PM relacjonują: Jade Bird w Warszawie, 29.02.2020!

/
0 Comments
Relacja z koncertu Jade Bird w Warszawie!


Koncert utalentowanej brytyjskiej singer-songwriterki Jade Bird w warszawskiej Hydrozagadce został ogłoszony już w maju ubiegłego roku. Przyznam się szczerze, że choć od początku byłem zainteresowany (a jeszcze nieco bardziej, gdy jako support ogłoszono duet Ferris & Sylvester), to bardzo długo zastanawiałem się nad tym wjazdem. Ostateczna i (na szczęście) pozytywna decyzja zapadła dopiero tydzień przed wydarzeniem! Skąd brały się u mnie te wątpliwości? 

Dalekie podróże na koncerty młodych wykonawców zawsze są obarczone ryzykiem rozczarowania (przeszedłem przez to rok temu po koncercie dodie. Co prawda ona właściwie wtedy niczym nie zawiniła, ale nie potrafiłem zasymilować się z grupą docelową jej twórczości...), a Jade Bird tuż po premierze swojego imiennego debiutu nie do końca potrafiła znaleźć drogę do mego serca. Nie znalazłem nawet dla niej miejsca w dziesiątce najlepszych debiutów w Muzycznym Podsumowaniu Roku 2019. Z braku jednak większych planów na początku roku, raz jeszcze przemyślałem sprawę, dałem drugą szansę jej krążkowi, przejrzałem występy live i... Zaiskrzyło! 

Jak się później okazało, ten koncert był idealnym przykładem tego, że odkrywanie artystów przez internet to fajna sprawa, ale nic jednak nie zastąpi spotkań na żywo. To one potrafią przesądzić czy sympatia, którą obdarzyłeś odkrytego wykonawcę, przerodzi się w coś więcej... W Warszawie przekonałem się o tym po raz kolejny. Jade Bird podbiła moje serce świetną sceniczną energią, autentyczną radością i mocnym, krystalicznym wokalem! Co więcej, dokonała tej sztuki raptem w godzinę! 

Tak, to był bardzo krótki występ, ale nie zaliczam tego faktu do minusów. Jade Bird z całym zespołem zapewniła nam konkretne i dynamiczne doświadczenie. Od jednego numeru do drugiego, bez zbędnych przystanków, tylko krótkie podziękowania i chwila prezentacji szczerego uśmiechu na twarzy. Ten zaś pojawiał się z powodu nas – polskiej publiczności, która rzadko zawodzi. A tego wieczoru zgromadzony w tym niewielkim klubie dość całkiem licznie tłum, z kilkoma prawdziwymi fanami na czele, bardzo żywiołowo dopingował Jade. Włącznie ze mną w pierwszym rzędzie! Cały zespół wyglądał na dość mocno zaskoczony tą energią i po ich radosnych minach naprawdę wnioskowałem, że grają jeden z najlepszych koncertów na tej trasie. Rozpoczął się on melodyjnym utworem "Ruins", który również otwiera debiutancki krążek Brytyjki. Potem jednak nastąpił przeskok do jednego z największych hitów Bird – "Uh Huh"! Czułem przetaczającą się przez nas wszystkich niesamowitą falę entuzjazmu! Tu po raz pierwszy Jade zaprezentowała nam swój potężny wokal, drzemiący w jej drobnej posturze! Wytoczenie takiego ciężkiego działa na samym początku sprawiło, że temperatura gwałtownie podskoczyła i już do samego końca atmosfera tylko gęstniała. Połowę setlisty stanowiły oczywiście utwory z debiutu. Zostały one dopełnione o cztery kompozycje z EP-ki "Something American", z których na wyróżnienie zasługuje intymne, solowe wykonanie utworu "What Am I Here For" przez Jade, akompaniującej sobie na charakterystycznej dla niej białej gitarze akustycznej. Świetnie z tych starszych numerów wypadło także wykonanie "Cathedral". Nie zabrakło jednak też zupełnych nowości. Jade nie ukrywa, że już bardzo intensywnie pracuje nad nowym materiałem (odwołała przez to część dalszej trasy koncertowej) i w Hydrozagadce usłyszeliśmy zalążki dwóch premierowych kompozycji. Pierwsza – "Prototype" – bardzo rytmiczna i inspirowana dość mocno stylem country (zresztą w całej dyskografii sporo odniesień do americany i country), który pogłębiał grą na harmonijce ustnej gitarzysta zespołu Jade – Luke J Posser. Postać Luke'a warto wyróżnić, ponieważ chłopak naprawdę świetnie się prezentował na scenie z odpowiednią dawką charyzmy, która powinna charakteryzować solowych gitarzystów, dopieszczał poszczególne kompozycje solówkami, potrafił zasiąść także za klawiszami ("My Motto") i wspomagał Jade wokalnie. Sami na scenie wykonali drugą przedpremierową nowość – uroczą balladę "Golden". Po raz drugi opuszczeni zostali przez sekcję rytmiczną (świetną! Basista genialnie się wczuwał, a perkusista z chłodnym, stoickim spokojem walił z perfekcyjnym timingiem w bębny) podczas wykonywania coveru "Black Star" zespołu Radiohead. Nie dość, że oboje przygrywali wtedy sobie na akustycznych gitarach, to jeszcze, by wynieść emocje tego pięknego kawałka w kosmiczną atmosferę, śpiewali namiętnie do jednego mikrofonu. A skoro o coverach mowa, to tego wieczoru usłyszeliśmy również bardzo energiczną wersję "Call Me" zespołu Blondie. Bardzo fajne wybory! Z największą wrzawą przyjmowane były jednak utwory z debiutu Jade. Zaśpiewane z przejęciem "My Motto", świetny "Side Effect", "I Get No Joy" z wybuchowym refrenem bardzo głośno wyśpiewanym (wręcz wykrzyczanym) przez publiczność, emocjonalne "Lottery", które powstało na fundamentach emocji związanych z rozstaniem i naprawdę odczuwałem je w tym wykonaniu, a na koniec podstawowego seta fantastycznie skomponowane "Going Gone", które nawet najbardziej opornych na urok Jade (byli tacy?) skutecznie zmusiło do wspólnego, rytmicznego klaskania. Na bis tylko jeden kawałek. Bardzo ekspresyjne "Love Has All Been Done Before"! Naprawdę przez chwilę pojawiła się u mnie myśl, by dokonać szturmu na scenę! Jak to jednak u mnie bywa, trochę zabrakło tej iskry szaleństwa. Pomimo jeszcze stosunkowo ubogiej dyskografii Jade nie włączyła do repertuaru dwóch wzruszających ballad: "17" i "If I Die". Szkoda, ale z drugiej strony była pewnie obawa, że przez to spadnie dynamika tego występu, która to z kolei budziła u mnie zachwyt. Więc okej, wybaczam. Trudno doszukiwać mi się tu minusów. Właściwie problem był tylko jeden. Cholerna klimatyzacja zawieszona przy scenie, która irytująco hałasowała i naprawdę przeszkadzała, szczególnie w tych spokojniejszych fragmentach koncertu. Usłyszycie ją nawet na moich nagraniach. Ale to niewielka łyżka dziegciu, która nie wpłynęła na bardzo pozytywny odbiór całości. Na tyle, że postanowiłem zakupić płytę, a potem z Podróżującym Patrykiem i moją siostrą (pozdrawiam Was serdecznie!) cierpliwie czekaliśmy na Jade przed klubem. Opłaciło się! Jade znalazła dla nas chwilę i okazała się przesympatyczną osobą! Jest autograf, jest wspólna fota! No co mogę więcej powiedzieć? To był fantastyczny wieczór! I to nie tylko dzięki Jade...

Nie bez znaczenia na moją decyzję co do wyjazdu miał również fakt, że Jade na tej trasie jako support towarzyszył brytyjski duet Ferris & Sylvester. Odkryłem ich w zeszłym roku i zaimponowali mi mieszanką różnych odcieni bluesa, folku i rocka. Sami ją określają jako coś pomiędzy twórczością First Aid Kid a Jackiem White'em. I coś w tym jest! Issy Ferris i Archie Sylvester świetnie się uzupełniają wokalnie, jest wyczuwalna między nimi sceniczna chemia. Zachwycali zarówno w momentach intymnych (piękne "Flying Visit"), jak i w tych bardziej bluesowo-drapieżnych (fenomenalne "London's Blues"). Wzbudzili dobre emocje i świetnie włączyli nas do wspólnej zabawy i oklasków. Sylvester w kilku momentach popisywał się fajnymi solówkami, Ferris przygrywała na gitarze akustycznej (raz przeskoczyła do klawiszy), a na scenie pomagał im również perkusista. Aż chciałoby się, by ten skład był większy! Bo ich muzyka zasługuje na bogatszą oprawę instrumentalną. Ten krótki, półgodzinny występ mógł się naprawdę podobać i mi osobiście sprawił sporo frajdy oraz odpowiednio rozgrzał przed daniem głównym. Zabrakło mi tylko bardzo pozytywnej kompozycji "Better In Yellow", na której pojawienie się liczyłem do samego końca. Nie wiem, jak dalej potoczy się ich kariera, może trochę im brakuje większej wyrazistości, ale szczerze życzę temu duetowi dobrze i zamierzam dalej obserwować ich muzyczne poczynania.  

Dla tych wspaniałych koncertowych chwil (i tradycyjnego afterka) było jednak warto Podróżować!































Sylwester Zarębski
PM
15.03.2020


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.