PM recenzują: Royal Blood – Typhoons

/
0 Comments
Recenzja albumu Royal Blood – Typhoons



ROYAL BLOOD – "TYPHOONS"

 
 
Poszukując fizycznego egzemplarza trzeciego albumu Royal Blood, na stronie Empiku trafimy na taki fragment opisu:

"Kiedy Mike Kerr i Ben Thatcher zaczęli pracę nad nowym albumem, dokładnie widzieli, co chcą stworzyć. Postanowili wrócić do korzeni, do muzyki, którą grali zainspirowani takimi artystami jak Daft Punk, Justice czy Phillipe Zdara z Cassius. Ponadto, tak jak przy debiucie, chcieli wrócić do podstaw, do ekscytującego, surowego i oryginalnego grania."

Nie mam pojęcia, czym kierował się autor, ale nie popisał się znajomością zespołu. Mike i Ben nie powrócili, a po prostu ciągle trwają przy prostym fundamencie, który wyniósł ich na szczyty rockowej hierarchii. Mięsisty bas, z którego iskrzą się ogniste riffy, połączony z precyzyjną i fantazyjną perkusją to ich znak towarowy, któremu pozostają wierni. Na "Typhoons" dalej słychać tę niezwykłą symbiozę,  chociaż przy tworzeniu tego krążka Mike i Ben postanowili odważnie otworzyć swoje bramy na elektroniczne wpływy i ozdobniki, które dodały ich twórczości nieco świeżości. Efektem jest piorunująca dawka disco rocka, w którym, tu oddajmy rację empikowemu autorowi, brzmią echa i ukłony w stronę twórczości francuskich tuzów elektroniki (szczególnie świetne "Limbo" brzmi jak połączenie Daft Punk i Justice doładowane rockowymi sterydami), ale możemy szukać również porównań do ekstrawaganckich pomysłów Muse oraz ostatniej płyty Quenns Of The Stone Age. Zresztą sam Joshe Homme owocnie pomógł chłopakom w produkcji najlepszego i najmocniejszego na całym krążku kawałka "Boilermaker". Wraz z pozostałymi (poza finalną) kompozycjami, z których wyróżnić warto jeszcze "Trouble's Coming", "Oblivion", "Million and One","Mad Visions" oraz tytułowy kawałek, album stanowi prawdziwe tsunami fuzji ostrego rocka i popowej melodyjności. Przestrzeń wokół basu, perkusji i wokalu Mike'a została miło wypełniona żywymi klawiszami syntezatora, elektronicznymi dodatkami i wspierającymi chórkami. Ze wkraczaniem na nowe terytorium jednak nie przeszarżowali i wciąż do serc fanów Royal Blood pompowana jest gęsta, rock'n'rollowa krew, co większość pewnie teraz przyjmuje z oddechem ulgi i uznaje za pozytyw, ale ja trochę jestem po tej stronie mniejszości, której po odsłuchu całości zabrakło takiej choćby jednej, niepohamowanej, zuchwałej, odlotowej szarży poza wytyczone od czasu debiutu ramy.

Pod poszerzoną stylistyką, która wibruje pozytywnymi, tanecznymi emocjami, ukryta jest nieco mroczniejsza warstwa tekstowa, której geneza tkwi w problemach z nałogiem alkoholowym, z którym Mike zmagał się w ostatnich lat (obecnie od dwóch lat szczęśliwe zażegnanych), ale po prawdzie, to nie dla tekstów odpalam krążki Royal Blood. Głównie oceniam je w kontekście koncertowego potencjału, a tym "Typhoons" tryska wręcz grzesznymi strumieniami, które na występach na żywo przerodzą się w prawdziwe, porywające fale zasilane dodatkowo wylewanym potem (kto był na ostatnim koncercie w Warszawie, ten wie) spragnionych, pogujących fanów, obecnie uwięzionych w objęciach nieszczęsnego wirusa. Gdy tylko zdejmiemy pandemiczne kajdany, koncerty Royal Blood z nowym repertuarem będą tym, czego każdy z nas będzie chciał doświadczyć!      

Od ostatecznej oceny muszę jednak odjąć jeden punkcik za ostatni fragment płyty. "All We Have Is Now" zaskakuje, ponieważ to ballada śpiewana wyłącznie przy akompaniamencie pianina. Czegoś takiego po Royal Blood się nie spodziewałem i… szczerze tego nie potrzebowałem. Niby jest to czuła kompozycja, ale nijak mi pasuje do muzycznej koncepcji całego krążka. 

7/10












Sylwester Zarębski
PM
01.05.2021


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.