PM relacjonują: The Lumineers! [Warszawa, Palladium, 17.11.2016]

/
0 Comments



Im bliżej wyjazdu do Warszawy, tym więcej pojawiało się u mnie wątpliwości czy cała wyprawa na koncert The Lumineers jest faktycznie opłacalna. Nie da się ukryć, że pasja do koncertów ostatnimi czasy nie należy do rzeczy tanich, choć nadal potrafi dostarczyć dużo satysfakcji.  I już od razu Wam zdradzę, że ten listopadowy wieczór w warszawskim klubie Palladium z Bahamas i The Lumineers w pełni mnie usatysfakcjonował! Mam wrażenie, że takiego koncertu w naszym kraju The Lumineers już nie powtórzą, mimo, iż zagrają pewnie jeszcze nie raz. Kto nie był, ten dużo stracił! Ale po kolei. 

Pierwsze zaskoczenie to dłuuuga kolejka do Palladium. Koncert całkowicie wyprzedany, a fani zjawili się tłumnie przed otwarciem bramek. No cóż, o dobrym miejscu przy barierkach musiałem zapomnieć. Niemniej wysoka scena w Palladium sprawiła, że obserwacja koncertu nawet z tyłu była przyjemna. Tyle jeśli chodzi o wstępne kwestie, przejdźmy do muzycznych konkretów. 

I tu od razu moje drugie zaskoczenie - Bahamas! Cóż za idealny support! Przyznaję się, że wcześniej ten zespół gdzieś był poza moją orbitą. Co prawda, przesłuchałem ich kilka piosenek przed wyjazdem, ale dopiero na żywo przekonali mnie do siebie. Ich półgodzinny występ to była czysta przyjemność. Publiczność zachwycona. Wyśmienity folk, który momentami ocierał się gdzieś o blues - mam tu na myśli świetne gitarowe solówki. Najlepsze momenty to te kiedy lider grupy - Afie Jurvanen - był wokalnie wspierany przez stojącą obok wokalistkę Felicity Williams i perkusistę - Jasona Taita. Ta harmonia wokali zrobiła na mnie duże wrażenie i niewątpliwie w tym tkwi siła tego zespołu. Momentami miałem ciarki i zatracałem się w tych dźwiękach!  Piękny występ! 


Ile by jednak dobrego nie mówić o Bahamas, to wieczór i tak skradło show w wykonaniu The Lumineers. Show, dodajmy, właściwie kompletne. Przez półtorej godziny zdarzyło się tyle ciekawych i zaskakujących momentów, że aż trudno to zliczyć. Było wszystko: zniszczony instrument, żywiołowe reakcje publiczności, masa okazji do rytmicznego klaskania i chóralnego śpiewania, wejście lidera w tłum, konfetti, cover-perełka, szczera radość muzyków, a wisienką na torcie było... No nie tak szybko! Prześledźmy wydarzenia od początku! 


The Lumineers przyjechali do nas promować swoją drugą płytę "Cleopatra". Nic więc dziwnego, że koncert rozpoczął się tak samo jak ów krążek. "Sleep On The Floor" było dość łagodnym wstępem, najprościej ujmując - rozgrzewką przed tym co miało nastąpić. Przy kolejnym utworze "Ophelia" atmosfera podgrzała się o kilka stopni. Świetny utwór z rytmicznym refrenem, który chóralnie był odśpiewywany przez fanów. Dość powiedzieć, że dokładnie na sam koniec tamburyno, na którym grał lider Wesley Schultz, rozpadło się! Połamane powędrowało w las rąk publiczności!  Zaczęła się wytwarzać ta niezwykła chemia między sceną, a odbiorcami. Co dalej? "Flowers In Your Hair" - jako taki szybki, chwytliwy strzał. Następnie cały zespół wychodzi do przodu, prośba o schowanie telefonów i już cała sala śpiewa wersy ich największego hitu - "Hey Ho"! Świetnie! Nie zwalniamy tempa. Odegrany zostaje tytułowy singiel z drugiej płyty. Trudno przy nim nie klaskać. Następnie, ku uciesze fanów, nastąpił dłuższy powrót do pierwszego albumu. Usłyszeliśmy wykonany z werwą utwór "Classy Girl" i nieco spokojniejsze "Dead Sea" (z małym popisem wokalnym Wesleya w trakcie piosenki, oczywiście nagrodzonym aplauzem). Następnie na scenie pozostała tylko trójka artystów: Wesley, Jeremiah Fraites (perkusista, który nie stronił też od innych instrumentów - w tym momencie do ręki wziął banjo), Neyla Pekárek (urocza wiolonczelistka), by rewelacyjnie wykonać piosenkę "Charlie Boy". Kolejny świetny utwór angażujący publikę. Po tym wykonaniu Jeremiah podbiegł na skraj sceny, wskazując na wybraną osobę z pierwszego rzędu. I w tym momencie ja już wiedziałem co się wydarzy. Szczęście mnie całkowicie rozpierało, acz dla wielu na pewno ten moment to było największe zaskoczenie tego koncertu. Na tej trasie, w mniejszych salach (a Palladium te kryterium spełnia idealnie) The Luminners wykonują piękny utwór "Darlene" bez wsparcia nagłośnienia i mikrofonów. Na scenie znalazł się chłopak (ależ mu zazdroszczę!), który miał za zadanie asystować Fraitesowi, przytrzymując przenośne cymbałki. Nastąpiła cudowna cisza. Miałem ochotę nagrać dla Was ten moment, ale wybaczcie, wolałem delektować się chwilą. Ciarki przebiegły całe ciało, szczególnie w końcówce, którą już wszyscy wspomogliśmy swoimi głosami. Dla mnie był to najpiękniejszy moment tego wieczoru. Po tym chwilowym wyciszeniu, tempo ponownie zostało podkręcone do granic możliwości, a to za sprawą coveru Boba Dylana "Subbterranean Homesick Blues". Wspaniała atmosfera tak poniosła lidera, iż postanowił zeskoczyć ze sceny i przespacerować się w tłumie. Tym razem pechowo zabrakło mi kilku centymetrów, by przybić muzyczną piątkę. Trudno. Niemniej, tą decyzją Wesley jeszcze bardziej  zjednał sobie publiczność, a jesteśmy dopiero na półmetku koncertu. Przyjemne "Slow It Down" zostało wykonane w duecie. W pierwszej części śpiewał sam Wesley, później z tamburynem dołączył do niego Jeremiah, by nadać pod koniec żywiołowe tempo na charakterystycznej, oddzielnej perkusyjnej stopie (gwoli ścisłości - używanej oczywiście nie raz podczas tego koncertu). Przy "Submarines" Wesley usiadł za stylowym pianinem, a na pierwszy plan wysunęli się panowie Stelth Ulvang i Byron Isaacs (jeden przygrywał na bębnie, drugi na gitarze), którzy dopełniali sceniczny skład i warto dodać, że świetnie czuli się na scenie, pozytywnie bawili się muzyką i to też miało przełożenie na entuzjastyczne reakcje publiczności. "Gun Song" z nowej płyty wydawało mi się koncertowym pewniakiem obok "Ophelli" i w Warszawie utwierdziłem się w tym przekonaniu. W prostocie tkwi siła. Zaśpiew "lala la lala" można uznać za trywialny, ale skoro sprawdza się wyśmienicie... I kolejna piosenka z drugiego albumu - gorąco przyjęta "Angela" (ponownie świetna okazja do poklaskania). Czas na najbardziej spektakularny wykon tego koncertu. "Big Parade"! Co tu się działo! Najpierw cały zespół wyszedł do przodu, później w połowie utworu zastygli w ruchu, czym wzbudzili ogromny aplauz, by następnie powrócić na własne miejsca i z jeszcze większą energią zmusić nas do wyśpiewania chwytliwego tekstu: "Lovely girl won't you stay, won't you stay, stay with me. All my life I was blind, I was blind, now I see". Pod sceną szaleństwo! Niemalże wszyscy skaczą i klaszczą w rytm. Całość zwieńczona była wystrzałem konfetti. Woow! Końcówka pierwszej części pozwoliła złapać drugi oddech. The Luminners zagrali przyjemne "In The Light" (jedna z moich ulubionych kompozycji na drugiej płycie) i spokojne (może nawet nieco bezbarwne na tle reszty) "My Eyes", po zakończeniu którego Jeremiah szybko przedostał się zza perkusji przed pianino i zagrał instrumentalny kawałek "Patience". Klimatycznie outro. Na bis otrzymaliśmy trzy utwory. Najpierw na scenie samotnie zameldował się Wesley, który akompaniując sobie na gitarze, zaśpiewał "Long Way From Home". Kolejny utwór "Scotland" wybrzmiał iście filmowo i epicko (wszak został napisany na potrzeby serialu). Jest w nim zawarty genialny, stadionowy motyw, który publiczność chóralnie odśpiewuje. Perfekcyjna kompozycja! Czas na finał. I tu oczywiście musiało wybrzmieć "Stubborn Love". To była kwintesencja tego półtoragodzinnego koncertu. Rzekłbym, że radość rozpierała całe Palladium. Ze strony fanów spontanicznie pojawiła się nawet popularna akcja z przysiadem i wyskokiem. Szaleństwo na scenie i pod sceną. Idealne zakończenie. Artyści długo dziękowali za te ciepłe przyjęcie. Porozrzucali fanom setlisty i kostki. Byli wyraźnie szczęśliwi. 

To był naprawdę udany wieczór. Daleki jestem od stwierdzenia, że to top tegorocznych koncertów, ale nie żałuję ani złotówki włożonej w ten wyjazd. Prawie w 100% spełniły się moje wszelkie oczekiwania. Zaczekajcie. Powiedziałem "prawie"? No właśnie. Mam mały niedosyt. W setliście zabrakło mi szczególnie utworu "Falling", który Wesley wykonuje w uroczym duecie z Neylą. Szkoda. Neyla świetnie wspiera z tyłu wokalem, ale chciałbym by ten wokal odrobinę wybijał się do przodu. Oczywiście, niekwestionowanym, pełnym charyzmy liderem jest Wesley Schultz, ale czuję, że w proponowanym przeze mnie rozwiązaniu tkwi duży potencjał. Może na trzeciej płycie? Wracając do braków na setliście, to dodałbym jeszcze do listy "Ain't Nobody's Problem" oraz "Where The Skies Are Blue". Ale oczywiście  nie można mieć wszystkiego. Scenografia również oszczędna, ale to już zapewne przyczyna małej sceny, zresztą to mało istotne. Koniec czepiania się! To był  bardzo dobry koncert! The Lumineers wypracowali niepowtarzalny styl i ich występy naprawdę są pełne wyjątkowej energii, pasji, radości, obfitują w niezapomniane chwile. Po prostu są warte uwagi. Po takim koncercie z pewnością do nas wkrótce wrócą. To zespół wprost stworzony na popołudniowy, festiwalowy slot, więc... Kto wie? 







PS Poniżej zdjęcie zamieszczone na Instagramie zespołu, tuż po koncercie, z plakatem wykonanym przez polskich fanów. Dodam, że plakat wrócił w ręce twórców. Komentarz do zdjęcia od The Luminners: "Thank you for the warm welcome and truly amazing energy, Warsaw! We can't wait to see you again soon." :)


Podróżujmy Muzycznie Razem!

PM


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.