PM relacjonują: OFF Festival 2019!

/
0 Comments
Relacja z OFF Festival 2019


PM relacjonują: OFF Festival 2019!



Rok temu pisałem, że OFF Festival to kolejne tętniące muzyką miejsce na ziemi, które z radością będę wielokrotnie odwiedzał. I powróciłem, a jakżeby inaczej! Świetny line-up, miła atmosfera, towarzystwo wielu przyjaciół, słoneczna pogoda -  OFF Festival 2019 zapowiadał się wyśmienicie! Jak było w rzeczywistości? Zacznijmy od najważniejszego, czyli od koncertowych wrażeń!


Dzień 1


Taniec, syntezatory, energia, kosmos, magia, improwizacja, elegancja! To były dla mnie główne składniki pierwszego dnia OFFa. I muszę przyznać, że to był przepis na dzień pełen pozytywnych i bardzo różnorodnych wrażeń.

O taneczne wejście w festiwalowy rytm zadbali panowie z formacji Niemoc. Niezawodne trio z Zielonej Góry raczyło nas tym, w czym są mistrzami:  instrumentalnymi, bujającymi melodiami i sceniczną charyzmą. Świetny koncert!




Syntezatory to główna oś nowego projektu Tobiasza Bilińskiego, znanego teraz szerzej jako Perfect Son. Pomimo początkowych problemów technicznych, Tobiasz z całym zespołem zagrał wyrazisty, bardzo solidny, momentami elektryzujący koncert wypełniony gęstym, synth-popowym klimatem. Możemy być dumni, że mamy tak zdolnego reprezentanta w kultowej wytwórni Sub Pop. 




„More energy” - apelował ze sceny Slowthai, wschodząca gwiazda brytyjskiego hip-hopu. Dwa razy zebranym pod namiotem Trójki nie musiał tego powtarzać. Było bardzo gorąco pod sceną! Instagramowe relacje w mig zapełniły się nagraniami pogującej publiczności. Nawet ja - stroniący od hip-hopowych klimatów - dałem się niemal porwać tej szalonej zabawie. Nieoczekiwanym bohaterem koncertu został jednak Alex - chłopak z publiczności, który wskoczył na scenę i w imponujący sposób wykonał zwrotkę Skepty w utworze „Inglorious”. Jeden z najbardziej żywiołowych koncertów tej edycji.




Jazzowe trio The Comet Is Coming zabrało nas w podróż po futurystycznych, galaktycznych bezdrożach tego gatunku. Połączenie kapitalnej gry Shabaki Hutchingsa na saksofonie i niesamowitych popisów jego kolegów z duetu Soccer96 na perkusji i klawiszach sprawiło, że wpadliśmy w psychodeliczny odjazd, a zabawa pod sceną przybierała w kilku momentach siłę kosmicznej eksplozji.




Durand Jones
wspierany przez znakomitych muzyków z The Indications wypełnił Dolinę Trzech Stawów soulową magią. Kapitalnym wokalem i pięknymi kompozycjami kruszył nasze serca. Jego wersja beatlesowskiego utworu „Don’t Let Me Down” wprawiła mnie w stan absolutnego uniesienia. Wcześniej prezentował autorski repertuar pełen równie pięknie uduchowionych kompozycji, które wyśpiewywane były z głębi serca. Warto dodać, że w niektórych utworach Jonesa fantastycznym falsetem wspierał perkusista Aaraon Frazer. Durand objawił się nam jako godny następca nieodżałowanego Charlesa Bradleya. Jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji!




Młodzi Brytyjczycy z Black Midi słyną z opinii rewelacyjnych koncertów. Ich nieprzerwany, godzinny set opierał się głównie na łamanych, improwizacyjnych fragmentach, które zatrzęsły Sceną Eksperymentalną. Ten awangardowy, noise’owy, gitarowy chaos potrafił sponiewierać i odrzucić, ale było też w tym sporo zdumiewającej doskonałości. Szczególnie powalała gra sekcji rytmicznej. Odniosłem wrażenie, że jest jeszcze w tej młodzieży pewien zapas potencjału do uwolnienia. Niesamowicie intrygują i jeśli będą dalej się rozwijać w takim tempie, to być może kiedyś zdobędą kultowy status.




I w końcu przyszedł czas na pierwszego headlinera! Jarvis Cocker to już niemal legendarna postać brytyjskiej sceny muzycznej. Zasłynął oczywiście z liderowania britpopowej grupie Pulp, ale w ostatnim czasie zdecydowanie postawił na solową karierę. Przyjechał do Katowic z zagadkowym projektem JARV IS, który na koncie nie ma jeszcze utrwalonego fizycznie materiału. Potrafiło to chyba nieco utrudnić odbiór i dość spora rozbieżność opinii po tym koncercie to potwierdza. Jedno się nie zmienia od lat - Jarvis na scenie to nadal nieokiełznany żywioł, zachowujący przy tym jednak tę szczyptę brytyjskiej, dżentelmeńskiej elegancji. Muzyczna odsłona jego nowego projektu wypadła na żywo według mnie bardzo przyzwoicie i intrygująco. Jarvis może tylko nieco za bardzo przegadał ten koncert, ale poza tym ten dość teatralny występ mógł się podobać.





Dzień 2



Sobota okazała się kulminacyjnym dniem całego festiwalu jeśli chodzi o koncertowe przeżycia. A tych nie brakowało. Od rozczarowań, po zaskakujące zachwyty i niezapomniany taniec w rytmie niezawodnych indie-rockowych przebojów od Foals. Ale od początku... 

Mimo wszelkich starań spóźniłem się na koncert formacji Tentent. Tu może mała uwaga w stronę organizacji. Pół godziny między otwarciem bramek a rozpoczęciem koncertów to ciut za krótko, tym bardziej, że wejście na bramkach potrafiło się od samego początku trochę korkować. Ale wróćmy już do Tentent. Trzy ostatnie kawałki, na które udało mi się dotrzeć, bardzo skutecznie mnie pobudziły. Proste gitarowe granie, ale ta fuzja postpunkowej energii, bigbeatowych naleciałości i lekkiej psychodelii pozwoliła dość skutecznie spalić kalorie po zjedzonej w biegu pizzy.




Duże oczekiwania miałem wobec występu The Real Gone Tones na Scenie Leśnej. Rockabilly w wykonaniu słowackiej grupy Mr. Teddy and the Sidekicks na tegorocznej edycji Colours Of Ostrava sprawiło, że naprawdę zapragnąłem więcej tego gatunku na festiwalach. Bo przecież dać się porwać tańcom w retro klimatach to nic wstydliwego. I generalnie przy staraniach warszawskiej formacji można było śmiało w ruch puścić swoje nóżki, co sam uczyniłem, ale... Hmm, no nie do końca ten wehikuł czasu zadziałał na poziomie jakiego oczekiwałbym. Zabrakło tej iskierki szaleństwa. Cały zespół wyglądał na scenie stylowo (image wokalistki), ale tak jakby miałem wrażenie, że sama muzyka dusiła się w tych eleganckich strojach. Bez żalu odpuściłem ostatnie takty, by przyspieszonym krokiem zdobyć miejsce pod scenę na koncercie... 




Tęskno! Och, tu chyba nie muszę tłumaczyć jak wielką miłością darzę twórczość Hani Raniszewskiej i Joanny Longić. To był już mój piąty koncert w ciągu dziewięciu miesięcy. Ktoś by rzekł: nuda. Nic bardziej mylnego! Raz - ta subtelna magia za każdym dotyka dna serca. Dwa - każdy kolejny koncert dziewczyn miał w sobie coś szczególnego. Na OFFie udało mi się usłyszeć Tęskno w towarzystwie kwartetu smyczkowego po raz drugi, ale po raz pierwszy podczas pełnowymiarowego seta. Dzięki obecności dodatkowych instrumentów występy dziewczyn nabierają jeszcze większego rozmachu i piękna!




Koncert Boogarins okazał się całkiem przyjemnym doświadczeniem i odlotem w psychodeliczne krainy dźwięku. Wszelkie porównania twórczości Brazylijczyków do Tame Impala są jak najbardziej na miejscu. Z drugiej jednak strony nie mogłem uciec od wrażenia, że brakuje tej formacji wyrazistości, która mogłaby w przyszłości sprawić, że ich popularność wybije się o kilka poziomów wyżej. Tame Impala mogą spokojnie czuć się niezagrożeni, ale Boogarins dla wszystkich fanów podobnych dźwięków zaprezentowali się jako fajna alternatywa. Ale jeśli chodzi o gości z Ameryki Południowej ten dzień miał innego bohatera...




Na koncert Juana Wautersa wędrowałem z myślą: "jak gość będzie przynudzał to szybka ewakuacja na Dezertera". Godzinę później wychodziłem z namiotu Trójki z myślą: "ej, chyba właśnie przeżyłem jeden z najbardziej radosnych koncertów ostatnich miesięcy!". Juan okazał się czarnym koniem, a wręcz bohaterem tegorocznego weekendu w Dolinie Trzech Stawów! Wyszedł na scenę samotnie, uzbrojony wyłącznie w akustyczną gitarę (niepodłączoną zresztą pod żaden wzmacniacz, jej dźwięk był zbierany tylko przez mikrofon umieszczony na statywie). Kończył mając przed sobą armię nowych, żelaznych fanów, którzy następnego dnia od samego rana śpiewali na polu namiotowym: "Tanto, tanto, tanto, tantoo, tran, tran, tran, tran..."! Tak, utwór "Guapa" był niekwestionowanym hitem tego występu. Ten króciutki utwór Juan zapętlił w niezliczoną ilość razy, sprawiając, że ta pieśń została w pamięci do dnia dzisiejszego, a ja wręcz obwołałem ją hymnem tegorocznej edycji! Juan zarażał wszystkich pozytywną energią. Jego latynoskie kompozycje pełne były rytmicznych momentów, które sprawiały, że wszyscy ochoczo wspieraliśmy jego wysiłki burzą oklasków. Juan cieszył się jak dziecko z tego faktu. Biegał jak szalony między kolejnymi utworami, wręcz imitował rzuty gitarą, szczerze się uśmiechał. I jeszcze te przerywniki z "Disfruta la Fruta"! Jasne, pewnie to są stałe elementy jego one man show, ale nie dopatrzyłem się w tym cienia rutyny. Jego zachowanie naprawdę wynikało z radości występowania i przeżywania danej chwili. A nam wszystkim jego fantastyczna gra podniosła poziom endorfin.

PS Pochwalę się, a co! W czasie gdy wracałem już pociągiem do domu otrzymałem tajemnicze powiadomienia od Juana... Nie mogłem uwierzyć i szczerze się roześmiałem! Otóż Juan wykorzystał moje zdjęcie z Instagrama (zamieszczone poniżej) do promocji jesiennych koncertów w Ameryce Południowej! Abstrakcja, ale to naprawdę miało miejsce!




Podróżujący, którzy uważnie mnie obserwują, pewnie kojarzą, że od jakiegoś czasu wpadłem w sidła muzyki tworzonej przez duet Ziela, czyli Julitę Zielińską i Patryka Kienasta. Bardzo im kibicuję, więc moja obecność przed kameralną sceną Dr. Martens była obowiązkowa. I to był bardzo fajnie spędzony czas. Julita czarowała fenomenalnym wokalem, a ja ośmielałem się śpiewać razem z nią („Fajki”!), choć startu do niej żadnego nie mam. Patryk dbał o odpowiednie tło, raz na gitarce, raz na elektronicznych perkusjonaliach. Suma ich poczynań to błyskotliwy, alternatywny indie-pop. Polskie teksty szybko wpadają w ucho, choć stawiają także na repertuar anglojęzyczny. Przy tych drugich  Podróżująca Kaja spytała się mnie czy to nie aby przypadkiem jakieś covery? Nie, to po prostu utwory na bardzo dobrym poziomie! A jedynym coverem, który pojawił tego wieczoru był utwór „Uważaj na niego” Pudelsów. Zabrakło mi tylko kompozycji „Mimo wszystko”, bo tu też miałem ochotę głośno pośpiewać, no ale trudno. Jestem pewny, że będą kolejne okazje!  




Dosłownie na chwilkę udałem się jeszcze na Scenę Leśną skąd dobiegały intrygujące dźwięki generowane przez turecki skład Jakuzi, ale jakoś nie poczułem tu rodzącej się między sceną a mną chemii, więc udałem się już pod barierki sceny głównej, by czekać na Superorganism.

W zeszłym roku ta formacja była jednym z większych muzycznych objawień, a ich koncert na Open'erze wspominam z uśmiechem na twarzy. Kapitalna zabawa! Miałem więc dość spore oczekiwania względem występu na OFFie. No i niestety, kompletnie się zawiodłem. Przede wszystkim odniosłem wrażenie, że zabrakło na scenie dobrej energii, a zespół (wyjątkiem był może jedynie żywiołowy chór) prezentował brak entuzjazmu. Gdzie uciekła ta radość z występowania? A do tego wszystkiego trzeba jeszcze dołożyć bardzo skrócony set - zaledwie 40 minut... Orono, wokalistkę formacji, w zeszłorocznej relacji z Open'era określałem jako prawdziwy skarb tego międzynarodowego kolektywu. Tu była zaledwie cieniem tamtej ekspresywnej liderki. A jej ciągłe przemowy o Foals były irytujące. Nie wiem czy nawet najlepiej nie wypadł moment, gdy przekazała główny mikrofon koleżance z chóru, a sama z boku pogrywała sobie (zresztą, bez większej pasji) na gitarze. Nie wiem co się wydarzyło. Zła dyspozycja dnia? No nie zaskoczył zapłon w tej machinie koncertowej, co też przełożyło się na niewielki entuzjazm wśród publiczności. Szkoda, bo jednak sama w sobie ich muzyka jest wciąż świeża, szalona, intrygująca i ma w sobie pokłady ogromnego potencjału. Zdaję sobie jednak też sprawę, że osoby, które po raz pierwszy zetknęły się z ich scenicznym show mogą mieć nieco cieplejszą ocenę tego występu.

Po koncercie Superorganism postanowiłem już trzymać miejsce blisko barierek i zrezygnowałem z koncertów na innych scenach (swoją drogą, czas umilałem oglądaniem transmisji rewelacyjnego koncertu Skunk Anansie na Pol'and'Rock! Szkoda, że te wydarzenia tak się nałożyły...). W ostatnich latach to dość wyjątkowa u mnie sytuacja, bym na festiwalu poświęcał czas na tak długie wyczekiwanie, ale czułem, że dla nich będzie warto się poświęcić...




Foals, Foals, Foals!!!  

Co tu wiele ukrywać - to był dla mnie najbardziej wyczekiwany koncert tegorocznego lata! Poziom mojej ekscytacji odzwierciedlał choćby fakt, że po raz pierwszy zaopatrzyłem się w koszulkę (tak, ta z kotem) z oficjalnego merchu. Szaleństwo warte grzechu, bo już od razu mogę zdradzić, że będą związane z nią rewelacyjne wspomnienia z tego wieczoru. Panowie z Foals po prostu nie zawiedli i wypuścili ze sceny energetyczne salwy dźwięków, które już od samego początku porwały publiczność do zabawy. Oj, muszę przyznać, że pod samymi barierkami zrobiło się bardzo gorąco i ciasno. Dodatkowo w powietrze wzniosła się chmura piasku - momentami chyba wyglądało to jakby przechodziła przez Dolinę Trzech Stawów burza piaskowa. Z każdym kolejnym kawałkiem sytuacja się normowała, ja mimowolnie się wycofywałem, by w końcu trafić w środek ogromnego pogo! I na to właśnie liczyłem! Gdzieś od drugiej połowy koncertu moje emocje wskoczyły na jakiś nieziemski poziom! To oczywiście też zasługa setlisty, bo zestaw "In Deegres", "White Onions", "Inhaler", "Black Bull" (zagrany pierwszy raz po oficjalnej premierze!), "What Went Down" i "Two Steps, Twice" przyznacie, że już na papierze robi wrażenie! A co dopiero na żywo! Nie sposób opisać! Wpadłem w taneczny trans! Straciłem wręcz panowanie nad swoim ciałem! Do utraty tchu! Bez kalkulowania czy będę miał siły na ostatni dzień! Znacie to uczucie z sal kinowych, gdy zapominacie o codziennych troskach, zatapiacie się całkowicie w filmowym obrazie i nie macie ochoty wracać do szarej rzeczywistości? Coś podobnego odczułem podczas tego koncertu! Mógłbym trwać w tym indie-rockowym tańcu do końca świata! Na koniec muszę jeszcze przywołać jeden obrazek z "Two Steps, Twice". W pewnym momencie zauważyłem na obrzeżach pogo starszego mężczyznę (na oko strzelam, że z blisko pięćdziesiątką na karku) z taką tlącą się iskierką w oku. Jakiś młodszy chłopak to zauważył i zaczął go zachęcać do zabawy. I dosłownie chwilę później z uśmiechem na twarzy obserwuję jak starszy pan totalnie odlatuje w tańcu, będąc w samym centrum kółeczka! Wzrusz! Jak pięknie muzyka potrafi przekraczać bariery wieku, łączyć pokolenia i budować niesamowite historie! Niech ta sytuacja będzie taką mocną kropką tej krótkiej relacji z niezapomnianego koncertu Foals!





Dzień 3



Pozbierać się po takim koncercie jaki dali Foals nie należy do najłatwiejszych zadań. Nawet kilkugodzinny chillout w namiocie na niewiele się tu zdał. Trzeci dzień upłynął na chłonięciu emocji z poprzedniego dnia, przez co jakoś niebywale trudno było mi się odnaleźć na nowo w festiwalowej rzeczywistości. A ponadto z coraz większym wysiłkiem walczyłem ze zmęczeniem. Co jednak nie oznacza, że zabrakło w tym dniu przyjemności. Choć zdarzyły się też gorzkie chwile...

Okazji do rozruszania mięśni szukałem na koncercie zespołu P.Unity. Ta dziewięcioosobowa mini orkiestra bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie już podczas Open'era. Na OFFie zagrali trochę słabszy set (zabrakło choćby świetnego "FUNKJEST"), ale nadal ich gatunkowy miszmasz (funk, rap, soul, jazz) potrafił przyjemnie rozkołysać moim ciałem.




Konwencje koncertów Wczasów (z późniejszych relacji wnioskuję, że może jednak za szybko odpuściłem) oraz Babu Króla (odśpiewywanie ze sceny "Jesteś Szalona" - żartobliwie, ale jednak...) nie trafiły do mnie. Bez większego żalu na spokojnie ruszyłem zająć miejsce przy barierkach Sceny Eksperymentalnej, gdzie do występu przygotowywała się...

Hani Rani! Nie zliczę ileż to ja pięknych chwil zawdzięczam tej piekielnie zdolnej artystce w tym roku. I koncert na OFFie śmiało dorzucam do tej listy niezwykłych przeżyć. Tak jak na Open'erze, tak również tu Hania zdecydowała się wystąpić w powiększonym składzie. Magicznym dźwiękom wydobywanym z pianina towarzyszył kontrabas i perkusja (względem Open'era zabrakło gitarzysty). Z jednej strony ta rozbudowana forma jej subtelnych kompozycji z "Esji" to być może zapowiedź przyszłości, ale może też kryła się za tym obawa, czy ta intymność z albumu miałaby szansę przebić się przez festiwalowy zgiełk. Troszeczkę z wytęsknieniem czekam już na w pełni solowy występ, co jednak nie zmienia faktu, że ten na OFFie brzmiał niezwykle uroczo, błogo i ślicznie. A Hania ma w sobie jakiś magnetyzm sceniczny i za każdym razem nie potrafię od niej oderwać wzroku. Tym objawia się chyba muzyczna miłość. Po prawdzie, bardziej odpłynąłem podczas Open'erowego koncertu, ale tu winę zrzucam na moją formę dnia. I szkoda też, że organizatorzy nałożyli ten występ z koncertem Trupa Trupa. 




Spacerując w stronę Namiotu Trójki, zerknąłem na niecodzienny występ Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Przyznaję, że wyglądało to pięknie i kolorowo. Nie są to jednak do końca moje klimaty, więc bez cienia wątpliwości kontynuowałem wędrówkę na koncert...

Phuma Viphurita! Po wejściu do namiotu od razu poczułem tu odpowiedni, gitarowy vibe. Twórczość Phuma i jego tajlandzkich kolegów opiera się na dostarczaniu lekkich, beztroskich, indie-rockowych dźwięków, które zawsze świetnie sprawdzają się w popołudniowych warunkach festiwalowych. Nie inaczej było na OFFie. Pełen luz, taneczne kompozycje, pogodny nastrój, dużo dobrej energii na scenie. Pojawiły się też elementy nieco zaskakujące, jak choćby basista beatboxujący melodię "Bad Guy" Billie Eilish, czy też moment, w którym cały zespół zamienił się instrumentami, czym podkreślili jak ze sprawnymi instrumentalistami mamy do czynienia. No i sam Phum jest posiadaczem bardzo ciepłej, kojącej barwy głosu. Naprawdę ten koncert sprawił mi dużo radości.




Zupełnie odmienną atmosferę wytworzyła na Scenie Eksperymentalnej Tirzah. Absolutnie senną i pościelową. Nie jest to zarzut, bowiem właśnie tego od niej oczekiwałem. Oszczędny, intymny, delikatny R&B podparty świetnym soulowym wokalem i łamanymi bitami. Tirzah emanowała sceniczną skromnością, którą chyba można porównać do "szaleństw" naszej Kasi Nosowskiej. Nie było jednak też tak, iż cały koncert miał na celu ułożenie nas do snu. Pod koniec pojawiły się nieco żywsze momenty, na czele ze znakomitą kompozycją "Holding On". Bardzo przyzwoity, klimatyczny koncert!




Nie czuję się odpowiednią osobą, by móc oceniać występ Stereolab. Mimo wszystko bardziej odnajduję się w teraźniejszości i częściej spoglądam w przyszłość muzyki, niż sięgam po archiwalne nagrania. Cóż, prawda jest taka, że gdyby OFF nie zaprosił do siebie tej reaktywowanej po latach grupy, to pewnie nie miałbym pojęcia o jej istnieniu i wpływach jakie wywarła przez lata na alternatywne zespoły z młodszych pokoleń. W tym objawia się też wielkość OFFa, że w swoim programie nie tylko pokazuje nowe zjawiska, ale i stara się zapewniać historyczne doznania. Dla mnie koncert Stereolab miał w sobie pewną inspirującą wartość. Nie twierdzę, że zapamiętam ten występ na lata, bo jednak nie poczułem jakiegoś zachwytu, ale odnosiłem wrażenie, że grupa gra w naprawdę pięknym, oldskulowym stylu, który sprawił, że zamykałem oczy i wpadałem w lekki trans. Czułem się po prostu dobrze z tą muzą.




Niewiele też mogę opowiedzieć o Neneh Cherry. Wybrałem się na Scenę Leśną, ale sam koncert postanowiłem obserwować z dalszej perspektywy. Być może wpłynęło to na brak odczuwania wewnętrznych emocji, choć sam koncert wyglądał na bardzo stylowy, klimatyczny, pełen kobiecej energii. I pewnie mógł się podobać, ale ja potrzebowałem innych doznań. I ratunkiem na moje potrzeby miał być  (i w pewnym stopniu był) koncert...




Suede!

Doczekaliśmy się! Jedna z legendarnych kapel britpopowych w końcu pojawiła się w Polsce! To grupa, która nigdy nie zyskała statusu na jaki zasługiwała, ale nie poddają się (czego przykładem była udana reaktywacja w 2010 roku) i wciąż wydają mniej lub bardziej zachwycające, lecz zawsze bardzo dobre albumy oraz porażają publiczność swoją sceniczną formą. Na OFFie pokazali w pełni swoje możliwości. Zagrali tak ekspresyjny koncert jakby to od niego zależały dalsze losy ich kariery. Wiodącą postacią na scenie był oczywiście Brett Anderson. Miałem wrażenie, że za chwilę przeobrazi się na scenie w komiksowego Hulka. I proszę się nie śmiać, on naprawdę wydobywał z siebie pokłady nieziemskiej energii! Skakał, biegał, schodził do publiczności, zakręcał kablem od mikrofonu, padał na czworaka, wskakiwał na odsłuchy - dosłownie był wszędzie! Cierpiał na tym jego wokal i tu można mieć pewne zastrzeżenia, ale... Ten typ tak ma i to jest cały urok koncertów Suede. Brett jest świetnym performerem i swoją niespożytą energią porywał offową publiczność do wspólnej zabawy. Kłaniam mu się nisko i zazdroszczę takiej formy! Warto docenić również jego kolegów, którzy wykonywali kawał znakomitej instrumentalnej pracy. Szczególnie smakowite były soczysty riffy wydobywane z gitar. Przy swojej pierwszej wizycie Suede zaproponowali nam w większości podróż przez ich dokonania z lat 90. Nie zabrakło przebojów, na które, nie ukrywam, oszczędzałem swoje gardło. "Trash", "Animal Nitrate", "So Young", "It Starts And End With You" czy w końcu chóralnie odśpiewane "Beautfiul Ones". Całkiem klimatycznie wypadły wykonywane w akustycznych wersjach "The Wild Ones" i "She's In Fashion", choć tu wokal Bretta wypadał najsłabiej. Zwieńczeniem występu  był świetny, podniosły "Life Is Golden" z ostatniego albumu "The Blue Hour", pięknie wyśpiewany przez Bretta z pierwszymi rzędami. Warto było czekać na nich tyle lat! Ale jeśli mam być z Wami szczery, to mam poczucie pewnego niedosytu. Naprawdę bardzo fajnie wkręcałem się w ten koncert z ludźmi wokół mnie, aż tu nagle wpadła na mnie pijana, kłócąca się para, która totalnie zaburzyła mi ten koncert. Moją irytację pewnie podwyższył jeszcze wskaźnik zmęczenia. Ratowałem się ucieczką do tyłu (jak na złość - niepotrzebną, bo dosłownie chwilę po moim ruchu także i ta feralna para uciekła...), ale gdzieś spadł we mnie poziom dobrego samopoczucia. No niestety, takie uroki festiwali. Mam więc nadzieję, że jeszcze kiedyś doczekam(y) się powrotu Suede do naszego kraju.




Podsumowanie 


Tworzenie rankingów jest bolesne, ale jeśli już miałbym wybrać top tegorocznych koncertów, to moja żelazna trójka przedstawia się następująco: Foals, Juan Wauters i Durand Jones! To oni zapewnili mi najpiękniejsze emocjonalne uniesienia pod scenami!

Organizacja? Niewiele się zmieniło od zeszłego roku, a najbardziej odczuwalną zmianą była mała rewolucja w gastronomii. Prym wiodły dania wegańskie i wegetariańskie, które stanowiły 80% kulinarnej oferty. Ja podczas szaleństwa festiwalowego naprawdę nie mam wiele czasu na jedzenie i ograniczam swoje łakomstwo, więc nie miałem z tą zmianą większego problemu. Opinie są różne, ale ja tu jestem neutralny. Po raz kolejny apeluję, by przemyśleć infrastrukturę toi-toi, bo kolejki w godzinach szczytu bywają dość spore. Choćby takie męskie pisuary mogłyby chyba pomóc je rozładowywać. Ale generalnie da się z tym żyć. Darmowa woda wciąż dostępna, kubki z kaucją - to powinien być festiwalowy standard. W przestrzeni pojawiły się nowości, choćby znane z Open'era drzewko Żubrówki, czy Strefa Jelenia. Nie do końca trafiła do mnie idea specjalnie zaprojektowanej bramy wejściowej, gdzie miały być gromadzone odpady plastikowe. Bo z jednej strony OFF bardzo skutecznie walczy, by tych odpadów było jak najmniej, a z drugiej motyw tej bramy miał pokazać jaka jest skala problemu... Ja tu czuję sprzeczność interesów, a i koniec końców kontenery się nie zapełniły i nie robiły specjalnego wrażenia. Choć nie miałem wiele czasu na aktywności pozamuzyczne, to doceniam też bardzo ciekawy program tegorocznej Kawiarni Literackiej.

Atmosfera? OFF ma swoją specyficzną aurę, ale jest to miejsce przyjazne dla wszystkich osób, które kochają alternatywną muzykę. To co mnie najbardziej urzeka to kameralność tego miejsca. Gdzie się nie pojawiłem to spotykałem same znajome twarze! A skoro już o tym...

Tegoroczna podróż na OFFa była wyjątkowa właśnie z tego wyżej wspomnianego względu. Pobiłem chyba rekord jeśli chodzi o ilość spotkań z Wami w czasie jednego festiwalu! Podróżujący - jesteście niesamowici! Może nie do końca dałem po sobie poznać, ale to wszystko było bardzo wzruszające! Wiem, że jeszcze wiele pracy przede mną, by wznieść ten projekt muzyczny na wyższy poziom, ale już teraz czuję dumę ze społeczności, którą wspólnie tworzymy! Dzięki za wszelkie, nawet te przypadkowe spotkania, przybite piątki, zamienione rozmowy, zabawę pod scenami! Nie jestem w stanie Was tu wszystkich wymienić! Pamiętam jednak bez wyjątku o każdym z Was! Są jednak osoby, które zasługują na wyróżnienie, bez których obecności ta Podróż nie miałaby tyle uroku! Cała wspaniała ekipa z pola namiotowego: Kaja, Edyta, Wojtek, Kamila, Patryk, Agnieszka, Weronika! Co za wyjątkowe uczucie mieć w swoich szeregach dwie Agnieszki - największe fanki Foals w Polsce! Podziękowania również dla Patryka za znalezienie czasu na spotkania pośród festiwalowych, backstage'owych obowiązków! No i wreszcie z moją siostrą dopisaliśmy na wspólne konto kolejną piękną Podróż! Tworzymy wszyscy razem wspaniałą Muzyczną Rodzinę! Wyjątkową! Oby więcej takich okazji do wspólnej zabawy! Podróżujmy Muzycznie Razem dalej! Do zobaczenia! Oby za rok także na OFF Festival! Bo nie wiem jak Wy, ale ja już w kalendarzu zaznaczyłem dni od 7 do 9 sierpnia 2020 roku!










To nie koniec! Poniżej przedstawiam koncerty tegorocznego OFFa w pigułce! Mimo iż selekcja była ostra, to i tak wyszedł ponad 18 minutowy materiał! Mam jednak nadzieję, że miło będzie również i w takiej formie przypomnieć sobie tegoroczne występy! A gdyby było mało, to jeszcze więcej dodatkowych nagrań znajdziecie na moim Instagramie (w osobnych postach i w zapisanej relacji Instastory).






I jeszcze obszerna fotorelacja mego autorstwa! Na początek kilka klimatycznych pocztówek z terenu festiwalu:


















A teraz czas na dodatkowe ujęcia z koncertów:













































































Na koniec pozostawiam fantastyczne ujęcie (z moim skromnym udziałem) autorstwa Michała Murawskiego (ishootmusic.eu):


ishootmusic




Panie Arturze i OFFowa ekipo - raz jeszcze dziękuję za wspaniałą przygodę i czekam z niecierpliwością na ogłoszenia jubileuszowej, piętnastej edycji! Do zobaczenia!


Podróżujmy Muzycznie Razem!


Sylwester Zarębski
PM
28.08.2019


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.