Me" – nie pytajcie o reakcje. To był naprawdę świetny, dający sporo frajdy koncert, po którym temperatura w hali niebezpiecznie podskoczyła i dała się później wszystkim niemiłosiernie odczuć. 
 
Miejmy może zatem to już za sobą i od razu zaznaczę, że w wypełnionej po brzegi Verti Music Hall było naprawdę mega duszno i gorąco. Szczerze to był chyba jeden z najbardziej wymagających fizycznie dla mnie koncertów w ostatnim czasie i nie byłem w tym odosobniony. Koncert wieczoru był dwukrotnie przerywany, by udzielić pomocy medycznej i na szeroką skalę rozdawać publiczności wodę. Wielki plus za trzymanie ręki na pulsie i dbanie o bezpieczeństwo uczestników. Cierpiałem, ale dla tych ze wszech miar pięknych emocji obecnych od samego początku do końca było warto! 
 
Kwadrans po dwudziestej pierwszej światła przygasły, a z głośników usłyszeliśmy idealnie dobrany otwieracz w formie "The Boys Are Back in Town" Thiny Lizy, w trakcie którego na podestach w głębi sceny zameldowały się perkusistka Madden Klass, basistka Melina Duterte (Jay Som) oraz multiinstrumentalistki Tiana Ohara (gitara, trąbka) i Sarah Goldstone (klawisze, skrzypce). Krzyk ekscytacji zamienił się w ciszę, gdy ledowy ekran z tyłu przeniósł nas na backstage, gdzie Phoebe Bridgers, Julien Baker i Lucy Dacus skulone przy jednym mikrofonie odśpiewały a capella kruchą oddę do przyjaźni – "Without You Without Them". Ten krótki mistyczny moment chwilę później przerodził się w wulkaniczny rockowy wybuch przy kompozycyjnych petardach "$20" i "Satanist"! Dziewczyny wtargnęły na scenę z energią godną wręcz największych gitarowych herosów przy ogłuszającym wrzasku publiczności, który płynnie przerodził się w chóralne śpiewy wszystkich wersów! Tylko ta perkusja... Odniosłem wrażenie, że bębny były początkowo źle nagłośnione (zbyt duży pogłos), ale z czasem sytuacja się poprawiła. Wróćmy jednak do tej elektryzującej gitarowej energii – to jest bowiem kluczowa przemiana Boygenius, która sprawiła, że koncerty tej grupy stały się tak porywające! Oczywiście wszystko to przy zachowaniu chwytającej za serce wrażliwości lirycznej. Niemniej nie posądzałbym choćby kilka lat wcześniej Julien Baker o to, że wcieli się w rasową rockmankę, która swoją ekspresją z elektrykiem w dłoniach będzie wywoływała sceniczne tornado. Nie bez powodu zajmuje centralną część sceny, ale oczywiście nie przejmuje de facto pozycji liderki. Tą odpowiedzialnością artystki dzielą się między sobą po równo i wkład każdej z osobna w poszczególne kompozycje i koncertowe show jest nieoceniony. Choćby ten jedyny w swoim rodzaju aksamitny wokal Phoebe Bridgers w poruszającej balladzie "Emily, I'm Sorry" z doskonałym momentem jedności, gdy cała publiczność z gniewnym uniesieniem odśpiewała wers "She called me a fucking liar". Zresztą takich momentów ponadnaturalnej chemii między publiką a sceną było bez liku. Podczas "True Blue" niemieccy fani zaskoczyli zespół zorganizowaną akcją i odpalaniem niebieskich latarek w telefonach. Ta piękna kompozycja to zresztą popis stonowanego wokalu i songwriterskiej zręczności Lucy Dacus – być może wciąż najmniej docenianej artystki z tego tria, ale jeśli jeszcze ktoś obecny w Verti Music Hall jakimś cudem tak ją postrzegał, to po tym wieczorze z pewnością zmienił zdanie. Oczywiście jednak pełnia uniesień pojawiała się w momentach, gdy wokalne harmonie tej trójki silnie się ze sobą splatały, jak choćby w wykonanym przy delikatnych skubnięciach palców Julien w struny banjo, country-folkowym "Cool About It" – rozpływałem się w tym momencie jak masełko wystawione na promienie słoneczne. Ten błogi stan został podtrzymany przez delikatne, akustyczne "Souvenir" z debiutanckiej EP-ki. Następnie dla równowagi z tego wydawnictwa usłyszeliśmy bardziej energetyczne "Bit The Hand", podczas którego kamery zostały wycelowane w publiczność ukazywaną na tylnym ekranie, co oczywiście poskutkowało zagęszczeniem atmosfery. Momentalnie jednak ucichliśmy, gdy z ust Phoebe popłynęły pierwsze wersy dramaturgicznego "Revolution 0", który pięknie się rozwijał do finalnego zalania sceny tęczowymi barwami i sufjanowskim pojawieniem się trąbki. Za narastające napięcie w "Stay Down" odpowiedzialność spadła na Baker, której wokal w tej piosence oszałamiał. W repertuarze nie zabrakło nawet miejsca dla piosenki "Leonard Cohen" – niecałej dwuminutowej opowiastki, podczas której w barda z akustyczną gitarą w dłoniach wcieliła Dacus. Następnie przyszła pora na fragment, w którym każda z osobna prezentowała po jednym utworze ze solowej kariery (to był też ten feralny okres dwukrotnego przerywania koncertu). Szkoda, że nie zdecydowały się na tej trasie na rotację swoich wyborów, co by dodało trochę więcej nieprzewidywalności temu show, a tak bez niespodzianki usłyszeliśmy refleksyjną Dacus w "Please Stay" z "Home Video", rockowe oblicze Baker w "Favor" z "Little Oblivions" i delikatne jak pajęcze nici emocje Bridgers w "Graceland Too" z ukochanego "Punishera". Oczywiście wszystkie te trzy kompozycje zyskały inny wymiary dzięki wsparciu wokalnemu i nie tylko pozostałych koleżanek (wyszczególnię poświęcenie Dacus, która w "Graceland Too" przejęła klawisze, by Sarah Goldstone mogła stworzyć piękne smyczkowe tło). 
 
I tym sposobem dotarliśmy do drugiej części koncertu, która niezwykle szarpała emocjami. Najpierw niespodzianka – usłyszeliśmy nieopublikowaną nową piosenkę "Boyfriends" dedykowaną wszystkim chłopakom bądź tym, którzy pragną zostać chłopakami i gejom. No tu muszę przyznać, że to było indie-rockowe napinanie muskułów z postawieniem przytłaczającej gitarowej ściany dźwięków o prędkości godnej osiągów TGV. Mocny strzał! Tuż przed kolejnym utworem gitara Phoebe odmówiła posłuszeństwa, ale sytuację konferansjerkę uratowała Dacus, która ku naszemu zdumieniu przyznała, że nigdy nie jadła... marynaty. Szczęśliwie usterka została błyskawicznie naprawiona i wszyscy mogliśmy popaść w euforię podczas wzniosłego "My & My Dog" z porażającym wokalnym odlotem Bridgers w finale, po którym nastąpił sympatyczny pocałunek Phoebe i Lucy. Ta druga z kolei następnie zafundowała nam chwilę relaksacyjnego oddechu przy uroczej kompozycji "We're in Love". Przechadzając się po scenie, w pewnym momencie złapała rzucony od fana bukiet kwiatów, co wzbudziło szczery uśmiech u znajdującej się wyjątkowo za klawiszami Baker i siedzącej w tyle Phoebe z akustyczną gitarą. Sinusoidalna fala emocji wystrzeliła w ponownie w górę za sprawą chrupiących gitar, mocno bitych bębnów i obłędnego wokalu Baker w energetycznym "Anti-Curse", by za chwilę znów opaść przy "Letter to an Old Poet" – prawdopodobnie najbardziej rozpaczliwym momencie całego koncertu. Tuż przed jego wykonaniem przycupnięta na skraju sceny Phoebe poprosiła o schowanie telefonów do kieszeni, tłumacząc, iż jest to dla niej bardzo osobista i trudna emocjonalnie piosenka do wyśpiewania. Prośba została bez wyjątku spełniona. W wersach przepełnionych boleścią po toksycznej miłości wyczuwalne było drżenie jej strun głosowych tej artystki. W trakcie pozwoliła sobie na zejście do pierwszych rzędów i przekazanie tych emocji w bardziej bezpośredni sposób wybranym osobom (pozazdrościć). Tym samym nieuchronnie zbliżyliśmy się do końca podstawowego seta. Na mały finał wielce przebojowe, genialne "Not Strong Enough", które wybrzmiało wręcz ze stadionową mocą! Szczególnie w momencie chóralnego powtarzania symbolicznej, chwytliwej frazy "Always an angel, never a god". Śpiew publiczności w kulminacyjnym momencie przerodził się w katartyczny, zniewalający krzyk! Nie-sa-mo-wi-ty moment!
              
Bis rozpoczął się od łagodnego, akustycznego wykonania "Ketchum, ID" (tym razem to Julien i Lucy usiadły na skraju sceny, a tuż za nimi z gitarą akustyczną stała Phoebe), którego ostatnie wersy zostały wyśpiewane solo przez publiczność – w swojej skromnej, tradycyjnej, folkowo-ludowej formie był to niezwykle magiczny i ciarkogenny moment. Następnie przyszedł czas na ostatni wysokonapięciowy akcent tego wieczoru! Niezwykle przeze mnie wyczekiwany, gdyż liczyłem, że Phoebe podczas epickiego "Salt in the Wound" podtrzyma trend uprawiania crowdsurfingu zapoczątkowany po przyjeździe do Europy. I właściwie jeszcze przed startem piosenki było to pewne, gdyż w uroczy sposób wyraziła taką chęć, prosząc przy tym – mając zapewne nie najlepsze wspomnienia z poprzednich prób – o skupienie się na podtrzymaniu jej ciała, a nie filmowaniu. Publiczność w Berlinie zdała egzamin! Miałem też w tym swój udział! Koncert zakończony z iście rock'n'rollowym przytupem (ta solówka Baker na gitarze!)! 
 
Występ Boygenius w stolicy Niemiec był intensywną celebracją uniwersalnej przyjaźni i miłości. Spoglądałem na reakcje osób wokół mnie i na twarzach obserwowałem rysujące się prawdziwe emocje oraz niejednokrotną erupcję rzewnych łez. Grupy przyjaciół często łączyły we wspólnym, podtrzymującym na duchu uścisku. Dłonie zaś nieustannie kierowały się ku sercu... Niezwykłe. Takiego głębokiego poczucia wspólnoty na i pod sceną dawno nie doświadczyłem. Oczywiście niezliczona ilość scenicznych interakcji między założycielkami supergrupy jest też pewnego rodzaju teatralnym performansem, ale nie ma w tym cienia fałszu. Phoebe, Julien i Lucy łączy naprawdę szczera przyjaźń. Przeradza się to w euforyczną radość ze wspólnego występowania na scenie. A te emocje połączone ze świetnymi tekstami, osiadającymi się głęboko w sercach i arcypięknymi folk-rockowymi melodiami przyciągają na koncerty jak magnes. Jestem niezmiernie ciekaw, jak potoczą się dalsze losy tego projektu. Wyczuwam tu bowiem potencjał na headlinerskie sloty festiwalowe i zapełniane największe hale na całym świecie, ale oczywiście zakładam również, że dziewczyny nie porzucą swoich solowych karier. Mam jednak cichą nadzieję, że trasa promująca "The Record" będzie kontynuowana jeszcze w przyszłym roku. Bo czuję niedosyt! A może po prostu jeszcze nie dotarło to do mnie, że uczestniczyłem w tak zacnym koncercie. Wiecie, to trochę tak jak z dzieckiem czekającym cały rok na gwiazdkę, który potem nie dowierza, że otrzymał wymarzone prezenty. Ostatecznie oczywiście w sercu gości głęboka satysfakcja, a platoniczna miłość do Phoebe Bridgers, Julien Baker i Lucy Dacus została pogłębiona!   

PS Docenię jeszcze jeden techniczny aspekt koncertu: oświetlenie i wizualizacje w tle były wyśmienite! 
 
PS 2 Spędziłem w kolejce do merchu ponad pół godziny – nie żałuję niczego.
 
 
 
 

 

 
 
 
 























































Sylwester Zarębski 
Podróże Muzyczne
29.08.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.