Podróże Muzyczne relacjonują: Way Out West 2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Way Out West 2025!

Podróże Muzyczne relacjonują: Way Out West 2025! 

 

 
Relację z zeszłorocznej podróży do Szwecji na festiwal Way Out West kończyłem zdaniem:  "Czułem, że Way Out West staje się moim nowym festiwalowym domem, do którego z chęcią powrócę w przyszłości". I doprawdy nie żartowałem, gdyż tuż po powrocie od razu zarezerwowałem sobie nocleg na kolejną edycję. Niemniej jednak w trakcie sezonu festiwalowych ogłoszeń nabierałem pewnych wątpliwości, gdyż sporo nazw ogłaszanych przez Way Out West pokrywało mi się z wieloma innymi planowanymi koncertowymi podbojami. Wśród tych planów miałem też początkowo Orange Warsaw Festival ze względu na solowy koncert Charli XCX i osobny koncert Queens Of The Stone Age w Warszawie. Jednak na kilka dni przed startem OWF przekalkulowałem sobie te wyprawy i postanowiłem jednak je odpuścić na rzecz ponownej wyprawy do Göteborga. Ryzykowałem, bo uzależniałem lot jeszcze od uzyskania akredytacji, ale szczęśliwie organizatorzy ponownie obdarzyli mnie zaufaniem. I nie tylko ja reprezentowałem w tym roku polskie media, gdyż o odkrywanie Way Out West pokusił się również Podróżujący Michał z ramienia redakcji Wspieramy Legalne Kupowanie Muzyki. No i we dwójkę wspólnie podbijaliśmy tegoroczną edycję Way Out West! I choć może tu początkowo narzekałem na wiele powtarzających się nazw z choćby Primaverą, Open'erem i OFFem, to jednak udało się zobaczyć sporo perełek, niektóre koncerty zachwycały bardziej niż poprzednie, a jeszcze inne tylko potęgowały moje pozytywne tudzież miłosne uczucia do poszczególnych artystów. Uprzedzając konkrety, do których za chwilę przejdę, Way Out West dostarczył mi koncertowych uniesień wartych grzechu. Gdybym tylko jeszcze był w lepszej formie zdrowotnej... Niestety szaleństwa na OFFie – domniemam, że szczególnie ta intensywna zabawa podczas Fontaines D.C. – srogo mnie kosztowały i tuż przed wylotem złapało mnie przeziębienie, które niestety podczas pobytu w Szwecji chwilowo się pogłębiło. Właściwie przechodziłem przez różne stany choroby: zapalanie ucha, uporczywy kaszel, ból gardła... Mimo wszystko nie poddawałem się, organizm bronił się przed tą infekcją dzielnie (całe szczęście, że nie gorączkowałem), więc ostatecznie wycisnąłem z tej przygody, ile tylko było możliwe. Niemniej musiałem momentami hamować swoje pragnienia bardziej szalonej zabawy. Szczególnie tego pierwszego dnia... Cofnijmy się zatem już na dobre w wehikule czasu koncertowych wspomnień! 


Czwartek, 07.09

Ten pierwszy festiwalowy dzień nie należał do łatwych w przeżyciu. Nie dość, że dokuczały wspomniane wcześniej oznaki przeziębienia, to jeszcze trzeba było wstać już przed trzecią w nocy i ruszyć w trasę autem w stronę Lotniska w Gdańsku. Dalej poranny lot, spacerek po Göteborgu do czasu meldunku w hotelu, szybka zmiana koszulki i od razu około godziny czternastej pędziliśmy już w stronę urokliwego miejskiego parku Slottsskogen. Tam zastały nas już dość spore kolejki, nawet w naszym medialnym fast tracku, które zwiastowały rekordową frekwencję. Na szczęście wszystko przebiegało sprawnie i spokojnie zdążyliśmy się zameldować pod namiotową sceną Linné, by po raz drugi w ciągu tygodnia zachwycać się... 

Nilufer Yanyą! Brytyjska artystka kilka dni wcześniej mimo kłopotów technicznych ujęła mnie swym pięknym występem na OFFie. Czekałem wiele lat na to pierwsze koncertowe spotkanie z nią i bardzo cieszę się, że to drugie nastąpiło tak błyskawicznie. Tym bardziej że jej trudne do zaszufladkowania, wyrafinowane, łączące gitarową subtelność z grunge'ową dosadnością kompozycje podczas Way Out West wybrzmiały zdecydowanie okazalej! Przede wszystkim Yanya nie borykała się z żadnymi problemami technicznymi, co przełożyło się na widoczny u niej luz. Zadaszenie namiotu też przy tej wczesnej porze działało na plus w wytworzeniu odpowiedniego klimatu. Mimo iż set był krótszy niż ten na OFFie, Yanya zdecydowanie wzbudziła u mnie większy przypływ satysfakcji. Przecudownie prezentowała się na scenie w ślicznej białej sukience i ze skupieniem posyłała w naszą stronę kolejne finezyjne i pokrętne gitarowe melodie oraz czarowała swym ciepłym wokalem. Tak jak na OFFie skupiła się wyłącznie na dwóch ostatnich albumach: "PAINLESS" oraz zeszłorocznym "My Method Actor", ale znalazła też czas na popisowy, wspaniały i bardziej agresywny (tu bardziej zwróciłem uwagę na rewelacyjną grę jej koleżanki Jazzi Bobbi z zespołu na saksofonie) cover "Rid of Me" PJ Harvey. Nilufer zapewniła mi bardzo atrakcyjne, kojące emocje i niezwykle przyjemne wejście w festiwalowy rytm. 


Way Out West słynie nie tylko ze znakomitych muzycznych programów, ale ważną częścią festiwalu są także pokazy (często przedpremierowe!) filmowe. Generalnie na takie poboczne aktywności zawsze mi szkoda czasu podczas festiwali, ale tym razem zostałem absolutnie kupiony możliwością seansu niezwykłej koncertowej sesji Queens of the Stone Age: Alive in the Catacombs, a właściwie jeszcze bardziej kusił fakt, że organizatorzy zapowiedzieli także wprowadzenie do tego filmu przez samych członków zespołu. W teorii wypadło to trochę skromniej, niż oczekiwaliśmy. Pojawił się tylko przywitany gromkimi oklaskami Josh Homme, który ograniczył się tylko do podziękowań za obecność, życzył miłego seansu i stwierdził, że wraca na backstage dalej drinkować... Miało to swój oczywiście urok, pewnie nigdy w życiu już bliżej Homme'a nie będę (a byłem w pierwszym rzędzie), ale jednak liczyłem na jakieś smaczki, anegdoty, fakty związane z nagrywaniem tego wyjątkowego materiału w paryskich katakumbach. Sam obraz mimo wszystko zacny i polecam przy możliwej okazji się z nim zapoznać nie tylko fanom. Delikatny problem polegał tylko na tym, że ten kinowy namiot był zlokalizowany w okolicy elektronicznej sceny Dungen, z której docierały do nas nieco przeszkadzające, nieustanne basy... Niemniej była to fajna odskocznia od typowego festiwalowego rytmu, który upływa na bieganiu od sceny do sceny.   


Krótkie wprowadzenie i niezbyt długi czas trwania filmu pozwolił na zobaczenie dłuższego fragmentu koncertu Mavis Staples niż zakładałem. I taki obrót spraw właściwie bardzo mnie ucieszył, bo prawdopodobnie to była moja pierwsza i ostatnia szansa w życiu, by usłyszeć tę wybitną amerykańską wokalistkę soulową, gospelową i rhythm & bluesową, ostatnią żyjącą członkinię uznanej i kultowej w ubiegłym wieku rodzinnej grupy The Staple Singers. Mimo przeżycia 86 wiosen Mavis wciąż na żywo zachwycała swoją formą, wigorem i przede wszystkim potężnym i ciepłym głosem. Niemalże w takim babcinym stylu otulała nas kolejnymi opowieściami i kompozycjami przesiąkniętymi miłością do życia oraz duchowością. Przeważały kompozycje z jej macierzystej formacji na czele z  przebojem "Respect Yourself" z 1971 roku, ale sięgała też choćby po covery Toma Waitsa (świetne bluesowe "Chicago"), Funkadelic oraz oczywiście po własny solowy dorobek. Podnoszący na duchu i wzruszający koncert. Niemniej z każdą kolejną piosenką nerwowo spoglądałem się za siebie i kontrolowałem ilość tłumu pod Azalea Stage (tu przypominam, że dwie główne sceny są ustawione naprzeciw siebie) przed koncertem... 


Fontaines D.C.! Bolał clash tego koncertu z Beth Gibbons, która zapewne hipnotyzowała i czarowała w namiocie Linné, ale miłość do Irlandczyków wygrała. To moje trzecie tegoroczne spotkanie z nimi (wcześniej Primavera i OFF) traktowałem je jako swoisty deser. I faktycznie ten koncert na Way Out West ze względu na stosunkowo wczesną porę był najmniej porywający (choć o skromne pogo w drugiej części zahaczyłem), ale wciąż moje serce biło z zachwytu w rytm kolejnych postpunkowych kompozycji. Z racji ograniczonego czasu panowie zostali zmuszeni nieco pokombinować z setlistą. Rozpoczęli bardzo zaskakująco i brawurowo od "Here's the Thing", a potem już standardowo zwiększali intensywność za sprawą "Jackie Down the Line", "Televised Mind" i "Boys in the Better Land". Koncert zmierzał w dobrym kierunku, ale w środkowej części jednak zabrakło zapalnika szaleństwa w postaci piosenek "Big" oraz "Hurricane Laughter" z ich debiutanckiej płyty "Dogrel" – szkoda! Z drugiej strony dane mi było usłyszeć zacną kompozycję "Before You I Just Forget", którą pomijali w Barcelonie i Katowicach. Oczywiście publiczność wybuchała euforią i głośnym chóralnym śpiewem przy choćby "It's Amazing to Be Young" i dedykowanemu swoim rodakom z Kneecap "Favourite", znów mega gęsto i klimatycznie wypadło "In the Modern World", ale to klasycznie podczas tej trasy finałowe combo ponownie powaliło na kolana. Co prawda tym razem podczas "I Love You" zabrakło mi kręcenia kółeczka w narastającym, kulminacyjnym momencie, ale z drugiej strony czułem to emocjonalne zaangażowanie fanów w tę piosenkę, a i w końcu mogłem uważnie zaobserwować i sfotografować komunikaty na telebimach z hasłami wsparcia dla Palestyny – niezmiennie poruszający moment. No i jeśli do tej pory szwedzka publiczność zdawała się oszczędzać siły na kolejne rockowe przeżycia, to przy zagranym na finał stadionowym "Starbuster" puściły zbiorowe hamulce! To jest typowy koncertowy killer à la "Song 2" Blur! Może nie był to tak oszałamiający występ jak na Primaverze i żywiołowy pod względem zabawy w pogo jak na OFFie koncert Irlandczyków, ale wciąż zagrany na wysokim poziomie i potwierdzający ich wejście do rockowej Ligi Mistrzów. 
 

Czasu na złapanie oddechu nie było, gdyż natychmiast slalomem brnęliśmy z Podróżującym Michałem przez tłum, by znaleźć się jak najbliżej sceny podczas występu legendarnego Iggy'ego Popa! 78-latek mimo swych problemów z biodrem znów zdumiewał swoją formą i scenicznym zaangażowaniem. Ten gość jest nie do zatrzymania! Gdy w 2022 roku Iggy porwał tłum swoim intensywnym koncertem na OFFie nie mogłem uciec od wrażenia, że żegna się on ze sceną i z polskimi fanami. Nic z tych rzeczy! Rok później jako gość specjalny rozgrzewał nas na Stadionie Narodowym przed koncertem Red Hot Chili Peppers i nieomal zjadł na śniadanie główną gwiazdę wieczoru. Niestety podczas tegorocznej trasy ominął nasz kraj, ale cieszę się, że udało się po raz trzeci zobaczyć go w akcji właśnie na Way Out West. Ojciec chrzestny punka sprawiał tu wrażenie osoby, która ani myśli o emeryturze i na scenie Flamingo znów tryskał niespożytą energią! Kuśtykał z werwą po całej scenie, już w trakcie pierwszej piosenki zrzucił kamizelkę, prezentując swój pobrużdżony czasem tors. Ze wsparciem znakomitego bandu (w składzie zagrał gitarzysta Nick Zinner z Yeah Yeah Yeahs) z sekcją dętą za plecami dostarczał nam żywiołowe punkowe kompozycje z całej swej barwnej kariery. Począwszy od "T.V. Eye" i "Raw Power" z repertuaru The Stooges Pop nie zostawiał nam wiele miejsca na odpoczynek! Publiczność pod sceną wiekowo była zróżnicowana, nie wszyscy już skorzy byli do szaleństwa, ale znalazła się grupa punkowców młodego pokolenia, która zatracała się w kolejnych przebojach. A Iggy wzorem poprzednich lat nie miał dla nas litości i nie zwalniał w tej pierwszej połowie koncertu tempa, serwując zestaw klasyków pokroju "The Passanger", "Lust for Life", "Search and Destroy" oraz "I Wanna Be Your Dog"! Wykonanie tego ostatniego utworu zapamiętam z pewnością na dłużej. Ku memu zdumieniu Iggy zdecydował się podczas tego kawałka... zeskoczyć ze sceny! Aż złapałem się za głowę! Pop dał jednak radę, przespacerował się przy pierwszych rzędach, pozwalając publiczności wykrzyczeć wersy refrenu do jego mikrofonu. Absolutnie niesamowity fragment koncertu! Niemniej intensywnie wybrzmiały kolejne klasyki z The Stooges: "Down on the Street" i "1970", a punkowej werwy nie brakowało także solowym piosenkom "Some Weird Sin" i świeższemu "Frenzy" z ostatniego albumu "Evry Loser". I po tych ciosach niestety decydowałem się już na ewakuację spod sceny, by mieć w miarę dobre miejsce na...


Queens Of The Stone Age! No i niestety pod Azaleą zderzyłem się już ze sporym i szczelnym tłumem, czekającym na Joshe Homme'a i jego kolegów. To jest niewątpliwie jeden z mankamentów Way Out West – by być możliwie najbliżej sceny na określonym koncercie, trzeba często poświęcać poprzedzające go występy. Niemniej moja perspektywa nie była wcale taka najgorsza, a może nawet i dobrze się stało – przynajmniej nie kusiło przepychać się przez tłum w epicentrum pogowania (dość jednak z mojej perspektywy przez większość koncertu nader stonowane jak na koncerty tej amerykańskiej formacji). No, przynajmniej do finału... Ale zanim QOTSA rozpętali piekło za sprawą "A Song for the Death", to częstowali nas potężnymi rockowymi bangerami o destrukcyjnych właściwościach. Setlista pozostawała zagadką, gdyż na tej trasie panowie żonglują i zaskakują perełkami, ale na Way Out West postawili na bardzo konkretny i niezawodny zestaw. Zaczęli od przepotężnego "You Think I Ain't Worth a Dollar, but I Feel Like a Millionaire", po czym zawładnęli tłumem, zmuszając nas do wspólnego klaskania (Josh zwrócił się w tym momencie żartobliwie do vipów z balkonu: C'mon ritch assholes) i wyzwolenia energii w skocznej postawie za sprawą "No One Knows", gardło zaś zostało przetestowane przez pociągający riff złowieszczego "Burn The Witch", dynamiczne "Paper Machete" cięło ostro jak brzytwa, przy "Smooth Sailing" kręgosłup wywijał niczym wąż, a "My God Is The Sun" spuściło srogi łomot. Pierwsza połowa tego koncertu wywierciła dziurę w czaszce i wrzuciła przez nią granat. Dalej też nie było mowy o obniżeniu temperatury. "If I Had a Tail", "In My Head", "Carnavoyeur", pędzące na złamanie karku "Little Sister", czy też "I Sat by the Ocean" tylko potwierdzały, że mamy do czynienia z mistrzami rockowego rzemiosła. Michael Shuman z nisko zawieszoną gitarą basową totalnie oddawał się kolejnym rytmom i uprawiał zdrowy headbanging, Troy Van Leeuwen posyłał iskrzące się gitarowe riffy, często korzystając z techniki slide'u, Jon Theodore walił w bębny z siłą Thora, a Dean Fertita niezastąpienie wspierał grą na klawiszach i gitarach. No i szef tej gitarowej kuchni – Josh Homme. Podchmielony, popijający winko, figlarny, cieszący się chwilą! Jak choćby w trakcie "Smooth Sailing", gdy szarpnął ostro za struny, wywinął piruet i nieomal wpadł w zestaw perkusyjny! Humor mu dopisywał i żył tym koncertem każdą częścią ciała i umysłu! Na szczęście nie odpłynął nam za bardzo i dowoził kolejne partie wokalne i gitarowe. A podczas balladowego zwolnienia tempa – mowa rzecz jasna o obowiązkowym "Make It Wit Chu" – mógł liczyć na chóralną pomoc tłumu! I jak zawsze był to bardzo ciarkogenny moment, choć daleki od tych niezwykłych wykonań na Open'erze w 2013 i 2023 roku. Była to jednak cisza przed burzą. Najpierw w powietrze wysadziło "Go With the Flow", a potem w finale żegnałem się ze światem podczas wspomnianego "A Song for the Dead". Co tu się zadziałało! Josh rzucił hasłem You know what to do i się zaczęło... Publiczność wreszcie otworzyła gigantyczny moshpit na jaki ten koncert zasługiwał od samego początku, a nade mną kontrolę przejął diabeł i wskoczyłem w amoku w kręcone kółeczko! A tam już dantejskie sceny! Wyrzuciło mnie w pewnym momencie pod barierkę, obok zaczął powstawać konkurencyjny moshpit, powstał chaos, potem tłum wpadł niekontrolowane szaleństwo, z tyłu napłynęła potężna fala energii, która sprawiła, że część osób nieomal włącznie ze mną padła bezwładnie na ziemię... Ostatkiem sił się utrzymałem i zatrzymałem na sobie tę falę, ale szczerze mówiąc już ujrzałem tunel do nieba tudzież piekła. Na szczęście szybko się wszyscy pozbieraliśmy i dalej zatracaliśmy się w tym tańcu śmierci! Co za diaboliczne szaleństwo, które zostało skwitowane zasłużonym wiwatem publiczności! A ja doprawdy ledwo zipałem po tym finałowym nokaucie! Dzięki niebiosom, że wcześniej oszczędzałem siły! Rewelacyjny koncert, który zapamiętam z jeszcze jednego szczególnego powodu. Otóż następnego dnia ekipa Queens Of The Stone Age wykorzystała moją fotkę w swoim poście na social mediach! Wow! Niesamowita sytuacja! Dla takich chwil warto podróżować muzycznie! Wróćmy jednak do przebiegu dnia...     
 

Po dosłownym przeżyciu koncertu Queens Of The Stone Age pojawiło się u mnie pragnienie wypicia piwka. Szwedzi sporo sobie życzą za tą przyjemność (to było pierwsze i ostatnie piwo podczas tego wypadu), ale po takim koncercie – a właściwie całym maratonie – należało się. Choć może z uwagi na moje zdrowotne perypetie to nie był najlepszy pomysł... Odłóżmy to rozważanie jednak na bok, bo ten dzień miał jeszcze dwójkę bohaterów. 

Nie mogłem odmówić sobie po dziesięciu latach ponownego spotkania ze szwedzką hardcore punkową formacją Refused. Po pierwsze – gitarowego grania nigdy dość! Po drugie ten uznany zespół jest w trakcie swojej pożegnalnej trasy, więc przy takich okolicznościach zobaczyć ich na ojczystej ziemi i przeżywać ten koncert wśród ich rodzimych fanów – sprawa niebagatelna i jedyna w swoim rodzaju taka szansa! I to był kolejny czadowy koncert tego dnia! Refused nie brali jeńców. Grali ostro, szczerze i bezpardonowo. Podczas zagranego na otwarcie agresywnego kawałka "Rather Be Dead', cechującego się politycznym i antysystemowym zacięciem, na scenie była obecna grupa osób, które trzymały flagi Palestyny, a w tle wyświetlane były obrazy z propalestyńskich protestów – już ten moment zbudował wśród publiki buntowniczy nastrój! A zespół poprzez swojego charyzmatycznego lidera Dennisa Lyxzéna nie porzucał przez resztę koncertu takich polityczno-społecznych przekazów. Oberwało się nawet sponsorowi jednej ze scen festiwalowych – doskonale wszystkim znanej firmie Spotify. W ślad za tym gniewnym tonem sprzeciwu szła także muzyczna siła. Refused swoimi nieokiełznanymi kompozycjami wywołali istny hardcore'owy kocioł! Pod sceną namiotu Linne (na Flamingo w tym czasie headlinerski slot przypadł innemu szwedzkiemu zespołowi – Kite) chętnych do punkowej rozróby nie brakowało! Ja czułem się wgniatany w ziemię przez kolejne porcje hałaśliwych i brutalnych piosenek. Show kradł oczywiście Lyxzén. Trudno było uwierzyć, że ten gość rok temu doznał zawału serca. Na scenie oddawał z siebie wszystko: w swoim stylu zakręcał mikrofonem, rzucał go sobie na klatę, wspinał się na odsłuchy, wypluwał z wściekłością kolejne teksty. Był po prostu siłą napędową całego zespołu! Zespołu, który również nieustannie parł do przodu i zdumiewał formą! Toż to skandal kończyć karierę przy takiej formie! Panowie postarali się o dość przekrojowy repertuar, ale oczywiście dominowały kompozycje (łącznie sześć) z kultowego albumu "The Shape of Punk to Come" na czele z zagranym na finał przekozackim "New Noise"! Ten kawałek zapewnił istne trzęsienie ziemi i publiczność w namiocie totalnie odleciała! Moje uszy po tym koncercie cierpiały, ale nie żałuję swojej obecności na tym wyjątkowym koncercie! Aż szkoda, że panowie nie dotarli do Polski z tym pożegnaniem... 
 
 
Koncerty w parku Slottsskogen dobiegły końca około godziny 23:00, ale muzyczne uniesienia można było jeszcze doświadczać w klubach i innych obiektach w ramach Stay Out West! Ta koncepcja organizowania swoistych koncertowych afterów mniej lub bardziej znanych artystów każdego dnia po głównym programie bardzo przypadła mi do gustu w zeszłym roku, choć trzeba zawsze mieć na uwadze, że liczy się zasada kto pierwszy ten lepszy, więc nie zawsze jest dane wbić się na wybrany koncert (pomaga tu świetna aplikacja, która na bieżąco informuje o wypełnieniu danego miejsca). Tego pierwszego dnia wybór padł na koncert... 

Ganavyi w kościele Annedalskyrkan! W murach tej świątyni w zeszłym roku przeżyłem – zacytuję sam z siebie z zeszłorocznej relacji – "obłędny, sakralny, spirytualistyczny muzyczny rytuał pogrzebowy, wypełniony lamentującymi, chóralnymi, a nawet w pewnym momencie wręcz upiornymi wokalami i transcendentalną grą na syntezatorach, cytrze, lirze korbowej, gitarze i melotronie szwedzkiego projektu Funeral Folk". Koncert Ganavya Doraiswamy, artystki urodzonej w Nowym Jorku, mieszkającej w Kalifornii, a wychowanej w południowych Indiach, uderzał w nieco inne emocjonalne pułapy, ale w połączeniu z tym wyjątkowym miejscem zapewnił mi bardzo podobne transcendentalne przeżycie. Ganayva zaprosiła nas do niezwykle eterycznego, delikatnego, poetyckiego muzycznego świata. Jej szepczące i akrobatyczne wokalizy nawiązujące do tradycji muzyki klasycznej Azji Południowej cudownie unosiły się na tle tkanych z pajęczą delikatnością tekstur wznoszonych przez finezyjną grę Miriam Adefris na harfie i Maxa Ridleya na kontrabasie (przy pierwszym utworze Ganavya również sięgnęła po drugi kontrabas). Kolejne kompozycje wybrzmiewały niczym filozoficzne kołysanki, które tworzyły unikalną atmosferę spokoju, błogości i przestrzeń do rozmyślań, medytacji i... snu! Tak, muszę się przyznać, że nastrój tego koncertu w połączeniu z moim zmęczeniem sprawiał, że momentami odpływałem i traciłem świadomość. Pewnie znacie to uczucie, gdy wieczorem porywacie się na seans jakiegoś filmu lub serialu i w trakcie mimowolnie powieki opadają i kolejne kadry obrazu umykają... Właśnie podobny stan dorwał mnie podczas tego koncertu. Ale sama artystka – ubrana w białą suknię jawiła się niczym anioł stróż z niebios – w swoich ciepłych i żartobliwych przemowach zachęcała, by przeżywać ten koncert według własnych potrzeb. Niemniej moja świadomość wróciła w kluczowym momencie – podczas finału (niestety tytułu nie znam, ale znajdziecie ten fragment w moich wyróżnionych stories na Instagramie), gdy cała publiczność została nakłoniona do wspólnego ożywionego nucenia krzepiącej serce pieśni o nieznanym mi tytule. Nasze wzniesione głosy cudownie wybrzmiały w zderzeniu z wokalnymi popisami artystki (aż oddaliła się od mikrofonu) i z akustyką wnętrza świątyni. I jeśli wcześniej po niemal każdym wykonaniu zapadły momenty gęstej ciszy, publiczność zatrzymywała swój oddech w chwili wspólnej zadumy oraz zdawała się w wahać, czy należy przerywać ten mistyczny i kojący koncert oklaskami, tak po tym finale nikt jednak nie miał wątpliwości, że należą się owacje na stojąco! Niezwykłe zakończenie tego wyczerpującego dnia! 
 
 

Piątek, 08.09


Czasu na odsypianie po czwartkowych przygodach dużo nie było. Tuż po godzinie dziesiątej śniadanko w hotelu, chwila na ogarnięcie materiałów z poprzedniego dnia i już o dwunastej (!) wsiadaliśmy w tramwaj w kierunku festiwalowego terenu! Czterdzieści minut później na scenę namiotu Linné wchodził zaś duet... 

Hermanos Gutiérrez! Projekt muzyczny założony przez braci Estevana i Alejandro Gutiérrez w ostatnich miesiącach niebywale zyskał na popularności, a ich obecność na licznych festiwalowych plakatach była mocno zauważalna. Panowie ubrani w charakterystycznym nieco westernowskim stylu (Estevan w kapeluszu z szerokim rondlem i z włosami zaplątanymi w warkocze, Alejandro w czarnej skórzanej kamizelce) usiedli na krzesełkach, chwycili za gitary, a za nimi w tle wyświetliło się klimatyczne logo. Bez zbędnego wstępu zabrali się od razu do dzieła – posyłania w naszą stronę pejzażowych instrumentalnych dźwięków, które przenosiły nas w oniryczne, pustynne, południowoamerykańskie krajobrazy skąpane w zachodzącym słońcu. Finezyjne gitarowe arrepagia, grooviaste loopy, szybujące slide'y, latynoskie rytmy, surf rockowe fale przyjemności kołysały ciałem i wprowadzały w stan czystego, popołudniowego relaksu. Kolejne kompozycje przywoływały mi wspomnienia z przemierzania Dzikiego Zachodu w kultowych grach Red Dead Redemption i jeśli kiedyś powstanie trzecia odsłona tej serii, to twórczość Hermanos Gutiérrez o tym wręcz filmowym rozmachu idealnie wpasowałaby się w jej soundtrack. Szkoda, że ten duet ostatecznie odwołał swój przyjazd na naszym festiwalu Inside Seaside i polskiej publiczności nie było i nie będzie póki co dane zahipnotyzować się ich instrumentalną twórczością. 
 
 
Po krótkiej przerwie przeznaczonej na regenerację w strefie mediów (w malowniczej części parku, doskonale zorganizowanej) zameldowałem się po raz pierwszy podczas tej edycji pod sceną Höjden, by doznać gospelowych uniesień za sprawą koncertu Annie & The Caldwells. A nie miałem wątpliwości, że ta barwna rodzinna grupa z Missisipi, z ponad czterdziestoletnią niezwykłą historią (debiutancki, chwalony przez krytyków album "Can’t Lose My (Soul)" ukazał się dopiero w marcu... tego roku!), zdoła nas porwać do uduchowionej celebracji życia. Siłę wokalu Annie Caldwell zresztą miałem już okazję poznać podczas jej występu z niemniej interesującą grupą Staples Jr. Singers podczas OFF Festival w 2023 roku. I podobnie jak na tamtym koncercie, gospelowe emocje poruszały serce i zachwycały. Z tą jedną kluczową różnicą, że partie wokalne są w zespole Caldwells przejęte przez żeńskie głosy Annie, jej córek Deborah i Anjessiki oraz chrześnicy Toni Rivers. Na czele sekcji instrumentalnej zaś jej mąż Willie „Joe” Caldwell Sr. oraz synowie – młodszy Abel Aquirius (perkusja) oraz starszy Willie Jr. (bas). Ta rodzinna siła i harmonia przemawia ze sceny bardzo autentycznymi melodiami, które łączą gospel z nurtami disco, funku i soulu. Urokowi temu występowi dodała nawet deszczowa, na swój sposób oczyszczająca aura. Wyjątkowy koncert wyjątkowej rodziny.
 
 
Deszcz w akceptowalnych ilościach chwilę później przerodził się w istną ulewę, która przegoniła nas z występu Seana Kuti & Egypt 80. Na szczęście było to tylko chwilowe załamanie pogody, a deszczowe chmury rozpędził na dobre... 
 
Obongjayar! Nigeryjski piosenkarz, może nieco wciąż bardziej kojarzony ze współpracami z Fredem Again.. i Little Simz niż własną twórczością, udowodnił na żywo, że jest niezwykle charyzmatycznym artystą, który błyskotliwie potrafi łączyć afrobeat, soul, electropop, a nawet rasowy rock i punk. Jego występ emanował różnorodnymi obliczami energii, ale niezależnie od formy – zarażał licznie zebraną pod Azaleą publiczność mega pozytywną energią! Ludzie oddali się doprawdy beztroskim tańcom i był to widok przynoszący szeroki uśmiech na twarzy. Sam Obongjayar na scenie przeobraził się w wulkan żywej energii, swoimi ekspresyjnymi ruchami niejako wcielał się w emocje z każdej kolejnej kompozycji (bardzo wrażliwe swoją drogą!), mimo muskularnej budowy ciała zdawało się, że z lekkością unosił się nad sceną i biegał niczym pantera od jej jednego skraju do drugiego, a przede wszystkim zachwycał nas swoim szerokim zakresem wokalu. Jego falsety były niesamowite! Potrafił też uderzyć w nieco bardziej czułe melodie, czego przykładem była piękna, delikatna, balladowa wersja jego wspólnego przeboju z Fredem Again.. "Adore U". Fenomenalny artysty z olbrzymim potencjałem, by władać w przyszłości jeszcze większymi tłumami na festiwalach całego globu.    
 
 
Postanowiłem dalej utrzymać swoje ciało w tanecznym rytmie za sprawą koncerty Kelly Lee Owens pod namiotem Linné. Do spotkania z tą artystką w formule live zachęciło mnie niegdyś obejrzane fragmenty z nagranego występu w ramach ARTE Concert. I doprawdy jej oniryczny, anielski wokal w połączeniu z klubowymi brzmieniami kolejnych kompozycji sprawił, że parkiet zapłonął czystą festiwalową euforią. Mocny bas dociskał żebra do płuc (tu już zalecane było sięgnięcie po zatyczki do uszu), elektroniczne dropy unosiły w górę, a błogie wokalne popisy Kelly, ocierające się o popowy blask, zachęcały do rozpływania się w marzeniach. Świetny set, który pewnie oddałby jeszcze bardziej w warunkach nocy lub ciasnego klubu.  


Z końcówki Kelly Lee Owens uciekłem na spotkanie z Little Simz z przekonaniem, że zerknę tylko na fragment koncertu mej ulubione raperki i zaraz powrócę pod namiot okupować dobre miejsce na występie intrygującego Mk. gee, ale brytyjska artystka na to odparła: potrzymaj mi piwo. Ojej! Ależ to był wybitny koncert! Już pierwszy spojrzenie na scenę zwiastowało dopływ większych emocji niż na jej koncercie na Open'erze. Bo ja zawsze ceniłem Little Simz za jej organiczne podejście do koncertów na żywo, lecz w Gdyni pojawiła się z okrojonym instrumentalnym wsparciem, co nieco mnie zasmuciło (choć i tak samym koncertem i charyzmą się wybroniła znakomicie). Na szczęście tamten występ był tylko wyjątkiem, bo na scenie Azalea pojawił się cały band włącznie z żywą perkusją. A to oczywiście sprawiło, że kolejne kompozycje Simbi nabierały dla mnie dodatkowej głębi i wybrzmiewały z przejmującą siłą. Sama artystka potwierdziła, że po wydaniu kapitalnego krążka "Lotus" znajduje się w życiowej formie. Ileż w jej scenicznych poczynaniach było takiej uroczej charyzmy! Nie sposób było jej nie dopingować! Cała publiczność wręcz tonęła w oceanie zachwytu i przesyła w stronę sceny zwrotną energię! A to tylko napędzało brytyjską raperkę do podkręcania tempa swojej perfekcyjnej i emocjonalnej nawijki oraz osaczenia nas porywającą, grooviastą dawką hip-hopowych melodii. A przy tym przygotowała dla nas rewelacyjne niespodzianki! Plusujący utwór "Enough" wykonała wspólnie z Yukimi – szwedzką piosenkarką, liderką zespołu Little Dragon, ale jeszcze większy entuzjazm wśród publiki wzbudziło ponowne pojawienie się na tej scenie Obongjayara, z którym wykonała wspólne piosenki "Lion" oraz "Point and Kill". Zderzenie się tych obu charyzmatycznych osobowości wywoływało scenicznie tsunami, które powaliło na kolana! Tłum był wniebowzięty! No właściwie począwszy od funkowego "Thief" z każdym kolejnym numerem ten koncert nabierał epickiego rozmachu, którego ukoronowaniem była finałowa, majestatyczna kompozycja "Gorilla"! W połowie koncertu Simbi na tyle już władała tłumem, że zachęciła nas do szaleństwa i kręcenia pogo! Skutecznie! Nawet na tyłach obok mnie powstało kółeczko, w które wkroczyłem z uśmiechem na twarzy! No takich atrakcji to na jej open'erowym koncercie nie było! Nie zawodziły też takie kompozycje jak świetne "I Love You, I Hate You", chóralnie śpiewane "Selfish", pełne napięcia "Flood", czułe "Only" z miłosnym przesłaniem, przestrzenne "Free", poruszające "Woman"... Wspaniały koncert, po którym nisko pokłoniłem się królowej hip-hopu! I tak, wbrew początkowym planom, zostałem do ostatniego dźwięku! Po prostu nie wypadało opuszczać takiego koncertu! Niemniej byłem dobrych myśli, że spokojnie wbiję pod namiot w trakcie już koncertu Mk.gee, ale... 
 
  
Szok i niedowierzanie! Gdy dotarłem w okolice namiotu Linné zastał mnie nieoczekiwany widok wylewającego się tłumu z namiotu! Co do jasnej anielki?! Byłem totalnie skonsternowany. Absolutnie nie sądziłem, że Mk.gee cieszy się aż taką popularnością! Nie zamierzałem jednak tak łatwo się poddać. Postanowiłem wbić się z bocznej strony, choć... No kurczę, nie było nawet gdzie wsadzić palca pod namiot. Postanowiłem jednak cierpliwie walczyć i koniec końców z każdą kolejną minutą, krok po kroku zbliżałem się do upragnionego celu. I początkowo ze względu na te okoliczności mega trudno było wkręcić się w unikalne brzmienie autora zeszłorocznego albumu "Two Star & The Dream Police" – jednego z najbardziej orzeźwiających, oryginalnych debiutów ostatnich lat. Natomiast gdy już po 2/3 koncertu w końcu znalazłem się w środku namiotu, to nagle zostałem wręcz przytłoczony wytworzoną atmosferą przez fanów! Co tu się działo! Futurystyczny, marzycielski rock amerykańskiego pieśniarza Michaela Todda Gordona spotkał się z monstrualnym zaangażowaniem jego wielbicieli, którzy głośno śpiewali kolejne linijki wersów i przeżywali ten koncert z niesamowitym oddaniem! Szorstkie, niebanalne, rozciągane, przesterowane gitarowe riffy, zniekształcone i zaszyfrowane rytmiczne tekstury wybijane na elektronicznych perkusjonaliach oraz surowy, prince'owy wokal działały w niespotykany sposób magnetyzująco na publiczność. Ja raczej przymierzałem się do kontemplacyjnego koncertu, a tu spora część publiczności przepadła w skocznym entuzjazmie! Apogeum tej euforii przypadło na znakomite piosenki "Are You Looking Up" oraz "Alesis", których chóralny odbiór wywoływał ciarki na ciele. Jakby tego mało, Mk.gee powrócił na bis, ponownie wykonując rewelacyjną kompozycję "ROCKMAN" i sprawiając, że temperatura w namiocie groziła już eksplozją. Serio, obok mnie jedna dziewczyna ewidentnie przeżywała koncert swojego życia. To, z jakim przejęciem reagowała na kolejne piosenki, jak zdzierała swoje gardło – nie do opisania. Dość powiedzieć, że po ostatnich dźwiękach uklękła i pocałowała ziemię. Ja z kolei nie byłem przygotowany na tak immersyjny koncert i wręcz czułem się oszołomiony tym doznaniem. Amerykański singer-songwriter przerósł festiwalowy namiot i moje oczekiwania oraz wszelkie wyobrażenia. Jedno jest pewne – narodził się nowy fenomen muzyczny i obok twórczości Mk.gee nie można przejść obojętnie!   
 
 
Musiałem chwilę ochłonąć po dotychczasowych koncertowych doświadczeniach, więc na występ Khruangbing dotarłem bardzo późno – właściwie obserwowałem tylko ostatnie piętnaście minut, stojąc w oddali. To w pełni świadoma decyzja, gdyż w zeszłym roku ich skrupulatnie przygotowane show przeżywałem spod barierki na Colours Of Ostrava. Niczym zatem szczególnym trio z Houston nie zaskoczyło. Do Göteborga przywieźli tę samą klimatyczną scenografię (rozległe schody prowadzące do złociście-piaskowej marmurowej ściany z trzema łukowatymi oknami, w głębi których wyświetlane były klimatyczne wizualizacje) i dostarczali ten sam ładunek misternie i barwnie utkanych instrumentalnych kompozycji w nurtach tajskiego rocka, funku, surf rocka, psychodelii, bluesa i pochodnych. Poezja i czysty relaks! Obserwując z boku liczny i zachwycony tłum, śmiało mogę rzec, że Khruangbin podbili kolejny festiwalowy przystanek na swojej dwuletniej trasie promującej ich ostatni album "A La Sala". Niemniej z ostatnim postawionym dźwiękiem wykonałem błyskawiczny odwrót w stronę namiotu Linné, by wbić na drugie tegoroczne spotkanie z...
 
 
Wet Leg! To poprzednie miało miejsce oczywiście na Primaverze i wówczas brytyjski zespół późną nocą porwał nonszalancką, chwytliwą, postpunkową, garage-rockową, indie gitarową energią i grooviastymi rytmami. Miałem pewną wewnętrzną dyskusję, czy powtarzać tamtą brawurową zabawę, czy może jednak już kolejkować przed headlinerskim występem Charli XCX, ale koniec końców dylemat został rozwiany przez premierę rewelacyjnego drugiego albumu "Moisturizer" w lipcu. Liczyłem, że na bazie sukcesu tego krążka, który zdołał choćby wdrapać się na szczyt brytyjskiej listy przebojów, Wet Leg jeszcze bardziej rozwiną swój sceniczny żywioł i nieco zamieszają w repertuarze. I nie myliłem się! W stosunku do setlisty z Primavery tym razem szala przechyliła się delikatnie na korzyść ilości piosenek z nowego krążka. Przy tym należy też wspomnieć, że byliśmy tymi szczęśliwcami, którzy po raz pierwszy na żywo usłyszeli wykonanie "Don't Speak". I tu trzeba od razu oddać, że te świeże kompozycje na żywo wypadły niebywale witalnie i były przyjmowane z nie mniejszym entuzjazmem niż szlagiery z sensacyjnego debiutu. Pięcioosobowy zespół sprawiał wrażenie absolutnie rozpędzonego! Uwagę kradła Rhina Teasdale, która wysunęła się na rolę frontmanki, prężyła muskuły, z lekkością zawodowej biegaczki hasała po całej scenie, stawiała na zwinne, prowokacyjne, zmysłowe pozy, a przy tym wszystkim zachwycała wokalnymi popisami. Niemniej cały zespół włącznie z nieco ukrytą w cieniu współzałożycielką Hester Chambers swoją zadziorną i eksplozywną grą z miejsca zdobył serce osób zgromadzonych w namiocie. Począwszy od wystrzałowego kawałka "Catch These Fits" przez choćby dynamiczne "Too Late Now", hałaśliwe "Being in Love", katarktycznie wykrzyczane "Ur Mum", słodkie "Davina Mccall", ciągnący za uszy harmonijny refren "U And Me at Home", pełne rock'n'rollowej werwy "Chaise Longue", aż po finałowe, uginające się pod dawką chrupiących riffów "CPR" – Wet Leg wprowadzali tłum w stan gitarowej, gorączkowej euforii. Każdy kolejny kawałek był witany gromkimi okrzykami, fani energicznie klaskali, bliżej sceny oddawali się tańcom w pogo, wymachiwali z radości rękoma w górze – czysta zabawa! Wet Leg udowodnili swoją wartość jednego z najlepszych indie rockowych bandów młodego pokolenia. Co prawda w trakcie następowały fale odpływu publiczności, która już zmierzała pod scenę Flamingo na spotkanie z Charli XCX, ale bawiłem się tak przednio, że ani myślałem opuszczać tego zuchwałego koncertu Wet Leg. Cóż, okupiłem to odległym miejscem na występie headlinerki wieczoru, ale generalnie nie żałuję niczego. Tym bardziej że show Charli XCX... 
 

Show Charli XCX nie zelektryzowało i nie wprowadziło mnie w tak hedonistyczny taneczny stan jak jej zeszłoroczny występ na open'erowym Tent Stage w momencie wybuchu fenomenu ikonicznego obecnie albumu "Brat". Nie zrozumcie mnie jednak źle. Momentów czystej zbiorowej ekscytacji nie brakowało. Wytańczyłem się i wyskakałem znów bardzo zdrowo! A brytyjska piosenkarka imponowała swoją kondycyjną i wokalną formą, królowała na scenie, zmysłowo tańczyła, prowokacyjnie poruszała bioderkami i pośladkami, ponętnie zakręcała czarnymi włosy... Po prostu ciężko pracowała na status ikony popu. Niemal każdy ruch był tu wyćwiczony do perfekcji i obliczony na charakterystyczne ujęcia kamery, która za nią nieustannie podążała. I ja tę całą koncepcję one-woman-show od początku kupiłem. Zamiary Charli XCX są jasne: dostarczyć i nasycić odbiorców rave'owowym klimatem. Sceneria parku zmieniła się w klubowy parkiet, choć... Nie mogłem uciec od wrażenia, że przy tym plenerowym rozmachu uciekła gdzieś ta klubowa potliwość i że w tym gigantycznym tłumie też sporo osób pojawiło się po prostu "odhaczyć" Brat Summer. Cóż, przede mną dwaj wysocy Szwedzi przez cały występ stali bez ruchu jak słupy soli... Na szczęście już  przy moim ramieniu i za mną tłum był w pełni świadomy i łakomy tanecznych ekscesów. Nasze doznania wzmagało oszałamiające, monochromatyczne, stroboskopowe oświetlenie, a mocny bas potrafił przyprawić o ból klatki piersiowej. No nie sposób było oszaleć przy otwierających ten występ kompozycjach "365" w remiksie Shygirl i "360", stracić umysłu przy potężnym "Von Dutch", odtańczyć choreografię "Apple" (na telebimach pokazane fanki z pierwszego rzędu), wyśpiewać emocjonalne "Girl, so confusing", dać się uwieść "Sympathy is a knife", dotknąć nieboskłonu przy sejsmicznym "Guess", docenić starsze przeboje "Vroom Vroom", "Track 10", czy też przepaść w ekstazie przy festiwalowym hymnie "I Love It"! Co ciekawe przy tym ostatnim przeboju tańczyłem również rok temu na Way Out West, wykonywanym wówczas  oryginalnie przez formację Icona Pop. Właściwie szkoda, że nie doszło teraz do takiej wspólnej kolaboracji, ale za to byliśmy świadkami innego gościnnego występu. W powtórzonej w późniejszej części koncertu zremiksowanej wersji piosence "360" na scenie pojawił się szwedzki raper Young Lean. Ot, miła niespodzianka, przez którą ten pieczołowicie wyreżyserowany spektakl nabrał pewnej wyjątkowości. Cieszę się, że doświadczyłem to solo show (o koncepcji Sweat z Troye Sivanem na Primce zapomnijmy) z ery "Brat" i znów dane mi było potańczyć z Charli XCX, ale ten poziom ekscytacji jednak był o level niższy od tego zeszłorocznego. Pytanie brzmi, co dalej z Brat Summer? Oczywiście ten fenomen już na stałe wpisał się w historię popkultury, ale czy to aby na pewno koniec? Zagadkowe sformułowania ukazujące  się w finale na telebimach wciąż pozostawiają fanów w pewnej konsternacji. Na pewno jednak dla mnie nie był to koniec koncertowego wieczoru...
 
 
Tym razem z Podróżującym Michałem w ramach Stay Out West wbiliśmy się do klubu Folkteatern, by postawić na koniec tego dłuuugiego festiwalowego dnia stempel z rockowymi doznaniami. A o te zadbała obiecująca amerykańska formacja Rocket i już nieco szerzej znany Bartees Strange. 
 
Czteroosobowy zespół Rocket tworzony przez czwórkę wieloletnich przyjaciół: Alitheę Tuttle (gitara basowa, frontowy wokal), Desi Scaglione'a (gitara, wokal), Cooper Ladomade'a (perkusja) i Barona Rinzlera (gitara) pokazał się z naprawdę wyśmienitej strony! Szczerze wcześniej o nich nie słyszałem, a ten band zawiązał się w Los Angeles już cztery lata temu, w 2023 wydał chwaloną EP-kę "Versions of You", a do Szwecji przybył już z pierwszymi singlami z ich zapowiedzianej debiutanckiej płyty "R is for Rocket" (premiera 3 października). Zdecydowanie w eterze jeszcze za cicho o tej grupie. Na żywo porwali publiczność doprawdy kreatywnymi gitarowymi kompozycjami, w których łączyli brzmienie przesadnie głośne w swej formie, jak i równie intymne w przekazie. Świetnie mieszali ze sobą wpływy garażowego alternatywnego rocka z lat 90., grunge'owy brud i szczyptę naleciałości shoegaze'owych. Czarującym wokalem i postawą frontmanki zachwycała czerwonowłosa Tuttle. To właściwie zabawne, biorąc pod uwagę anegdotę, że nie śmiała ona śpiewać podczas pierwszych sześciu miesięcy istnienia i prób zespołu. Na szczęście koledzy z zespołu zachęcili jej do tego czynu i tworzą dla niej naprawdę zacne gitarowe przestrzenie. Rocket grali z niezwykłą ikrą i uderzali w celne emocje, gdyż już w samej końcówce publiczność pod sceną porwała się do zabawy w pogo! Koncert-rakieta! Niemniej to była tylko rozgrzewka przed prawdziwym wystrzałem w rockową orbitę, jaki zaserwował nam... 
 
  
Bartees Strange! Ten amerykański artysta bardzo pozytywnie zaskoczył mnie już dwa lata temu, rozgrzewając przed występem The National w Berlinie. To był jednej z najbardziej pasjonujących supportów, które widziałem w ostatnich latach. Oczekiwania zatem przed tym klubowym występem miałem całkiem spore. I Bartees Strange ze swoim znakomitym zespołem nie zawiódł! Ba, wręcz jeszcze bardziej rozpalił w mym sercu miłość do jego muzy! A w kameralnych warunkach czterech ścian klubu jego dynamiczna mieszanka alternatywnego rocka, ostrych riffów, soulowego wokalnego ciepła, refrenów o popowym blasku i szczypty balladowych emocji skumulowała się w atomową energię. A Bartees Strange w oversize'owej koszuli prezentował się niczym gitarowy szaman. Ciosał kolejne gitarowe riffy z taką zawziętością... On całym sobą żył i oddychał tym koncertem! W ekstazie padał na kolana, a także często podskakiwał na skraj sceny, by górować nad nami i czerpać w sposób bezpośredni od nas dodatkową energię. A tu wśród tłumu z każdym kolejnym numerem narastała. Sam podczas przedostatniego, kapitalnego numeru "Boomer" z debiutanckiego albumu "Live Forever" wpadłem w stan czystego szaleństwa i przez moment ściana gitar eksplodowała z taką mocą, że straciłem kontrolę nad sobą i kontakt z rzeczywistością! Wow! Świetnie wypadały kompozycje z tegorocznego krążka "Horror" (przeszedł trochę bez echa, a zasługuje na uwagę!), które zdominowały setlistę. Szczególnie chwytliwe "Lie 95", emocjonalne "Sober" i ogniste "Backseat Banton" mają potencjał na wieloletnie zagoszczenie w setlistach. Nie zabrakło też piosenki "Big Glow" ze soundtracku do filmu "I Saw The Glow" oraz kilku ucieczek w przeszłość ("Heavy Heart", "Mulholland Dr.", "Mustang"). No to ten koncert w porównaniu z Ganyavą z poprzedniej nocy nie był kołysanką do snu. Bartees Strange absolutnie porwał, wykrzesał ostatnie życiowe siły i znokautował.  


Sobota, 09.09


Na samym początku ostatniego dnia Way Out West mile zaskoczyły dwie niespodzianki. Przed wejściem na teren festiwalu moją uwagę zwróciła przedpremierowa promocyjna akcja nowego albumu Wolf Alice "The Sofa". Można było sobie zrobić klimatyczną fotkę, leżąc na wintydżowych, a jakże, sofach! Nie ukrywam, że przez moment przebiegła mi myśl, że może ta brytyjska grupa ma zaplanowany jakiś secret set, ale nic z tych rzeczy niestety nie miało miejsca. 
 
Niespodzianka numer dwa? Po przekroczeniu bram festiwalu za uszy pociągnęły mnie dźwięki dobiegające z oszklonego, zielonego kontenera opatrzonego logiem SJ Studio Stage. Mieliśmy tu do czynienia z taką sponsorską, dodatkową sceną dla początkujących artystów, która nawet nie była ujęta w programie festiwalu. I właśnie w momencie naszego wkroczenia na teren imprezy w tej niecodziennej przestrzeni scenicznej występowała szwedzka piosenkarka o gwinejskich korzeniach – Felish. Przy wsparciu gitarzysty i perkusisty prezentowała doprawdy bardzo zgrabne kompozycje o takim  indie-tropical electropopowym sznycie, a dodatkowa imponowała swoimi wokalnymi możliwościami i ciepłą barwą głosu. Nie będę zaskoczony jeśli w niedalekiej przyszłości dane jej będzie wystąpić na większej scenie Way Ouy West. 
 
  
Bardzo unikalnym festiwalowym doświadczeniem był koncert grupy The Joy. Skąd ta niezwykłość? A to z tego względu, że po raz pierwszy właściwie w życiu słuchałem występu całkowicie opartego na śpiewie a capella. Piątka przyjaciół z RPA za sprawą wokalnych harmonii dostarczała do głębi naszych serc bardzo szczere, przepełnione miłością do życia i duchowością piosenki, które były tak przyjemne, jak sceny beztroskich przygody Simby, Timona i Pumby na afrykańskiej sawannie z kultowej animacji Króla Lwa. Przeżywałem ten występ z szerokim uśmiechem na twarzy, a uroki temu koncertowi dodawały złociste promienie słoneczne padające na scenę Höjden. 
 
 
Słoneczna aura towarzyszyła również w trakcie koncertu intrygującego artysty Montell Fisha na Azalei. I w tym przypadku nie była sprzymierzeńcem tego występu amerykańskiego piosenkarza, którego twórczość balansuje między muzyką alternatywną, R&B, neo-soulem, rapem ze wtłoczonymi elementami gospelowej duchowości oraz osobistych doświadczeń. Mimo wysokiej temperatury Montell na scenie pozostawał ubrany w jesienną kurtkę i zakrywał swoją twarz kapturem. Tym wizerunkowym zabiegiem chyba nieco specjalnie tworzył wrażenie artysty tajemniczego, o złożonej osobowości, enigmatycznego, schowanego za swoimi muzycznymi emocjami, niedostępnego... Trudno w jego przypadku mówić jeszcze o globalnym fenomenie, ale jego twórczość wypływa strumieniami socialowych virali. Pod sceną zgromadził się pokaźny tłum, w dużej mierze złożony z osób z młodszego pokolenia, które z przejęciem przeżywały ten występ i popisywały się znajomością kolejnych wersów piosenek. Pochodzący z Pittsburgha artysta dawkował zaś emocje za sprawą bardzo eklektycznych aranżacji oraz bardzo intensywnego śpiewu wznoszonego do poziomu falsetowych popisów na miarę samego Prince'a. Sporo tu było przestrzeni na gitarowe solówki, popowe syntezatory, perkusyjne szarże i dla odmiany balladowe melodie grane na fortepianie, a nawet w pewnym momencie Montell przemienił się w rasowego rapera, prowokując tłum do zabawy w pogo. Wachlarz dramaturgii i nastroju był bardzo szeroko rozłożony. Momentami może nieco nawet brakowało mi w tym pewnej spójności, ale publika totalnie kupowała wrażliwość tego artysty, czego świadectwem były przykładowo chóralnie odśpiewywane w finale popularne piosenki "Hotel" oraz utrzymana w bluesowej konwencji ballada "Fall in Love with You.". Ostatecznie trochę zabrakło mi klimatu i anturażu festiwalowego namiotu lub nocy, by te jego eklektyczne aranżacje rezonowały w mym sercu z pełną esencją emocjonalności, niemniej jest to artysta, którego warto śledzić.       
 
 
Na przeciwległej scenie Flamingo obserwowałem fragment występu Black Star –  hip-hopowej grupy w skład której wchodzą Mos Def i Talib Kweli. Dawka rapu w takim bardzo oldschoolowym, retro stylu, ale bez wzbudzania we mnie większego entuzjazmu i ciekawości. 
 
Z większą uwagą po raz drugi w tym roku obserwowałem sceniczne poczynania Loli Young. Kariera tej artystki za sprawą viralowego przeboju "Messy" nabrała takiego rozpędu, że organizatorzy festiwali w zaufaniu przekazywali jej we władanie swe największe sceny. I choć Lola całkiem nieźle dźwigała ten powierzony ciężar zarówno na Opene'rze, jak i tu na Way Out West, to delikatnie w moim odczuciu był to za szybki dla niej przeskok. Myślę, że mimo bezsprzecznego potencjału, jej kompozycje większe wrażenie wywierałyby w festiwalowym namiocie. Jej postawa na scenie też momentami zdradzała pewne symptomy przytłoczenia i onieśmielenia, wynikającego z tego szybkiego awansu do etapu wielkich scen. Ale generalnie, gdy już zatracała się swoich numerach, to swoim imponującym, namiętnym, chropowatym wokalem przy wsparciu zgranego zespołu niosła ten koncert w stronę odczuwania swobodnej, festiwalowej przyjemności. Podobnie jak w Gdyni, miewał ten koncert momenty (zahaczające nawet o rock'n'rollową temperaturę), gdy czułem się porwany do pełnego rozluźnienia mięśni oraz gardła i niekoniecznie wskazałbym tu na finałowy utwór, bądź co bądź przyjęty żywiołowo, "Messy". Koncert na solidnym poziomie, ale jednak do headlinerskiego poziomu jeszcze droga daleka. No cóż, do tej pory nie sposób było mówić o wysokiej temperaturze doznań, ale ten stan zmienił się wraz z koncertem...   

  
Confidence Man! Specjalnie dla tego australijskiego zespołu poświęciłem inne koncerty i ustawiłem się na tyle wcześniej pod sceną Höjden, iż bez problemu zdobyłem barierki! Nie będę ukrywał, że od czasu ich sensacyjnego i elektryzującego w tańcu show podczas OFF Festival w 2023 roku wpadłem w lekką obsesję na ich punkcie! Ileż to od tamtego czasu naoglądałem się fragmentów nagrań z ich koncertów! W międzyczasie w zeszłym roku dostarczyli też zestaw kolejnych przepoconych w tańcu bangerów na albumie "3AM (La La La)". Bardzo liczyłem na top kolejne spotkanie z nimi, na Primaverze niestety feralnie pokryli się z LCD Soundsystem, ale nadrobiłem z nawiązką to show właśnie tu w Göteborgu! Co prawda przybyli na Skandynawię w okrojonym składzie bez jednego z dwóch zamaskowanych członków odpowiedzialnych za dodatkową instrumentację, więc tym razem niestety obyło się bez żywej perkusji, a skończyło się na eurodance'owych kompozycjach zapuszczanych zza konsolety otoczonej kolczastym dmuchańcem, ale no bądźmy szczerzy – nie miało to większego znaczenia w generowaniu hedonistycznej imprezy! Zresztą cała moja i tłumu uwaga była skupiona przede wszystkim na tanecznych i choreograficznych popisach duetu Janet Planet i Sugar Bonesa! Niby znałem ich każdy kolejny ruch, zmiany kostiumów (nie zabrakło w garderobie Janet oczywiście inspirowanego Madonną stanika z migającymi ledowowymi światłami) nie były dla mnie zaskoczeniem, ale jednak obserwowanie ich niebotycznego wysiłku z tak bliskiej perspektywy sprawiało, że z wrażenia gałki wypadały z oczu! Oni są wprost nie-sa-mo-wi-ci! Mega szacun za te wszelkie akrobatyczne i zmysłowe figury, a przy tym jednoczesne śpiewanie (oczywiście podparte dodatkowymi ścieżkami wokalnymi, ale to nie przeszkadza nikomu) przebojowych refrenów! Energia tej dwójki zarażała i prowokowała do wpadnięcia w objęcia czystego szaleństwa! Czułem na plecach, jak za mną tłumnie zgromadzona szwedzka publiczność odleciała w tanecznym amoku! No ale jak tu nie przepaść w tak optymistycznych dźwiękach z pogranicza rave'u, breakbeatu, muzyki house, trance i tanecznego popu w klimatach rodem z przełomu lat 90. i dwutysięcznych. Show może i krótkie, ale treściwe w same największe hity: od "Now U Do" przez "ALL MY PEOPLE", "I CAN'T LOSE YOU", "Feels Like a Different Thing", wspólnie tańczony układ do "C.O.O.L Party", highlightowe "SO WHAT", które zachęcało publikę do wskakiwania na barana i podczas którego to Janet ze swoim partnerem zeskoczyli do pierwszych rzędów, podnosząc poziom ekscytacji do utraty zmysłów oraz bombastyczny finał z "Holiday"! Świetnie w ten bangerowy repertuar wpasowała się też świeżutka, chwytliwa piosenka "Gossip" w oryginale śpiewana z Jade. Oszalałem pod barierką z całym tłumem z tego nadmiaru festiwalowej euforii! A moich gorączkowych emocji nie schodził nawet Sugar Bone, który polewał tłum szampanem. Ba, w pewnym momencie zespół przystopował, a reakcja tłumu była tak żywiołowa, że w odpowiedzi na nią Janet... ukradkowo pokazała pierś! Cudem nie doszło do zbiorowego omdlenia. Zresztą następnego dnia na instagramowym stories zespół dziękował i docenił zaangażowanie tłumu, sugerując, że to był ich najgorętszy występ sezonu. I faktycznie po żadnym innym koncercie takiej reakcji z ich strony nie napotkałem! Co tu więcej opowiadać – Confidence Man to gwarancja beztroskiej i szalonej festiwalowej zabawy! I ani myślałem opuszczać tego koncertu dla legendarnego... 
 
 
Pet Shop Boys! Na występ tego kultowego synth-popowego brytyjskiego duetu dotarłem już w mniej więcej w połowie seta i oglądałem to proste, ale barwne show ze znacznej oddali, raczej czyhając już na zagwarantowanie odpowiedniego miejsca przed Chappell Roan, ale nie mogłem odmówić Neilowi Tennantowi (wokal) i Chrisowi Lowe dostarczenia ponadczasowych i ponadpokoleniowych przebojów na czele z choćby coverem "You Were Always on My Mind", "Heart", "It's a Sin", czy też "West End Girls". Fajnie było doświadczyć tych kompozycji na żywo, zanucić je pod nosem, zakręcić tanecznie pelerynką (niestety pogoda znów zaczęła płatać przelotne deszczowe figle), ale mimo wszystko bardziej już byłem sfokusowany na finałowym headlinerskim występie...        
 
Chappell Roan! Czekałem na to drugie tegoroczne spotkanie z 27-letnią Amerykanką z niecierpliwością! Trzy miesiące wcześniej po jej dosłownie fantastycznym występie na Primaverze zapisywałem się do Klubu Różowego Kucyka! Z fascynacją obserwowałem jej dynamiczny skok popularności i obrazy tłumów po horyzont na amerykańskich zeszłorocznych festiwalach robiły na mnie kolosalne wrażenie (dość powiedzieć, że zaledwie 18 miesięcy temu grywała w amfiteatrach dla dwóch tysięcy osób w amerykańskich miastach średniej wielkości), a w międzyczasie popowe hymny z debiutanckiego albumu "The Rise and Fall of a Midwest Princess" stopniowo zyskiwały moje uznanie, ale dopiero to pierwsze zderzenie się z jej charyzmą, olśniewającym wokalem i pieczołowicie przygotowanym show w Barcelonie sprawiło, że straciłem dla niej rozum i serce! Może pojawiła się u mnie tylko delikatna obawa, że ten drugi koncert będzie trącił doznaniem déjà vu, ale... Nic z tych rzeczy! Oczywiście scenariusz tego baśniowego spektaklu (poza wyborem przez artystkę fantazyjnego kostiumu w drag queenowym stylu) nie był już większym zaskoczeniem, ale... Znów padłem na kolana z zachwytu! Pełna przepychu scenografia rodem z hollywoodzkiego filmu fantasy na czele z postawionym szkieletem zamku w gotyckim stylu robiła kolosalne wrażenie! Atmosferę dopełniały wyświetlane z tyłu animacje: smoki, jednorożce, fragmenty tekstów w stylu rodem ze średniowiecznych manuskryptów i tym podobne klimaty. Jako wielbiciel fantastyki wszelkie maści totalnie byłem tym anturażem koncertu ujęty! Ale ten koncert nie był tylko ucztą dla oczu. Zagrana na otwarciu porywająca kompozycja "Super Graphic Ultra Modern Girl" była czystym wybuchem bezkompromisowej radości! Już po pierwszym refrenie zaśpiewanym pełną skalą niesamowitego wokalu Chappell czułem, że cały tłum jednoczy się w jeden organizm, który zostaje ogarnięty popową euforią. Królowa queerowego popu miała nas już w garści. Przy refrenie "Femininomenon" wszystkich nosiło do skocznego harcowania! A dalej to już popłynęła plejada wszystkich przebojów Roan, które na żywo nabierały zdecydowanie więcej zadziorności i mocy, nie tylko za sprawą potężnego wokalu bohaterki wieczoru, ale także dzięki znakomitemu, całkowicie kobiecemu, iście glam-rockowemu zespołowi. Wszystkie kompozycje były doskonale ze sobą zgrane! Chappell wielokrotnie gestami i interakcjami doceniała szarże swoich przyjaciółek ze sceny i sama zdawała się doskonale czerpać radość z kolejnych potężnie brzmiących aranżacji. Choćby takie świeżo wydane "The Subway", które w wersji studyjnej brzmi przez produkcję nieco mdło, na żywo z większą przestrzenią do wokalnego popisu totalnie porusza i chwyta za każdy centymetr serca. Okraszone ognistymi efektami pirotechnicznymi "HOT TO GO!" oczywiście porwało wszystkich do wspólnego wymachiwania rękoma w tańcu à la "YMCA"! Nawet jeśli w moim wykonaniu nieco nieporadnego, to doprawdy chęci miałem bardzo szczere! Temperatura w tej środkowej części koncertu podniosła się jeszcze bardziej za sprawą ogłuszającej, hardrockowej wersji piosenki "Barracuda" zespołu Heart! W tym momencie Chappell pozbyła się ze swojego kostiumu już wszelkich dodatków, zmysłowo padła na kolana i odchylała się do tyłu pod wpływem ostrych riffów. Gitarzystka z jej bandu miała zresztą tu swoje pięć minut na wybiegu, ale cały zespół właściwie, raz jeszcze to podkreślę, spisywał się na złoty medal. Cały set nie był jednak tylko zbudowany na fundamencie przebojowości. Nie zabrakło też kilku pięknych, balladowych fragmentów w postaci piosenek "Casual", "Picture You", "Kaleidoscope", czy też subtelnie wykonanej "Coffe", odśpiewanej przez Roan z pozycji siedzącej na tronie i z trzymanym w dłoniach zabawkowym gremlinem. Niemniej prym wiodły popowe bangery, a Chappell ma sporo takich koncertowych asów w swojej talii. Końcówka jej występu to już totalnie taneczna impreza. Od utrzymanego w stylistyce country "The Giver" przez pełne energicznego rozmachu "Red Wine Supernova", "Good Luck, Babe!", "My Kink Is Karma" i epicki finał w postaci okraszonego kolejnymi pirotechnicznymi bajerami "Pink Pony Club". Tłum totalnie oszalał! I ja sam całkowicie szczerze i mimowolnie całym sobą przeżywałem ten występ na wstrzymanym jednym hauście euforycznego wdechu! Wow! W utworze "Guilty Pleasure" Chappell z ekspresją śpiewała You give me guilty, guilty pleasure i te słowa doskonale odwzajemniają me uczucia względem jej koncertów! Dość powiedzieć, że w afekcie postkoncertowego zachwytu pisałem do przyjaciół, że warto przemyśleć jeszcze spontaniczny lot na jej koncert podczas paryskiego Rock en Seine, no ale zabrakło tej iskierki szaleństwa, a przede wszystkim dni urlopowych... Pragnę jeszcze pozdrowić i podziękować zamieszkującym w Szwecji Podróżującym Kamili i Johanowi za wspólną zabawę podczas tego spektakularnego show Chappell! 
 
 
No ale oczywiście nie mogło się obyć bez koncertowego afterka w ramach Stay Out West. Plany były różne. Początkowo kusiło szwedzkie country w wykonaniu Mai Francis w budynku kościoła, potem Michał namówił mnie na brytyjski duet Getdown Services, ale w tym przypadku niestety klub się szybko zapełnił, więc ostatecznie znów wbiliśmy do Folkteatern, gdzie swoje singer-songwriterskie walory prezentował obiecujący szwedzki artysta...
 
Isak Benjamin! 21-letni artysta doprawdy bardzo miło zaskoczył bardzo emocjonalnym, ekspresyjnym i dopracowanym, wypolerowanym brzmieniem dźwięków inspirowanych folkiem, soft-rockiem i subtelny popem. Zresztą wśród swoich muzycznych idoli wymienia Sama Fendera, Bleachers, Toma Petty'ego i Phoebe Bridgers – całkiem to dobre tropy prowadzące do jego twórczości.  Niewątpliwy talent płynie w jego genach, bo wszakże dorastał wśród utalentowanej muzycznie rodzinie wraz z siostrami Johanną i Klarą z First Aid Kit. I czuć było, że jest artystą bardzo świadomym sceny i tego, jakie emocje pragnie przekazać publiczność. A pod sceną byłem otoczony przez fanki, które były w niego zapatrzone z niewątpliwą miłością. Cóż, nie dziwię się. Przystojny z niego chłopak, ma do tego pewien presleyowski dryg sceniczny i bardzo przyjemny wokal. Wspierał go bardzo zgrany zespół, dostarczając bardzo harmonijne warstwy dźwiękowe. Właściwie spokojnie ich wykony mogłyby być od razu rejestrowane na studyjny album. Jestem przekonany, że w Szwecji już za chwilę będzie gwiazdą, a i pewien potencjał na podbicie świata też jest. Niemniej z tym ostatnim stwierdzeniem jestem jeszcze bardzo ostrożny. Niemniej sam koncert bardzo fajny na zakończenie przygody z Way Out West! 
 
  

Podsumowanie

Druga z rzędu podróż na Way Out West była niezwykle wyczerpująca, ale ileż ponownie ten festiwal dowiózł do mego serca satysfakcjonujących i niezapomnianych muzycznych doznań! Czwartkowe rockowe combo następujących po sobie koncertów Fontaines D.C., Iggy'ego Popa, Queens Of The Stone Age i Refused zdewastowało i zapamiętam je z pewnością do końca życia! Fajnie było zaliczyć Brat Summer, ale prawdziwe hedonistyczne taneczne i popowe doznania dostarczyły koncerty królowej queerowego popu Chappel Roan i Confidence Man. Na długo zapamiętam wybitny koncert Little Simz! Świetna, zadziorna indie rockowa zabawa z Wet Leg też znalazła się w czołówce mych wrażeń! Z intrygującymi emocjami pozostawiły mnie koncerty choćby Mk.gee i Montell Fisha. Serducho ocieplały występy Mavis Staples, Annie & The Caldwells, The Joy. Trafiły się miłe szwedzkie singer-songwriterskie odkrycia w postaci Felish oraz Isaka Benjamina. W ramach świetnej klubowej formuły Stay Out West transcendentalny występ zapewniła Ganavya, a rockową gorączkę rozpalił zespół Rocket i Bartees Strange. A przecież jeszcze za mną świetne koncerty duetu Hermanos Gutiérrez, Nilüfer Yanyi, Kelly Lee Owens, Obongjayara, Loli Young... Działo się! Pod względem jakości programu ta edycja nie zawiodła! A i wprost uwielbiam atmosferę tego miejsca, a także umiejscowienie w urokliwym parku. Organizacyjnie też nie mam prawie nic do zarzucenia, choć oczywiście przy tej rekordowej frekwencji (łącznie ponad 78 tysięcy uczestników) bywało momentami bardzo tłumnie, ale to jedyny mankament, na który zwracam szczególną uwagę. Cudownie przy tym jest tu odczuwać, że ludzie naprawdę przyjeżdżają stricte dla tych muzycznych wrażeń i to z wielu zakątków świata! W tym miejscu pozdrawiam Paolo z Włoch z portalu Indie For Bunnies, który wracał z nami samolotem i zapewnił długą pogawędkę muzyczną! Wirtualna piąteczka również dla Podróżującego Michała za wspólnie spędzony czas! I raz jeszcze pozdrowionka dla Podróżujących Kamili i Johana za wspólną zabawę na Chappel Roan! Dziękuję organizatorom Way Out West za zaufanie i zaproszenie! Było zacnie! Czy widzimy się za rok? Bardzo możliwe!    
 
 
 PS Koncertowe nagrania znajdziecie w wyróżnionych stories na moim Instagramie! 
 
 

Fotorelacja: 


Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne 
24.09.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.