PM recenzują: Snail Mail – Valentine

/
0 Comments
Recenzja albumu Snail Mail – Valentine



SNAIL MAIL – "VALENTINE"

 
 
Debiutancki krążek "Lush" amerykańskiej piosenkarki, gitarzystki, autorki tekstów Lindsey Jordan, która swoją twórczość kryje pod artystycznym projektem o nazwie Snail Mail, w roku 2018 był muzycznym objawieniem i krytycy obwołali ówcześnie niespełna osiemnastolatkę wielką nadzieją melodyjnego, marzycielskiego indie-rocka. Jordan wspaniale nawiązywała do gitarowych osiągnięć lat 80. i 90. ubiegłego wieku oraz zachwycała szczerymi opowieściami o rozczarowaniach i próbach zrozumienia istoty miłości. Nagły sukces i związane z nim oczekiwania przytłoczyły młodą artystkę, która nie była przygotowana na tak duże i wnikliwe zainteresowanie jej osobą. Do tego stopnia, że w ostatnim czasie szukała pomocy w terapii i klinicznym odosobnieniu w ośrodku odwykowym w Arizonie. Wróciła silniejsza i gotowa do spisania kolejnej muzycznej spowiedzi, którą wyznała kilka dni temu na albumie "Valentine". Jej fundamenty rodziły się w sypialni domu rodzinnego Lindsey na przedmieściach Meryland, do którego uciekła na początku pandemii z Nowego Jorku. Trudno o lepsze miejsce niż komfort domu, w którym się dorastało na zagłębienie się w bolesną przestrzeń pisania o sobie. Ostatecznego kształtu jej druga długogrająca płyta nabrała przy wsparciu znakomitego producenta Brada Cooka, który w CV ma współpracę z choćby Waxahatchee czy Bon Iver. Efekt? Szokująco dobry!

Na "Valentine" Jordan znalazła złoty środek między gitarowym, euforycznym rockiem z debiutu a dźwiękowym skokiem w nowe tysiąclecie. Już pierwszy, tytułowy utwór, rozpoczynający się ambientowymi syntezatorami, prowadzącymi do wybuchowego, stadionowego refrenu wskazuje, że ten album dla Snail Mail będzie podróżą w nowe muzyczne rejony. I tak też jest w istocie. Na pierwszy plan wysuwa się cieplejsze, pop-rockowe brzmienie oparte na klawiszach, co słychać znakomicie w następnym kawałku "Ben Franklin". Ten niezwykle szczery i konfrontacyjny utwór, bezpośrednio nawiązujący zarazem do terapii Lindsey, jak i  do gniewnej zazdrości wobec kochanka, który zranił swoim odejściem, wylądował najbliżej środka mego serducha, zapętlając się na długo jeszcze przed premierą całego krążka. Przez swój ironiczny wydźwięk (Got money, I don’t care about sex) i mocny, basowy groove jest on niezwykle zaraźliwy. 

Pozostała część materiału nie jest już tak mocna instrumentalnie, ale podobne tropy pop-rockowe są podejmowane jeszcze w takich utworach, jak w cudownie płynącym "Headlock", "Forever (Sailing)" z nastrojowym refrenem (i gościnnym udziałem wokalu Katie Crutchfield), burzliwym "Glory", dramatycznym "Automate" (I could die if I had had the guts) i w rozpaczliwej "Madonnie". W tym ostatnim kawałku nieszczęśliwe miłosne uczucie Lindsey podnosi do poziomu religijnego (I consecrate my life to kneeling at your altar / My second sin of seven being wanting more) i przeszywających serce wyznań: I've come to hate my body / 'Cause now it's not yours, now it's not mine.
 
Zaskakująco jednak też sporo miejsca znalazło się na tym krążku dla subtelnych, folkowo-akustycznych aranżacji. Wspaniale wybrzmiewa "Light House" okraszone skubnięciami gitary akustycznej i malowniczymi pociągnięciami smyczków. Jeszcze delikatniej zaaranżowana została kompozycja "c. et. al", w której Jordan pochyla się nad pasożytniczym widmem sławy (Even with a job that keeps me moving / Most days I just wanna lie down). Najpiękniej jednak taką pastoralną dramaturgię podbija finałowy utwór "Mia", w którym tęskno snująca się gitara elektryczna zderza się ze skromnymi uderzaniami w klawisze i imponującą orkiestralną formą. To kojąca i zarazem rozdzierają serce romantyczna ballada, w której pada chyba najbardziej emocjonalny wers na całej płycie: Mia, don't cry. I love you forever / But I gotta grow up now.
 
Co by jednak dobrego nie mówić o stronie instrumentalnej i lirycznej, to wszystko blednie przy wywierającym największe wrażenie, odmienionym wokalu Lindsey Jordan. Chrapliwy, nasączony bólem, udręką, charakteryzujący się szeptanym krzykiem i dziwną formą wyczerpania. Ta zadziwiająca metamorfoza sprawia, że kolejne melodramatyczne opowieści o dekonstrukcyjnej sile nieodwzajemnionej miłości są wyjątkowo emocjonalne, przekonujące i angażujące. Wokal dźwiga ciężar cierpień z ostatnich lat i sprawia, że tej dziewczynie nie sposób nie zaufać!

Niewątpliwie "Valentine" to album, który zadowoli nie tylko fanów debiutanckiego "Lush". Wyjście poza komfortowe gitarowe ramy, przy zachowaniu olśniewającego talentu do pisania znakomitych melodii i tekstów, sprawia, że twórczość Snail Mail ma szansę i zasługuje na jeszcze większą, globalną ekspansję oraz docenienie jej muzycznego kunsztu przez wszystkich miłośników niezależnej muzyki. Lindsey Jordan spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje i jej muzyczna ewolucja jest niemalże idealna, ale zarazem mam nieodparte wrażenie, że to może być dopiero wstęp do jeszcze wspanialszych arcydzieł spod jej ręki i głosu w przyszłości. Ale póki co gorąco zachęcam do zapoznania się z tym poruszającym i urzekającym albumem, który składa się z dziesięciu oszlifowanych i wypolerowanych do błysku muzycznych klejnotów. Jest to materiał, w który trzeba się nieźle wgryźć i zachować przez ponad pół godziny duże skupienie, zwłaszcza tuż po tym bombastycznym początku (to chyba mój jedyny zarzut, bo krążek w dalszej części niewspółmiernie łagodnieje), ale finalnie przynosi on głęboką satysfakcję, a piosenki potrafią wryć się w pamięć i pozostać tam na dłużej, jeśli nie na zawsze!
 
Jestem pewny, że "Valentine" zaznaczy swoją obecność w wielu podsumowaniach tego roku. W moim rankingu Lindsey także nieźle narozrabiała i stawiam ją obecnie w jednej linii z innymi moimi ulubionymi singer-songwriterkami (Phoebe Bridgers, Julien Baker, Lucy Dacus, Holly Humberstone), które twórczość muzyczną wykorzystują do szczerych, konfesjonałowych i katarktycznych wyznań. 

9/10
















Sylwester Zarębski
PM
13.11.2021


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.