PM relacjonują: Hozier w Warszawie, Palladium, 07.09.2019!

/
0 Comments
Relacja z koncertu Hoziera w Warszawie


Hozier w Warszawie, Palladium, 07.09.2019!



Zajebiście! - krzyknął ze sceny Andrew Hozier-Byrne w odpowiedzi na entuzjastyczne reakcje publiczności zgromadzonej w klubie Palladium. I tym jednym słowem właściwie można skwitować cały koncert Hoziera w Warszawie

Naprawdę nie lubię opisywać takich koncertów. Bo nie mam ani do czego się przyczepić, ani co wychwalać wniebogłosy. Po prostu - to był świetny, podręcznikowy koncert. Choć może podręcznikowy to źle dobrane słowo, gdyż może też kojarzyć nam się ze szkolnymi  nudnymi, przeładowanymi treściami, ale na szczęście występ znanego Irlandczyka nie skaził się tymi cechami. Był napisany, tudzież zagrany z odpowiednim wyczuciem oczekiwań odbiorców i przykuwający uwagę. Właściwie można odhaczać kolejne elementy, które zazwyczaj składają się na ocenę: bardzo dobry plus. 

Charyzmatyczny lider obdarzony potężnym wokalem? Był. Wspierający lidera band złożony ze sprawnych instrumentalistów, z których każdy dostał swoje pięć minut? Był. Perfekcyjnie ułożona setlista samoregulująca poziom napięcia emocji wśród publiczności? Była. Świetne nagłośnienie? Było. Klimatyczne oświetlenie? Było. Chemia między sceną a publicznością? Była. Ojciec Podróżnik zatracający się w dźwiękach? Był! No i tak jeszcze mogę doszukiwać się kolejnych elementów i stawiać przy nich plusy. 

Hozierowi udało się wytworzyć w kameralnym Palladium niezwykłą atmosferę wieloaspektowej radości. Chwała organizatorom (proszę zapisać to w annałach - chwalę Live Nation), że nie przenieśli tego koncertu do większego obiektu! W trakcie tego półtoragodzinnego występu moja muzyczna dusza często unosiła się beztrosko wśród gwiazd ("To Be Alone", "Almost (Sweet Music)", "Movement", "Cherry Wine"), ale nie brakowało też momentów, w których z radosną swadą tańczyła wokół pędzącej z kosmiczną prędkością komety ("Nina Cried Power", "Angel Of Small Death & The Codeine Scene", "Moment's Silence (Common Tongue)", a nawet odwiedziła Międzynarodową Stację Kosmiczną, by z rumieńcem na twarzy obserwować rodzącą się miłość między parą kosmonautów tańczących i flirtujących w stanie nieważkości ("Someone New", "From Eden", "Jackie And Wilson", "Work Song")... Oj, poniosła mnie ta wyobraźnia! Może sprowadźmy już ją na ziemię i pokontemplujmy zasiadając w kościelnych ławkach... No i wiecie do czego zmierzam. Nie mogło zabraknąć na koncercie największego przeboju w dyskografii Hoziera, czyli "Take Me To Church". Ten gospelowski lament wybrzmiał potężnie, a Hozier (jedyny raz) zszedł do pierwszych rzędów publiczności i podniósł w górę podaną mu tęczową flagę - kadr, który pewnie wielu osobom zapadnie w pamięci.  Ale tu mogę powtórzyć wniosek, który nasuwał mi się po koncercie na Open'erze w 2015 roku: Hozier na szczęście nie stał się tylko "tym gościem od jednego hitu". Może dziś to już brzmi mało odkrywczo, ale tym koncertem w Palladium jakby z jeszcze większą siłą postawił kropkę przy tej tezie. Okres przerwy między debiutem a drugą płytą wydatnie przysłużył mu się do pogłębiania swojej wrażliwości muzycznej i rozwoju kompozytorskich możliwości. Ale też jestem pewien, że ostatniego słowa w tym temacie nie powiedział i jeszcze nie raz będzie nas zachwycał. Od "Take Me To Church" już pewnie nigdy nie ucieknie, ale wydaje mi się, że na żywo prezentuje utwory, które potrafią bardziej zapadać w pamięć. No dobrze, to zamknijmy już te wrota kościelne. Pozostając jednak jeszcze przy scenicznych wydarzeniach, wyróżnię jeden moment z setlisty, który był fajną perełką i miłą niespodzianką. Z kompozycji "No Plan" cały zespół fajnie i płynnie przeszedł do coveru "Living For The City", który oryginalnie wykonywał Stevie Wonder. Bardzo przyjemnie to wybrzmiało! A, i jeszcze nie wspomniałem jak fajną robotę zrobił na samym początku utwór "Dinner & Diatribes". Po dość łagodnym wstępie w postaci "Would That I" zespół (z czego większość członków ustawiona w jednej linii z przodu sceny) rozpoczął żywiołowo wykonywać wcześniej wspomnianą kompozycję z nowej płyty. I jakże świetnie nami zabujali, ponieśli do rytmicznego klaskania i po prostu - ustawili temperaturę koncertu na wysokim poziomie! Do samego końca nie odnotowałem w moim muzycznym termometrze jej spadku! 

Muszę się przyznać, że tuż przed wyjazdem napłynęły do mnie wątpliwości, czy aby na pewno było warto inwestować w ten bilet. Tuż po ostatnich dźwiękach cieszyłem się jak dziecko obdarowane sympatycznym prezentem! Było cholernie warto dla tych pięknych, muzycznych emocji!

PS Hozier to absolutnie przemiły człowiek. Byłem bardzo zaskoczony jak szybko po występie wyszedł przed klub, by zamienić kilka słów i rozdać autografy fanom (bardzo licznie zgromadzonym). Wszystko co prawda zorganizowane przez management i pod kontrolą ochrony, a także z zakazem robienia zdjęć i selfie, ale tak czy owak - to zawsze bardzo fajna sytuacja!

PS 2 Hoziera supportował jego rodak - David Keenan. Wystąpił on solowo z gitarą akustyczną w rękach. Nie do końca trafiła do mnie jego songwriterska stylistyka i bardzo teatralna, emocjonalna forma wyśpiewywania kolejnych kompozycji. Nie odmawiam mu talentu i pewnie zyskał sobie nowe grono fanów, ale mnie nie porwał. Oczekiwałem nieco więcej. Może jego kompozycje zagrane przy wsparciu całego zespołu nabrałby więcej głębi... Będzie okazja, by to sprawdzić, bowiem David wróci do Warszawy 30 marca (klub Pogłos), ale ja na ten moment nie planuję obdarowywania go drugą szansą.

PS 3 Pozdrowienia i podziękowania dla Weroniki oraz Patryka za wspólną zabawę na koncercie i miły afterek! 



















Sylwester Zarębski
PM
27.09.2019


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.