Podróże Muzyczne relacjonują: Mumford And Sons w Berlinie, Uber Arena, 10.11.2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Mumford And Sons w Berlinie, Uber Arena, 10.11.2025!




Podróże Muzyczne relacjonują: Mumford & Sons w Berlinie, Uber Arena, 10.11.2025! 




Listopadowy wieczór z Mumford & Sons w berlińskiej Uber Arenie przerósł moje wszelkie oczekiwania! Przy okazji polecajki tegorocznego, świetnego, dojrzałego, zanurzonego w folk-rockowej nostalgii albumu "Rushmere" wspominałem, że moje relacje z tym zespołem na przestrzeni lat bywały skomplikowane. Pierwsze dwa albumy tego brytyjskiego zespołu założonego w Londynie w 2007 roku, "Sigh No More" i zwłaszcza "Babel", znacząco otworzyły na oścież furtkę w mym sercu na takie melodyjne, emocjonalne folk-rockowe brzmienie. Przejmujący wokal Marcusa połączony z folkową instrumentacją (banjo, mandolina, kontrabas, gitary akustyczne) i surową energią targał mą duszą i chwytał za serce. Na fali rosnącej popularności Marcus, Ben Lovett, Ted Dwane i Winston Marshall postanowili w 2015 na albumie "Wilder Mind" dokonać rewolty stylistycznej i zaprezentować oblicze skierowane ku rockowemu brzmieniu o stadionowym potencjalnie. Do dziś to przejście na elektryczną stronę muzycznej mocy budzi we mnie mieszane uczucia, choć nie odmawiam niektórym kompozycjom przebojowości. No i właśnie z promocją tego dzielącego fanów albumu numer trzy miałem okazję zobaczyć Mumford & Sons po raz pierwszy na żywo podczas Open'era 2015 w roli headlinerów. Znamiennie tamten występ rozpłynął się w mej pamięci… Co prawda, spoglądając po latach na setlistę, mam wrażenie, że miała ona swoje momenty, ale cierpiał tamten set przez nierówne próby łączenia ich wczesnego folkowego brzmienia z niestety dominującymi rockowymi piosenkami. Zapragnęli niemal zagrać tak jak Bob Dylan ze swym elektrycznym debiutem na festiwalu folkowym Newport w 1965 roku, ale no nie okrył się ten open'erowy koncert taką samą legendą. A wręcz przeciwnie. Osobiście też przed ich występem na Mainie zdrowo brykałem sobie na koncercie The Vaccines (pojawili się też później gościnnie u Mumfordów) oraz śpiewałem do utraty tchu piosenki uwielbianej przeze mnie formacji Of Monsters And Men i pamiętam, że moja forma późniejszym wieczorem nie należała do najlepszych, co też miało wpływ na mój odbiór. Ale zostawmy już tamten koncert Mumford & Sons w spokoju i odmętach pamięci. Niemniej ówczesne rozczarowanie przełożyło się na obserwowanie ich dalszych poczynań z nieco mniejszą uwagą. Co prawda 2016 roku wydali w moim mniemaniu niedocenianą perełkę w formie EP-ki "Johannesburg", ale w kolejnych latach sprawiali wrażenie zespołu nieco pogubionego w swoich ambicjach i celach. Efektem był wydany w 2018 roku – wypolerowany do mdłości – album "Delta", który kompletnie nie wzbudził u mnie ekscytacji. Po kolejnej trasie koncertowej i za sprawą pandemii zapadli w ciszę, a w 2021 roku zespół opuścił Winston po głoszeniu kontrowersyjnych poglądów. Przerwę w celu reorganizacji i kreatywnego odpoczynku Marcus wykorzystał na napisanie solowego albumu "Self-Titled", na którym to szczerze rozliczył się ze swoimi różnymi demonami i traumami (jako sześciolatek był ofiarą przemocy seksualnej). Wciąż momentami uwierały kompozycje nieco bombastyczne w swojej formie, ale generalnie ta muzyczna spowiedź w wielu fragmentach okazała się poruszająca. Mumfordzi po zakończeniu pandemii wrócili do koncertowej aktywności, ale dopiero w tym roku podzielili się z nami wspomnianym na początku tekstu albumem "Rushmere", który ku pozytywnemu zaskoczeniu okazał się powrotem do folkowej magii, przekonującej szczerości i pasji, wielowymiarowych emocji, brzmienia napędzanego przez banjo… No ujęli mnie wreszcie po latach w pełni za serducho! I tym samym postanowiłem dać im drugą koncertową szansę, decydując się na ten koncert w Berlinie! Nie ukrywam, że na plus zadziałał też korzystny termin między Inside Seaside na naszym Świętem Narodowym. Zachęcany dodatkowo do tego wyjazdu przez Podróżującą Agę (pozdrawiam!) nie miałem właściwie prawa do wymówki! 

I absolutnie warto było gnać wczesnym porankiem po trzech godzinach snu do Berlina prosto z Gdańska! Mumford & Sons zrehabilitowali się za ten open'erowy headlining i sinusoidalne ostatnie lata nie-sa-mo-wi-tym show! Widowiskowym, barwnym, z odrobiną szaleństwa, instrumentalnej epickości, ale także z licznymi chwilami magicznej subtelności i kameralności. 

Ten dwugodzinny, bardzo wyważony w swej dynamice koncert Marcus z gitarą akustyczną w dłoniach, Ben za klawiszami i Ted operujący kontrabasem ze wsparciem za plecami kilkuosobowego zespołu (perkusja, banjo, gitary, dęciaki, perkusjonalia, dodatkowe wokale) rozpoczęli bardzo odważnie od nieopublikowanej kompozycji "Run Togheter" z niedawno zapowiedzianego kolejnego albumu "Prizefighter", którego premiera będzie miała miejsce 13 lutego. No i już na dzień dobry wywołali w mym wnętrzu lawinę absolutnego zachwytu. Od rozczulającej zwrotki z wyrazistą linią melodyczną rzeźbioną przez banjo po wzniosłe instrumentalne crescendo (kluczowe instrumenty dęte!) w refrenie – doznanie epickie! Właściwie nie miałem poczucia obcowania z zupełnie nieznanym utworem. Ten kawałek wybrzmiał jak klasyk z dwóch pierwszych kultowych płyt zespołu i zresztą bardzo zgrabnie połączył się z tytułowym singlem debiutanckiego albumu "Babel". Narastający folkowy rytm Marcus wybijał na perkusyjnej stopie, dokładając do tego swój niesamowicie pasjonujący, charakterystycznie lekko zachrypnięty wokal. Pierwsze celne uderzenie nostalgii w me serce! Atmosferę podgrzało zaś wykonanie tytułowej kompozycji z tegorocznego albumu "Rushmere", które tylko potwierdziło potencjał tej pieśni do wywoływania erupcji skrajnych emocji. Poruszający i zarazem porywający do euforycznego skakania i śpiewania utwór, który również pobrzmiewa już niczym klasyk w ich dyskografii. A i jeszcze podczas tego utworu w pełnej krasie objawiła nam się zjawiskowa scenografia sceny! Z sufitu zsunęła się potężna konstrukcja, ozdobiona świecącymi na czerwono sercami i ciepłymi światłami w kształcie gwiazd, kwiatów i ptaków, tworząc oniryczną, magiczną atmosferę, która współgrała z emocjonalnym ciężarem muzyki Mumfordów. 
 
 
Panowie nie zamierzali zwalniać tempa i poczęstowali nas kolejnym przebojowym folkowym kalibrem w postaci ukochanego przez fanów i mnie "Little Lion Man"! I tu oczywiście w trakcie publiczność miała swoje pięć minut, by móc zaprezentować swoje chóralne wokale! Cała hala wręcz pęczniała od naszego gromkiego śpiewu! Ciarrrrki, które właściwie zadomowiły się na moim ciele już do samego końca występu. Pomogły w tym kolejne wykonania ze starszych płyt: pędzące na złamanie karku "Hopeless Wanderer" oraz rozbudowana aranżacyjnie wersja (znów kłaniały się te wspaniałe partie dęte!),  rozpalającej światło miłości w ciemnych zaułkach serca piosenki "Lover Of The Light". Podczas tej ostatniej Marcus jedyny raz podczas tego wieczoru postanowił połączyć swoje wokalne umiejętności z grą na perkusji i zgrabnie mu to wyszło. Podczas jednak już narastającego emocjonalnie pierwszego reprezentanta z albumu "Wilder Mind", czyli utworu "Belive" chwycił w pierwszej delikatnej fazie (oświetlonej klimatycznie przez zsuniętą nad scenę kulę dyskotekową i odpalone latarki w telefonach publiczności) za gitarę, ale już chwilę później przy pierwszych mocniejszych uderzeniach pałkarza w bębny i wyrzeźbionym riffie kolegi z zespołu, odłożył ją na bok, chwycił za tamburyno i ostatecznie przeskoczył do pierwszych rzędów, by eskalować poziom podniosłości tego kawałka. Dalej scena dosłownie zapłonęła podczas masywnego utworu "Truth"! There’s a fire in the almost places / Leaves us nowhere else to go – zgodnie z liryczną treścią ten emanujący potężną rockową energią (wersja studyjna nie oddaje tego scenicznego potencjału) kawałek okraszony został pirotechnicznymi wystrzałami ognistych płomieni! Pierwszą część koncertu zwieńczyła zaś kolejna niepublikowana piosenka "Here" – bardzo urokliwa i kołysząca spokojniejszą, opartą na akustycznej gitarze zwiewną melodią.   
 
 
W kolejnej części koncertu Marcus, Ted i Ben przenieśli się na mniejszą scenę ulokowaną w tłumie przy centrum dowodzenia technicznych, by stamtąd rozczulić nas akustycznymi wersjami piosenek "Where It Belongs", "Ghosts That We Knew" oraz fragmentem wyczekiwanej przeze mnie kompozycji "Caroline"! Dopiero w tym momencie, odwracając się w stronę tria, zwróciłem uwagę na rozwieszone  pod sufitem na niemal całej długości rzędy wintydżowych, żółtych lamp – klimacik pierwszej klasy! No był to niezwykle piękny i otulający niczym rozpalone ognisko nad rozgwieżdżonym niebem fragment tego występu. I zarazem kolejna idealna okazja do wspierania naszymi wokalami zespołu, choć tym razem w nieco subtelniejszych formach, by nie zagłuszać przejmującej gry chłopaków. 
 
 
Po powrocie na główną scenę ta surowa folkowa energia została jeszcze podtrzymana przez wypełnione melancholią oraz zranionymi i przepełnionymi żalem wokalnymi harmoniami trójki bohaterów tego wieczoru "White Blank Page" ze "Sigh No More". Atmosfera koncertu popadła w pewne stonowanie, ale chłopaki w pełni tego świadomi zaczęli ponownie podkręcać folk-rockowy entuzjazm za sprawą najnowszego singla "Rubber Band Man" wykonanego z gościnnym udziałem Freda Rabe'a z zespołu Giant Rooks, który przejął tu oryginalne partie wokalne Hoziera. Miła niespodzianka! Początkowo Fred wydawał się nieco stremowany sytuacją, ale z każdą kolejną sekundą i ze wsparciem ze strony Marcusa nabierał pewności siebie. Koniec końców fajny duecik panowie tu ze sobą stworzyli. I jeśli ktoś do tego momentu już był pod wrażeniem kipiącego pozytywną energią Marcusa, to co miał dopiero powiedzieć po jego wyczynie w trakcie dynamicznego, indie-rockowego "Ditmas"... 38-letni Brytyjczyk postanowił sobie urządzić w trakcie tego kawałka przebieżkę po trybunach. Tfu, co ja piszę – to był sprint, który zawstydziłby samego Usaina Bolta! Ochroniarze i pan świetlik ledwo potrafili za nim nadążyć! Moment czystego szaleństwa! A przy tym zdawał się on nie złapać żadnej zadyszki i wokalnie niósł ten numer do samego końca! Chapeau bas przed taką formą! Doprawdy widać było po Marcusie, że w ostatnim czasie mocno pracował nad sobą fizycznie i uporał się ze swoimi traumami. My z kolei mogliśmy chwilę później sami przetestować swoją formę za sprawą wyskakanych piosenek z ich drugiego albumu: "The Cave" i "Roll Away Your Stone"! Szczególnie trochę zapomniałem o potencjale tego drugiego kawałka, który narzucił nóżkom diabelne wyzwanie! Panowie tego wieczoru nie rozpieszczali fanów (byli tu tacy?) ich czwartego albumu – w końcu pokusili się tylko o zagranie tytułowej kompozycji "Delta". Ale za to jakże spektakularnie dowiezionej! Kula dyskotekowa po raz drugi tego wieczoru pięknie rozpraszała światła, liczne gitarowe crescenda targały ciałem, a sam Marcus ponownie zdecydował się na moment wpaść w objęcia fanów w pierwszych rzędach! Ta pobudzona rockowa energia została podniesiona do n-tej potęgi za sprawą  piorunującego wykonania  "The Wolf" z "Wilder Mind", które okraszone zostało pirotechniczną kurtyną opadających iskier! Wow! Dosłownie wystrzałowy finał podstawowej części seta! I choć tak bardzo odległy od ich folkowych korzeni, to jednak na żywo to żywiołowe testowanie wytrzymałości strun gitarowych po prostu wgniata w podłogę! 
 
 
W kontrze do tej wyzwalającej energii i widowiskowego "The Wolf" bisy rozpoczęły się od bardzo subtelnego wyśpiewania wersów ujmującej piosenki "Timeshel". Marcus z gitarą akustyczną (bez podłączenia do nagłośnienia) w dłoniach oraz Ben i Ted uzbrojeni tylko w swoje harmonijne wokale stanęli na krawędzi środkowego podestu trzystopniowej sceny wokół pojemnościowego mikrofonu. I przy tej wersji unplugged publiczność zastygła na kilka chwil w przejmującej ciszy i poruszających emocjach. W tym – i we wcześniejszym akustycznym secie – momencie muzyczny kunszt i chemia między tą trójką swym blaskiem olśniewała! Powrót do organicznego brzmienia zapoczątkowało "Awake My Soul", niosące modlitewne ukojenie i zachęcające swą duchowo-folkową esencją do odkrywania zakamarków własnej duszy. Po tym refleksyjnym fragmencie nadszedł wreszcie czas na ponadczasowy przebój "I Will Wait", który zamienił Uber Arenę w jeden wielki śpiew i falę wspólnotowej radości. Nasze głosy niosły się echem po całej hali, ręce same rwały się do szalonego wymachiwania, ból w krzyżu i w nogach magicznie ustał. Cudownie było obserwować fanów łączących się wspólnie w objęciach i taplających się w kałużach z łez czystej radości. Dosłownie tysiące nieznajomych osób w tym momencie połączyło się ze sobą duchowo przez wspólny śpiew i emocje! Najpiękniejszy wymiar przeżywania muzyki na żywo! I właściwie nikt by się nie obraził, gdyby ten triumfalny moment był zwieńczeniem tego koncertu, ale Mumford & Sons postanowili nas raz jeszcze tego wieczoru zaskoczyć, prezentując przedpremierowo kolejną piosenkę z nadchodzącego albumu, "Conversation With My Son (Gangsters & Angels)"! Jaki tupet i pewność siebie trzeba mieć, by w tak kluczowych momentach stawiać na nieznanie publiczności numery! I jeszcze wrócić z tego na tarczy! Bo ta finałowa kompozycja oparta na akustycznych gitarach, aranżacyjnym zwrocie w połowie i narastającym instrumentalnym crescendo w finale wybrzmiała po prostu cudnie majestatycznie i niosła w sobie optymistyczną folkową duchowość! Zasmakowała niczym ostatni kęs pieroga miesiąca w gdańskim Mandu, po którym ląduje się w rajskim niebie! 
 
 
Obecny na tym koncercie Podróżujący Adam (pozdrawiam!) stwierdził tuż po, że oglądaliśmy zespół w swoim szczytowym momencie kariery – pełna zgoda. Mumford & Sons odnaleźli na nowo radość ze wspólnego tworzenia muzyki osadzonej w tym folk-rockowym fundamencie i przekuwają ją obecnie na koncerty kipiące entuzjazmem i momentami transcendentalnych uniesień! Do pełni mojego szczęścia zabrakło tylko w repertuarze dwóch kompozycji: "Thistle & Weeds" oraz "Dust Bowl Dance". Zmęczenie po harcach na Inside Seaside też troszkę mi osobiście doskwierało i czułem, że ten odbiór koncertu mógłby być w moim wykonaniu jeszcze bardziej euforyczny, ale mimo wszystko czułem do siebie samego wdzięczność, że porwałem się na tę podróż i w pełni doceniałem wkład i zaangażowanie zespołu w budowę tego emocjonalnego i widowiskowego show. Tu wszystko ze sobą idealnie współgrało. Od fajnie zbalansowanej setlisty, po pozytywne zaskoczenia, formę samego tria (szczególnie raz jeszcze podkreślam wokalne i kondycyjne szarże Marcusa), idealne nagłośnienie, żarliwe i zjednoczone w śpiewie i klaskaniu reakcje publiczności, aż po przemyślaną oprawę, która przy całej swej widowiskowości nie odwracała uwagi od emocjonalnej esencji kolejnych kompozycji. Sięgnęliśmy tego wieczoru z Mumford & Sons folk-rockowego szczytu marzeń! No i przy okazji ten koncert był dowodem na to, że czasami warto artystom i zespołom dawać drugą szansę!   

 
Słówko jeszcze o supportach!
 
Fajnie było również tego wieczoru po 10 latach poczuć beztroską indie-rockową energię The Vaccines (tak jak wspominałem, grali na Open'erze tego samego roku i dnia co Mumfordzi i ich również od tamtej pory nie miałem okazji widzieć ponownie na scenie), choć nieco frustrowały wokół mnie osoby, które ostentacyjnie olewały te rozgrzewające występy przed Mumford & Sons (wcześniej podobna sytuacja na trochę bezbarwnym, choć z kreatywnymi instrumentalnymi popisami folk-rockowym Brass Brothers). No jeszcze przed przyjazdem wiele sobie nie obiecywałem po tym koncercie The Vaccines, bo mimo iż mają bliskie kumpelskie relacje z Marcusem i kompanami, to jednak trochę muzycznie obie grupy pasują do siebie jak pięść do nosa. Niemniej pojawiały się momenty, gdy zdawało się, że skutecznie angażowali publiczność, a oni sami dobrze bawili się na scenie i właściwie tryskali młodzieńczą energią. Justin Hayward-Young nic a nic nie stracił ze swej brytyjskiej szarmanckości scenicznej, a gitarowe melodie brykały radośnie niczym dzieciaki na placu zabaw, ale osobiście sam nie potrafiłem tutaj, mimo szczerych chęci, wydobyć z siebie indie-rockowego entuzjazmu. Niemniej z chęcią zobaczyłbym ich na jakimś festiwalowym występie z bardziej świadomą publicznością pod sceną.   





Fotorelacja



Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
01.12.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.