Green Day - zielone szaleństwo w Łodzi!

/
0 Comments


To był wspaniały, żywiołowy punkrockowy dzień w łódzkiej Atlas Arenie. Fani Green Day'a musieli czekać na powrót swych idolów aż 8 lat. Może sam nie zaliczam się do wielkich fanów tej grupy, ale doceniam ich osiągnięcia i przede wszystkim liczyłem na bezkompromisową, dobrą zabawę, przy której wszystkie problemy dnia codziennego odejdą w niepamięć. No i nie zawiodłem się.

Jako support wystąpił amerykański zespół All Time Low. Jak wypadli? Nadspodziewanie dobrze, ba nawet bardzo dobrze, patrząc na reakcję tłumów. Nic w tym dziwnego skoro muzyka młodych Amerykanów jest inspirowana twórczością Green Day. Był czad, chociaż ja wolałem oszczędzać siły na danie główne.

Tuż przed 20.30 puszczono nieśmiertelne "Bohemian Rhapsody" Queenu, co już bardzo dobrze mnie nastrajało. Następnie z głośników wydobył się klasyk Ramonesów "Hey Ho Let's Go" przy którym na scenie szalał tajemniczy różowy królik. Gdzieś w tym momencie zwróciłem uwagę na to jak zróżnicowaną wiekowo publikę ma Green Day. Dość powiedzieć, że do barierek parła starsza kobitka o siwych włosach. Zdumiewające.  Ale ok, wracajmy do występu. Bille i spółka rozpoczęli od nowego utworu "99 Revolutions" i zabawa od razu rozkręciła się na dobre, a przy "Know Your Enemy" zapanowała istna histeria. Na scenie pojawiła się też Polka, która dośpiewała fragment piosenki i wykonała tradycyjny skok w publikę w kulminacyjnym momencie piosenki. Zresztą to niejedyny polski  na scenie. Przy graniu "Longview" Billie poszukiwał osoby, która zna słowa, jednak ktoś prawdopodobnie wykrzyczał, że potrafi grać na gitarze. Po małym zamieszaniu pojawił się młody chłopak z zielonymi włosami (na podobiznę perkusisty), który dostał gitarę, ucałował gorąco frontmana i... niezbyt udolnie zagrał. Billie próbował mu pomóc, ale nie najlepiej to wyszło. Niemniej z mojej perspektywy czułem jak wszyscy ludzie wokół cieszą się niezmiernie z farta tego chłopaka, który notabene w nagrodę dostał gitarę. Green Day zagrał praktycznie przekrój wszystkich najważniejszych kawałków (mi osobiście zabrakło "21 Guns") na czele z "American Idiot", przepotężnym "Holiday", genialnie rozbudowanym "Jezus of Suburbia", "Basket Case", "She"," Minority" i wiele innych. Co ważne, zespół nie oszczędzał się, prawie w ogóle nie było przerw, a koncert trwał prawie 2,5 godz. Dla mnie dwa najlepsze momenty to  "Boulevard of Broken Dreams" - fantastycznie odśpiewane przez publiczność, oraz przezabawne "King for a Day", z wplecionymi coverami "Satisfaction" i "Hey Jude" (ech, tu mała dygresja: nawet nie wiecie jak ja żałuję, że nie wybrałem się na Paula McCartney'a). Przy okazji w tym utworze jest moment, że przebrani muzycy siadają na scenie. Analogicznie polscy fani podobnie zrobili tak na płycie. Fajnie to wyglądało. Jedyne zaskoczenie (in plus) w setliście to krótkie wykonanie akustycznej wersji "Wake Me Up When September End". Z nowych piosenek najbardziej zapadła mi w pamięć ostatnia ballada "Brutal Love".

Szacunek dla zespołu za to jak świetnie się bawili i czuli na scenie. Miało to bardzo duży wpływ na publikę, która na każde wezwanie Billi'ego odpowiadała jakby od tego zależało całe życie. Pod tym względem ten koncert bardzo przypominał mi występ Linkin Park. W obu przypadkach możemy mówić o doskonałej symbiozie. Miejmy nadzieję, że nie przyjdzie nam czekać kolejnych 8 lat na powrót Green Day'a.   

Sylwester Zarębski
PM
24.06.2013     


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.