PM relacjonują: Blossoms i Declan McKenna!

/
0 Comments



Na początek cofnijmy się nieco w czasie. Gdy kilka miesięcy temu pojawiła się informacja o dwóch klubowych koncertach Blossoms z towarzystwem Declana McKenny, aż podskoczyłem na krześle, wstałem i wykonałem spontaniczny taniec szczęścia przy dźwiękach "Charlemagne" (o szczegóły nie pytajcie :D), bo oto przyjeżdżają dwa młode bandy, które odkrywałem na blogu i z którymi wiąże w przyszłości duże nadzieje.  Miałem jednak od początku spory dylemat: Warszawa czy Poznań. Wybór padł na to drugie miasto. Po pierwsze, dość rzadko tam gościłem, więc pojawiła się okazja do pozwiedzania stolicy Wielkopolski. Po drugie, zauważyłem, że wybiera się tam większa grupa osób z naszej społeczności Podróżujących. No i nieco niższa cena, w obliczu wielu planów na ten rok. Miałem tylko obawy o samo miejsce koncertu - Klub Pod Minogą. Jak się okazało, całkiem słuszne. Moje oczekiwania chyba też przerosły to co otrzymałem w ten niedzielny wieczór. Nie do końca udało się wywołać u mnie taki sam entuzjazm  jak przy ogłaszaniu tych koncertów. Zapowiada się na mało optymistyczną relację? Nie, nie, nie! Przeważają jednak te pozytywne odczucia. Dość jednak tych ogólników, czas na konkretne spostrzeżenia. 

Declan McKenna. Czyż można był sobie wyobrazić lepszy support dla Blossoms? Zdawałem sobie sprawę, że ten 18-letni chłopak jest niezwykle utalentowany. Jednakże po jego półgodzinnym występie jestem już niemalże pewien, że mieliśmy niebywałą okazję kameralnego spotkania z artystą, który za jakiś czas stanie się postacią niezwykle ważną na scenie brytyjskiej i będzie przyciągał tłumy. On jest wręcz przyszłością brytyjskiej muzy! Przesadzam? Czas oczywiście zweryfikuje moje przewidywania, ale 6 utworów (chciałoby się więcej!), które usłyszałem na żywo w Poznaniu, naprawdę pozwalają śmiało snuć takie wizje. Chłopak ma w sobie wszystko to za co można kochać brytyjski, nieco alternatywny rock. Ma pomysł na siebie, świetnie "czuje" scenę, posiada taką naturalność, swobodę, młodzieńczą energię, radość, a przy tym jeszcze niesamowitą dojrzałość muzyczną. To wszystko przełożyło się na świetny odbiór tego koncertu. Frekwencja na supporcie nie powalała, ale Declan jakby w ogóle się tym nie zraził. Momentami zachowywał się tak jakby przed sobą miał kilkutysięczną publikę, której trzeba zapewnić zabawę na najwyższym poziomie. Ja się bawiłem znakomicie już od otwierającego ten występ, energicznego kawałka "Isombard". Świetny początek, a potem było tylko lepiej. Przyjemny i bardzo pozytywny kawałek  "Bethlehem", ostatnio wydany singiel "The Kids Don't Wanna Come Home" z chóralnym, bardzo chwytliwym refrenem, ciekawy aranżacyjnie "Paracetamol", rewelacyjny "Humongous" z zaskakującym kompozycyjnym zwrotem w samej końcówce (pomysł godny tych najlepszych) i na koniec ten największy przebój, czyli "Brazil", który okazał się takim nieco chilloutowym zakończeniem (choć pamiętajmy, że piosenka niosła za sobą ważne przesłanie). Warto docenić też młodych muzyków wspomagających Declana na scenie, w szczególności wspomnieć trzeba o tym, iż w zespole dominują zdolne dziewczyny (bas, gitara, perkusja). Przyznam się szczerze, że trochę biję się ze swoimi myślami, gdyż blisko jestem stwierdzenia, że Declan muzycznie zagrał koncert ciekawszy od Blossoms. Może nie na tyle bym uznał go za wykonawcę lepszego w tej chwili, ale ma naprawdę ogromne możliwości by stać się artystą na miarę co najmniej Jamiego T. Przejdźmy teraz do przedstawienia wrażeń z koncertu chłopaków ze Stockport.

Blossoms. Czego przede wszystkim oczekiwałem od tego koncertu? Tanecznej zabawy. Jak się bawiłem? Hmm, były tańce, była zabawa, były śpiewy, rytmiczne klaskanie, ale... W tym wszystkim jednak czegoś mi zabrakło. Nie potrafiłem się wciągnąć w ten koncert, tak aby całkowicie zapomnieć o świecie, który otacza dookoła. Nie mieliśmy do czynienia ze złym koncertem. Ba, chłopaki naprawdę zagrali świetnie, ale chyba inne czynniki spowodowały u mnie taki, a nie inny odbiór. Miejmy więc to za sobą. Największy mankament tego wieczoru: scena Klubu Pod Minogą. Chłopaki pewnie już pomału się odzwyczaili od takich warunków w jakich przyszło im zagrać. Mała scena i praktycznie brak odpowiedniego oświetlenia. Mogli więc sobie przypomnieć swoje koncertowe początki. Przy takiej muzie, aż prosi się o jej uwydatnienie odpowiednią grą świateł, która pozwoliłby stworzyć lepszy klimat. Tu nie było takiej możliwości (w Warszawie na pewno wyglądało to lepiej). Oczywiście taka sytuacja miała też swoje uroki. Zespół był praktycznie na wyciągnięcie ręki (troszkę śmieszyło odgrodzenie sceny linowymi barierkami) i można było się jakby przenieść w czasie do małego angielskiego pubu, w którym Blossoms rozpoczynali koncertową karierę. Na szczęście nie mam większych powodów, by narzekać na nagłośnienie. Dobry zespół poradzi sobie jednak w każdych warunkach i myślę, że Blossoms sprostali temu wyzwaniu. Setlista była dość standardowa, choć zawierała jedną sporą niespodziankę, o której za chwilę. Usłyszeliśmy więc niemalże cały materiał z debiutanckiego krążka "Blossoms"  (poza "Onto Her Bed"), który został dopełniony wybranymi utworami z "Blossoms (Extended Track)", czyli tak zwanymi odrzutami, które nie zmieściły się na debiutanckim albumie. Ale trzeba przyznać, że te dodatkowe utwory dodały temu występowi trochę takiej ożywczej energii. Mam tu na myśli bardzo rytmiczne kawałki "Fourteen" i "Across The Moor". Na trasie wykonywali też "Polka Dot Bones", ale w Poznaniu, tym miejscu czekała na nas owa niespodzianka. Blossoms na prośbę naszej fanki wykonali ich pierwszy singiel -  "You Pulled Gun On Me" (2014). Prawdziwy rarytas, choć na tle pozostałych utworów wypadł tylko przyzwoicie. Reakcja i emocje fanki, gdy po koncercie opowiadała mi o tym fakcie - bezcenne. W tym miejscu warto podkreślić zalążki tworzącej się grupy wiernych fanów zespołu Blossoms. Podziwiam osoby, które pojawiły się na obu koncertach. Niejako też siebie mogę zaliczyć do wielbicieli i gdzieś też jestem w tej grupie, lecz ja jednak nigdy nie potrafiłem w pełni poświęcić wszystkiego dla jednego zespołu/artysty. Niemniej, na pewno to miłe dla chłopaków ze Stockport widzieć, że mają nad Wisłą zagorzałych fanów. Okej, wracajmy po tej dygresji do koncertu.  Kończąc wątek tych bonusowych utworów koniecznie muszę wspomnieć o wykonie "Madeleine". Tego utworu też się nie spodziewałem. Na jakieś setliście z wcześniejszego koncertu  nie widziałem tej piosenki i nie ukrywam, było to niemiłe zaskoczenie. A tu proszę! Jednak ten świetny kawałek wybrzmiał w pełnej okazałości! I w tym momencie mój  poziom endorfin podskoczył do niemal granicy pełnego szczęścia. Nie mogę pojąć dlaczego ten utwór nie znalazł się na ich debiucie? Wszak idealnie obrazuje on ten nieco nostalgiczny, muzyczny kierunek obrany przez Blossoms. Plus ta świetna gitarowa solówka! To jeden z dwóch takich momentów tego wieczoru, kiedy już niewiele brakowało do tego bym się cały zatracił w muzyce. Ten drugi to oczywiście "Charlemange". Utwór od którego rozpoczęła się moja przygoda z Blossoms. Euforia wśród części publiki osiągnęła zenitu i nie było chyba osoby bliżej sceny, która nie poddała się tanecznym ruchom. Ba, kątem oka zauważyłem, że nawet akustyk za konsoletą całkiem nieźle sobie podrygiwał, wzbudzając przy tym wesołość u gitarzysty Josha Dewhursta. Nie ma wątpliwości, że ten kawałek będą ogrywać do końca swojej kariery. Tym akcentem zakończyli swój występ (nie było bisów), ale to nie koniec tej relacji. Jakie inne, wcześniejsze momenty zapamiętam na dłużej z tego koncertu? Świetny początek. "At Most A Kiss" od razu rzucił w wir zabawy, następnie sprawne, bezpośrednie przejście do "Texia". O ile dobrze pamiętam, to pod koniec tego drugiego chłopaki zagrali outro w postaci "Gimme! Gimme! Gimme!" ABBY (a jeśli mylę fakty, to mnie poprawcie). "Blow" to z kolei świetny kawałek do wspólnego śpiewania, ale oczywiście nie wyglądało to tak pięknie jak nagraniach z ich brytyjskich koncertów. Raz, że frekwencja nie powalała, dwa, że u nas nie ma jeszcze takiego hype'u na ten zespół, więc część osób raczej pojawiła się z przypadku bądź ciekawości. I trochę właśnie brakowało mi tego szaleństwa, które pod sceną udziela się Brytyjczykom. Kwestia czasu? Wszystko zależy od tego jak potoczy się dalej kariera chłopaków. Wracajmy jednak do wędrówki po najlepszych momentach koncertu. Świetnie wypadło "Getaway", przyjemnie "Smashed Pianos" i "Honey Sweet", choć te dwa ostatnie nie zapadły mi w pamięci. Po wspomnianym "Madeleine" zagrali uwielbiane przeze mnie, balladowe "Blown Rose". Tu aż się prosiło o to, by zaprosić osobę obok do wspólnego tańca! Miło ze strony Toma, że zmienił w tekście słowo "England" na "Poland". Chwyt prosty i pewnie często stosowany, ale zawsze to przyjemne. Tom zresztą w roli frontmana wypada bardzo przekonująco, choć trzeba zaznaczyć, że cały zespół nie ma słabych punktów. Następnie usłyszeliśmy, wykonany w połowie akustycznie (reszta zespołu nie miała gdzie się schować, stąd taka forma), kawałek "My Favourite Room", który fajnie urozmaica i przynosi chwilę ukojenia od bardziej tanecznych dźwięków. Zabrakło mi tylko tu outra w postaci fragmentu "Half The World Away" Oasis, ale to chyba wykonują tylko na Wyspach. "Cut Me And I'll Bleed" od razu podniosło temperaturę do odpowiedniego poziomu. Nie powaliło mnie za to wykonanie "Deep Grass". Ten utwór już na płycie raczej średnio mi podchodził, na żywo nic się w tym względzie nie zmieniło. Na szczęście po tym nastąpiło wspomniane "Charlemagne" i powróciła dobra energia. Zespół następnie szybko zszedł ze sceny, a z głośników popłynęło "The Less I Know The Better" Tame Impala. Notabene świetny wybór, podtrzymujący jeszcze chwilę człowieka w tańcu ;) Koniec końców, był to naprawdę udany koncert, ale ten mały niedosyt jednak we mnie pozostał. Może to też kwestia lekkiego zmęczenia po całodniowej podróży i zwiedzaniu Poznania? Może to efekt tych zbyt dużych oczekiwań? Coś do końca tego dnia nie zagrało u mnie tego dnia tak jak powinno i nie załapałem efektu totalnego flow. Wierzę jednak, że kolejne wizyty Blossoms wypadną w moim odczuciu znacznie lepiej, a zespół będzie u nas już bardziej rozpoznawalny. Chłopaki mają ku temu wszelkie predyspozycje i stworzyli pewny fundament pod przyszłe sukcesy. Największa próba przed nimi - drugi album. Z tego co doczytałem, chcą go wydać jak najszybciej. I super, gdyż widzę małą potrzebę większego zróżnicowania w setliście i zastąpienia kilku słabszych numerów. Trzymam za nich kciuki. Plany mają ambitne. Tak jak Tom w jednym wywiadzie wspominał: "We want to be that big. We want to be massive – we’ve always said that and we’re not embarrassed about it. We want it. And we’re ready for it."

Setlista:
  1. AT MOST A KISS
  2. TEXIA
  3. BLOW
  4. GETAWAY
  5. FOURTEEN
  6. SMASHED PIANOS
  7. HONEY SWEET
  8. ACROSS THE MOOR
  9. MADELEINE
  10. BLOWN ROSE
  11. FAVOURITE ROOM
  12. CUT ME AND I'LL BLEED
  13. YOU PULLED A GUN ON ME
  14. DEEP GRASS
  15. CHARLEMAGNE

PS Kilkadziesiąt minut po koncercie była możliwość spotkania się z Blossoms przed klubem. Był czas na autografy, zdjęcia, wymianę paru słów. Dowiedzieliśmy się, iż powrócą do nas bardzo szybko. Już latem, najprawdopodobniej na festiwal i zapewne mowa tu o Open'er Festival. Byli bardzo serdeczni, uśmiechnięci, otwarci. Na cel obrałem Toma, mam od niego autograf dla Podróży Muzycznych oraz wspólną fotkę. Reszty składu już postanowiłem nie "męczyć" :D Declana również można było przez cały czas gdzieś spotkać. Ja zamieniłem z nim dosłownie kilka słów wchodząc po schodach na piętro klubu, gdzie odbywały się koncerty. Fakt, iż było to tuż przed występami, powodował, że Declan był już trochę gdzieś indziej myślami, ale Muzyczna Piątka przybita ;)

PS 2 W tym miejscu pragnę jeszcze pozdrowić ciepło Anię, która zaopiekowała się dodatkowym biletem na ten koncert! Dzięki za towarzystwo i muzyczne rozmowy!




To jak Podróżujący? Widzimy się na kolejnych koncertach Blossoms? Mam nadzieję, że tak. I nie zapomnijcie...



PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.