Podróże Muzyczne relacjonują: One Love Wrocław Music Festival 2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: One Love Wrocław Music Festival 2025!
 
  

 Podróże Muzyczne relacjonują: One Love Wrocław Music Festival 2025!

 

  
One Love Wrocław Music Festival! To właśnie podróżą na to wydarzenie postanowiłem zakończyć festiwalowe przygody w tym roku I był to zarazem dla mnie debiut na tej wieloletniej wrocławskiej imprezie, która zamienia Halę Stulecia w arenę muzycznych igrzysk... No, na szczęście nie śmiercionośnych emocji, a tych sprawiających, że krew potrafi szybciej dopływać do serca. I to już od ponad dwóch dekad! Do tej pory jednak traktowałem ten festiwal jako ciekawostkę, ale tegoroczny line-up 21. edycji idealnie trafił w me gusta! Znani i lubiani polscy artyści plus w roli headlinera Milky Chance! O powodach i argumentach stojących za tym wyjazdem pisałem już w zapowiedzi tego wydarzenia, więc przejdźmy już stricte do wrażeń...

 
A po przekroczeniu progu Hali Stulecia – w której wcześniej też nie miałem okazji się pojawiać – poczułem się nieco przeniesiony w czasie! Zapachniało tu poprzednim wiekiem! Dotarłem nieco późno, ale sprawnie odebrałem akredytację i niemal z marszu meldowałem się pod główną sceną, która... Przyznam, że robiła wrażenie nowoczesnym, oświetleniowym projektem, który kontrastował z zabytkowym wnętrzem. Tu od razu dwa spostrzeżenia. Specyfika tego jednodniowego wydarzenia sprawiła, że artyści musieli się dostosować do możliwości i konstrukcji sceny. Tutaj nie było mowy o wykorzystywaniu własnych produkcji i scenografii (poza wizualizacjami),  ale biorąc pod uwagę widowiskowe oświetlenie – to rozwiązanie zupełnie mi nie wadziło. Byłem też dość zaskoczony faktem, że osoby z mediów i z zakupionymi biletami Super Vip miały osobną wydzieloną strefę pod samą główną sceną. Korzystałem z tego przywileju dość eksperymentalnie. Pozwalałem sobie na to, by fragmenty setów kolejnych artystów oglądać z tej bliższej perspektywy, by później sprawdzać energię w tłumie z poziomu mniej więcej technicznego gniazda. Wniosek z tego mojego przemieszczania się płynął taki, że jednak lepiej odbierałem koncerty i bawiłem się na tyłach. No, ale to tak kwestią dygresji. Co do samych koncertów...  
 
 
Festiwalowy wieczór otworzyła Daria Ze Śląska! Zdumiewające, że przy każdym spotkaniu z Darią odnoszę wrażenie, że ona wciąż przeskakuje kolejny poziom scenicznej pewności siebie! Niewątpliwie usłyszałem podczas tego występu najbardziej porywającą i ekspresyjną wersję "Trójki z chemii"! Prócz materiału z płyt "Tu była" i "Na południu bez zmian" dane też było nam usłyszeć przedpremierowo cierpki i gorzki, ale odciskający ślad w pamięci singiel "Plastelina". Daria z ekipą pracują intensywnie i wytrwale nad swoją koncertową reputacją oraz jakością i te efekty są widoczne i słyszalne. Był to perfekcyjny występ, który dostarczył mnóstwo przejmujących emocji! Z końcówki występu jednak uciekałem, by zająć miejsce najlepsze możliwe miejsce na koncercie dziewczyn z uwielbianego przeze mnie zespołu...


Lor! Nie ukrywam, że możliwość kolejnego spotkania (23.!) z dziewczynami była moim opus magnum do pojawienia się we Wrocławiu. Jagodzie Kudlińskie, Julii Skibie, Paulinie Sumerze i Julii Błachucie przypadła rola otwierania drugiej sceny Alternative Stage, zlokalizowanej w pobliskim Wrocławskim Centrum Kongresowym. Trzeba było jednak wykonać dosłownie kilka kroków na zewnątrz, co przy siarczystym mrozie nie było może przyjemnością, ale chwilę później zostałem ogrzany kolejnym sympatycznym koncertem krakowskiego girls bandu wspieranego na scenie przez perkusyjnego czorta, czyli Adama Stępniowskiego. Dziewczyny ubrane tradycyjnie w białe suknie tryskały pozytywną energią i zaserwowały nam festiwalowy set złożony z ich najbardziej energicznych i hitowych kompozycji z ostatnich dwóch płyt, "Panien Młodych" i "Żon Hollywood" oraz najnowszego singla "Mario", który hula po mainstreamowych falach radiowych. Wypełniona po brzegi kameralna sala z wyczuwalnym i żarliwym zaangażowaniem chłonęła ten przecudowny koncert! Były wspólne śpiewy, oklaski, okazje do szerokiego uśmiechu i kołysania się w rytm chwytliwych  oraz rozczulających melodii. Paulina żartobliwie nie kryła ze sceny swojego rozczarowania faktem, iż nie zostały zaproszone na główną scenę we wnętrzu Hali Stulecia, o której to marzyły i doprawdy chciałem jej zawtórować, krzycząc skandal, ale jeszcze bym stracił medialne przywileje... Oczywiście ubarwiam swoje emocje i piszę to z przymrużeniem oka, ale niemniej wierzę, że kiedyś przyszłość i wsparcie niezawodnych fanów zaprowadzi dziewczyny na koncertowe hale. Ten występ Loru okazał się znakomitą rozgrzewką przed ich 10-leciem w krakowskim Klubie Studio, na którym to oczywiście się stawiłem, ale to już inna historia. I tylko szkoda, że kompozycja "PAM PAM PAM" została wykonana bez obecnego w programie Dawida Tyszkowskiego, na którego to obecność liczyli zgromadzeni fani i chyba nawet same dziewczyny były zaskoczone, że ostatecznie nie wskoczył on na scenę podczas tej jakże przebojowej piosenki... 
 

Dawid Tyszkowski jednak kilka minut później pojawił się na tej samej scenie, by opowiedzieć swoje przejmujące historie z tegorocznej płyty "Mam szczęście" i od razu usprawiedliwiał się słabszym zdrowotnym samopoczuciem. Mimo przeziębieniowych dolegliwości dźwigał wokalnie ten na wskroś... antyfestiwalowy występ. Artysta nominowany w zeszłym roku do nagrody Fryderyka za album pop "Mój kot zaginął i już raczej nie zawróci" całkowicie zignorował ten materiał i skupił się na spójnym przekazie piosenek ze swojego drugiego albumu, które na żywo wybrzmiewały niezwykle intensywnie i zabierały mnie w otchłanie czerni i szarości – druzgotały emocjonalnie. Trochę przypominał mi ten koncert występ Bena Howarda w warszawskim Klubie Stodoła z 2018 roku, gdy ten brytyjski muzyki również skupił się na trudnym w odbiorze albumie "Noonday Dream". I ten set Dawida Tyszkowskiego wymagał pełnego skupienia oraz emocjonalnego zaangażowania się, ale w nagrodę wywoływał ciarki i wyzwalał katartyczne uniesienia. No i przede wszystkim kolejne kompozycje były iście kunsztownie zagrane przez świetnie zgrany zespół. Rytmu strzegli Maciek Hubczak (Sonbird) za perkusją i Konrad Nikiel (Koko Die) na basie, z gitarą w dłoniach przeszywające riffy (w finale nawet za pomocą smyczka niczym Jónsi z Sigur Rós) posyłał Patryk Zieliniewicz, a instrumentalne płótno dopełniała brzmieniem klawiszy Gabi Cichy (ciiicho). Dawid zaś od siebie dokładał niespotykaną wrażliwość, chwytającą za serce wokalną ekspresję i kolejne warstwy gitarowego brzmienia. W skupieniu i z pełnym zaangażowaniem zespół fenomenalnie odpływał w instrumentalne, alt-rockowe wzburzone fale! Klasa światowa! Dawid sugerował, że to właściwie ostatni taki występ z tym materiałem, a na horyzoncie zapowiadał już nowości (w momencie publikacji w streamingach dostępny jest już singiel "Raj"), więc tym bardziej cieszę się, że dane mi było przeżyć ten emocjonalny sztorm płynący z albumu "Mam szczęście" w warunkach koncertowych. 
 

Po koncercie Dawida Tyszkowskiego musiałem się chwilę pozbierać, złapać oddech, a przy tym wciągnęły mnie muzyczne pogaduchy z obecnymi Podróżującymi, więc ostatecznie dotarłem tylko na ostatnie dziesięć minut koncertu Korteza (coś nam nie po drodze przez ostatnie lata), więc ten występ pozostawiam bez oceny, ale jeśli ktoś poszukiwał jeszcze kolejnych melancholijnych emocji, ten je zapewne również tu znalazł opakowane w bardzo bogate instrumentalne brzmienie i charakterystyczny wokal cenionego artysty. 

 
W tym momencie jednak nasiliło się u mnie już pragnienie przełamania festiwalowej energii – ta w tej pierwszej połowie wydarzenia zdecydowanie była zakotwiczona w alternatywnych i nastrojowych klimatach – i takowe otrzymałem dzięki niezawodnemu Zalewskiemu! Co tu wiele opowiadać. Od lat Krzysztof utwierdza nas w przekonaniu, że jest artystą-instytucją jeśli chodzi o rockową sztukę porywania tłumu i publiczność zgromadzona w Hali Stulecia sprawiała wrażenie gotowości pójścia za nim w ogień! Zalewski, wkraczając na scenę, przemienił w koncertową bestię. Gość po prostu zniewala charyzmą i swoimi wokalnymi popisami, które zdmuchiwały wszelkie pajęczyny w zakątkach hali. Nie zabrakło największych przebojów z jego poprzednich wydawnictw, potężnie wybrzmiał "Początek" z Orkiestry Męskiego Grania w ciekawej elektronicznej wersji, ale przede wszystkim liczyłem na zestaw piosenek z jego najnowszego albumu "ZGŁOWY" i tu też się nie zawiodłem. Szczególnie w moim serduchu okopało się poruszające wykonanie kompozycji "Mamo". Chóralnie śpiewany refren Chodźmy się kochać z "O Deszczu" powinien zaś zostać hymnem tego festiwalu. Wrażenie też zrobiła na mnie "Zabawa Zabawa" z synchronicznym wymachiwaniem góra-dół telefonami z odpalonymi latarkami. Ten patent widywałem już często na koncertowych nagraniach, ale dopiero teraz pierwszy raz mogłem sam wziąć w tym udział. Nie ma co się dalej rozpisywać – występ na ocenę celującą z ponadprogramowym plusikiem za opowieść Zalewskiego o wspólnym przeżywaniu wielowymiarowych koncertowych emocji podczas warszawskiego koncertu Wolf Alice. On sam też zdołał złączyć publiczność w nierozerwalne więzi wspólnych uczuć i porywającej zabawy.  
 
 
Wyskoczyłem na chwilę pod Alternative Stage, by sprawdzić, jakim dj'skim setem częstuje ceniona Sofia Kourtesis, ale dość szybko zdecydowałem się na ewakuację, gdyż liczyłem, że będzie ona przemycać troszkę więcej swojego stylu ze swoich albumów, a tu poszła w techno party. Pragnienie tańca zaspokoili na szczęście panowie z...
 

Milky Chance! Swoim występem ten niemiecki duet założony przez Clemensa Rehbeina i Philippa Dauscha – wpierany na scenie przez dodatkową dwójkę sesyjnych muzyków – potwierdził, że jest wręcz stworzony pod festiwalowe, beztroskie harce! Zgrabnie mieszali w swojej twórczości elementy popu, rocka, elektroniki, reggae i przekuwali je na bardzo chwytliwe i promieniste melodie! Z każdą kolejną kompozycją nabierali rozpędu, a i ich rozbudowane aranżacje cechowały się instrumentalnym zróżnicowaniem (harmonijka ustna!) i polotem. Świetnym wokalem ocierającym się o chrypkę popisywał się Clemens, który nawiązywał też świetny kontakt z fanami, pozwalając sobie nawet na zejście do pierwszych rzędów i powierzenie mikrofonu kolejnym fanom, śpiewającym refren "Passion". Nie zabrakło oczywiście w repertuarze ich mega hitu "Stolen Dance", ale – nawet jeśli ich wszystkie kompozycje mają w sobie cechy, które powinny podobać się algorytmom mainstreamowych stacji radiowych – trzeba jasno powiedzieć, że Milky Chance mają do zaoferowania o wiele więcej i na żywo potrafią wydobyć ze swoich piosenek potencjał wyzwalający w publiczności chęć do tanecznego harcowania. Hala Stulecia wypełniła się nieskrępowaną radością tłumu, pogłębianą dodatkowo przez intensywne oświetlenie i barwne wizualizacje. Pląsałem naprawdę  zacnie i z uśmiechem na twarzy. Z chęcią jednak zobaczyłbym ich następnym razem w typowo plenerowych festiwalowych warunkach z przygrzewającym słoneczkiem. Niemniej i tak ten koncert pod dachem dostarczył taką iluzję beztroskiego festiwalowego vibe'u, za co Milky Chance należały się żywiołowe brawa i reakcje. 
 
 
 
Milky Chance naładowali mnie tak pozytywną energię, że potrzebowała ona jeszcze swojego ujścia i tu z ratunkiem przybyli panowie z Catz 'n Dogz. Jak to się stało, że moje ścieżki jeszcze nie przecięły się z tym popularnym producenckim duetem ze Szczecina? Nie mam pojęcia, ale to już nieaktualne. Ich świetny set (ten remiks "Unwritten"!) skutecznie prowokował do ostatnich festiwalowych tanecznych podrygów w tym roku! 
 
 
Przywiozłem ze sobą do domu bardzo pozytywne wrażenia z tej pierwszej wizyty na One Love Wrocław Music Festival. Właściwie żaden wyczekiwany przeze mnie koncert mnie nie zawiódł, choć żałuję, że nie udało się wycisnąć nieco więcej. Szczególnie szkoda przegapienia występu The Dumplings z orkiestrą, ale wówczas postanowiłem już czekać na Tyszkowskiego. No trudno, ale też, jak przystało na festiwale, trzeba było czasem podjąć pewne kompromisy. Organizacyjnie to wydarzenie było sprawnie zrealizowane. Z mankamentów przyczepiłbym się do ceny wody (15 zł...). Foodtrucki umieszczone z oczywistych względów na zewnątrz przy tych chłodzie również nie zachęcały do odwiedzin (szczęśliwie nie miałem takich potrzeb). O scenach z imponującym oświetleniem już wspominałem, ale jeszcze muszę koniecznie wspomnieć, że Hala Stulecia nie zawiodła także pod względem akustycznym. Z indoorowych festiwali oczywiście tutaj bez podjazdu do Inside Seaside, ale stosunek ceny biletów do otrzymanej jakości muzycznej niewątpliwie się zgadzał. Dzięki One Love za zaproszenie i dostarczenie ostatnich festiwalowych emocji w tym roku! Pozdrawiam również wszystkich Podróżujących, z którymi przyszło wspólnie przeżywać te przygody w Hali Stulecia! Kto wie, może znów się tu spotkamy za rok?      

 

Fotorelacja:

 
 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
13.12.2025  


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.