PM relacjonują: The Lumineers w Warszawie, Torwar, 06.06.2023!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: The Lumineers w Warszawie, Torwar, 06.06.2023!
 
 

 PM relacjonują: The Lumineers w Warszawie, Torwar, 06.06.2023! 



Od ostatniej wizyty The Lumineers w Polsce minęło siedem lat! Amerykański zespół co prawda miał dotrzeć do nas już wcześniej, ale ostatecznie koncert na Torwarze był dwukrotnie przekładany. Polscy fani musieli zatem uzbroić się w anielską cierpliwość... Czy było warto tak długo trzymać bilety w szufladzie? Przyznaję się, że przez ten czas trochę straciłem hype na to koncertowe spotkanie, wahałem się nad wyjazdem do ostatniej chwili, lecz ostatecznie nie żałuję mojej obecności pod sceną!
 
Podróżując do Warszawy przypomniałem sobie lekturę moich wrażeń z poprzedniego koncertu The Lumineers i okazało się, że wówczas również miałem pewne wątpliwości, ale zostały one absolutnie rozwiane fantastycznym występem folk-rockowego zespołu z New Jersey. Od tego ostatniego, ciepło przyjętego koncertu w kameralnych warunkach Palladium w 2016 roku sporo się zmieniło w szeregach i karierze formacji założonej Wesleya Schultza i Jeremiaha Fraitesa. Po tryumfalnej trasie promującej drugi album "Cleopatra" zespół opuściła ich wieloletnia przyjaciółka, wiolonczelistka Neyla Pekarek, która zdecydowała się na solową karierę. Ta zmiana nie wpłynęła jednak na dalsze tempo rozwoju zespołu. Już w 2019 roku otrzymaliśmy koncepcyjny, nieco mroczny album "III", a w zeszłym roku zwięzły, uduchowiony krążek "Brightside" – kolejne pozytywnie oceniane albumy w ich dyskografii. W międzyczasie do składu dołączyła skrzypaczka Lauren Jacobson, zespół dorobił się statusu headlinera amerykańskich festiwali muzycznych, największe przeboje "Hey Ho" i "Ophelia" przekroczyły barierę biliona (!) odsłuchań na Spotify, a – z przymrużeniem oka – multi-instrumentaliście Stelth Ulvangowi przybyło kilogramów, co jednak nie wpływa na jego zwariowane sceniczne popisy, o czym za chwilę. 
 
Do Warszawy przyjechał zatem zespół, który pragnął udowodnić swoją sceniczną wartość. Przyznam, że kilka lat temu nie dawałem wiary w to, że osiągną taki globalny sukces. Ale z folkowej hossy z przełomu lat 2012 i 2013 to właśnie The Lumineers i Mumford & Sons osiągnęli największe sukcesy. Z tą różnicą, że ci drudzy skręcili w mocno rockowe klimaty, a Weasley i Jeremiah pozostali wierni pisaniu bardziej tradycyjnych, folkowych pieśni. I niemalże wypełniony do ostatniego miejsca Torwar pokazał, że fanów tego gatunku nad Wisłą i całym świecie nie brakuje! 
 
Zanim jednak na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru, to przyszło nam zapoznać się z twórczością kanadyjskiego singer-songwritera Dana Mangana. Okazał się on skromnym, sympatycznym gościem, wyposażonym wyłącznie w akustyczną gitarę i zestaw przyjemnych kompozycji, które zostały bardzo ciepło przez nas przyjęte. Nie zabrakło rytmicznego wsparcia klaskaniem w dłonie, które sprawiło, że jeden utwór Dan zdecydował się zakończyć a capella, podczas jednej z ballad Torwar rozświetlił się latarkami z telefonów, a jeszcze w innym momencie Kanadyjczyk znakomicie zaangażował nasze głosy do wspólnego, ciarkogennego śpiewu. To był support z rodzaju tych, po których kompletnie niczego nie oczekujesz, a zostajesz bardzo miło zaskoczony. Jestem pewny, że sporo osób podczas występu Dana poprzez widoczny na tylnym telebimie kod QR zapisywało się do jego newslettera. 

Po jego występie błyskawicznie scenę przejęła liczna ekipa techniczna. Z racji posiadania biletu na strefę PIT, czyli tą między sceną, a wybiegiem (chociaż nie była ona, tak jak zakładałem, zamknięta w półkolu, a niejako półotwarta), mogłem z bliska przypatrywać się mrówczej i sprawnej pracy technicznych, co już w tamtym momencie zapowiadało perfekcyjnie przygotowane show. Nie spodziewałem się jednak, że zostanę tak szybko przez The Lumineers całkowicie zaskoczony. Chwilę po 21:00 światła przygasły, a z głośników wybrzmiało dość zwodnicze intro w formie "Desperado" Rihanny, które płynne przeszło w perkusyjny rytm utworu "Brightside". Stojąc jednak w drugim rzędzie, głowiłem się nad tym, skąd te bębny wybrzmiewają, bowiem nie zarejestrowałem pojawienia się Jeremiaha. Weasley już zaczyna wypełniać nasze serducha swoim charakterystycznym wokalem, pozostali członkowie zespołu na swoich pozycjach, a ja wciąż byłem skonfundowany. Po paru chwilach jednak osoby obok mnie zaczęły odwracać głowy i wszystko stało się jasne! Jeremiah wyjechał z drugim zestawem perkusyjnym spod... wybiegu! Wow! Co za zagrywka! W połowie utworu na skraj krętego wybiegu (mniej więcej sięgający do 1/3 płyty Torwaru) podbiegł Schultz, który wyśpiewał tam pozostałe wersy. Myślę, że już w tym momencie publiczność została kupiona. Dołóżmy do tego ładną scenografię sceny, udekorowane światełkami, wyeksponowane z tyłu platformy z instrumentami klawiszowymi, perkusjonaliami, a za nimi telebim, na którym symboliczne obrazy wraz z grą świateł dbały o odpowiedni klimat. Pięknie to wszystko wyglądało! Ale wróćmy do przebiegu zdarzeń. Pierwsze dźwięki "Cleopatry" wprawiły w pierwsze poważne ożywienie całą publiczność! Weasley pozostał na wybiegu, a w połowie kompozycji dołączyła do niego Lauren ze skrzypcami oraz Byron Isaacs z basem. Entuzjastyczne emocje zostały podtrzymane poprzez arcyprzebojowe, już kultowe "Hey Ho"! Na wybiegu w tym momencie zameldował się już cały zespół, włącznie z multiinstrumentalistami: nieustannie uśmiechniętym, acz nieco stoickim Brandonem Millererm i – dla przeciwwagi – szalonym Stelth Ulvangiem, który już w tym momencie nie potrafił ustać w miejscu i podgrzewał publikę, biegając z mandoliną po całym wybiegu. Przy rozmarzonym wykonaniu "Angeli", ku pewnej uldze osób stojących wraz ze mną pod barierkami, skład The Lumineers w komplecie zameldował się na głównej scenie. Następnie od chóralnie wyśpiewanego refrenu Long, as you run / I couldn't give you up / Forever run / I couldn't give you up "A.M. Radio" zadrżały mury Torwaru, miłosne wyznanie w "Dead Sea" zachwyciło poetycką grą słów i zmusiło do odpalania latarek w telefonach, a krótkie, sielankowe "Flower In Your Hair" – prócz Brandona, wszyscy uroczo w jednej linii na skraju głównej sceny: Jeremiah z tamburynem w dłoni i z małym bębnem basowym przy stopie, Stelth na akordeonie, Lauren niezmiennie ze skrzypcami w dłoniach, Byron z basem i Weasly na akustycznej gitarze – chwyciło za serducho swoją sympatyczną melodią. Przed emocjonalnym "Where We Are" Schultz docenił cierpliwość polskich fanów oraz wyjaśnił znaczenie tej piosenki, która powstała po doznanym wypadku samochodowym i nawiązał przy tym do pandemicznej sytuacji w ostatnich latach oraz sytuacji uchodźców z Ukrainy, dla których w zeszłym roku Torwar został przekształcony w centrum pomocy, twierdząc nader słusznie, że nawet przy tych najgorszych życiowych doświadczeniach, niepewności zawsze towarzyszy nam nadzieja, którą zawarł w refrenie Where we are / I don't know where we are, but it will be okay. Subtelnie początkowo wybrzmiała piosenka "My Cell": Jeremiah chwycił za gitarę akustyczną i asystował wokalowi Weasleya, razem przespacerowali się na wybieg, gdzie pierwszy z nich usiadł na skraju twarzą zwrócony do osób pod barierką, a drugi położył się na plecach, ale chwilę później dramaturgia została podniesiona przez niepokojące melodie z pianina i rytmiczną perkusję, za którą zasiadł techniczny zespołu, a Miller wspierał go, uderzając w dodatkowe kotły. Następnie Torwar klimatycznymi, pomarańczowymi promieniami świetlnymi rozświetliła dyskotekowa kula zawieszona nad główną sceną, a Weasley na wybiegu, akompaniując sobie na elektryku, zaintonował pierwsze wersy pięknej piosenki "Slow It Down". W połowie dołączył do niego Fraites, który ponownie, grając na tamburynie i stopie basowej, nadawał całemu utworowi rytm, zwiększając jego tempo w końcówce, zmuszając nas po raz wtóry do gorących oklasków i uderzając w kulminacyjnych momentach tamburynem w bęben, a Schultz śpiewał raz zwrócony do tyłów Torwaru, raz do osób w picie, raz do fanów na trybunach. Coś pięknego! Liderzy zespołu pozostali na wybiegu. Jeremiah skubnięciami na mandolinie wprowadził w klimat utworu "Charlie Boy", Schultz chwycił za akustyk,  a ze wsparciem smyczkowym dołączyła do nich Lauren i Byron, który tym razem pochwalił się umiejętnościami gry na wiolonczeli! Folkowej magii ciąg dalszy! I na finał tego fragmentu na wybiegu z taką ostrzejszą energią wybrzmiał zaś utwór "Never Really Mine". Początek znów należał do samotnego wokalu Weasleya na tle elektrycznej gitary, a w akcji ponownie kula dyskotekowa, promieniująca fioletowymi snopami światła. Lecz po chwili do Weasleya dołączył cały zespół, Jeremiah zasiadł za bębnami, które ponownie pojawiły się na wybiegu i cały utwór nabrał rockowych rumieńców. Schultz zeskoczył z wybiegu i przespacerował się wśród publiczności, ale show skradł w pełni już rozgrzany, bosonogi Stelth, który zatracił się totalnie w tym utworze, by w końcówce zagrać szalone solo na klawiszach ustawionych przy perkusji Fraitesa. Chwilę później na początku bujającej "Glorii" popisał się niezwykłą zręcznością, łapiąc rzuconą mu przez pół sceny pałeczkę, o mało nie przewracając się na klawisze, czym wzbudził u nas gromki okrzyk "hohoho", na który z uśmiechem zareagował Schultz. Zapytacie się po co w ogóle ta pałeczka Setlhowi? Ano po to, by dodatkowo nadawać rytm, uderzając nią o obudowę pianina, wygrywając przy tym drugą ręką melodię na klawiszach! Dalej urocze "Sleep On The Floor" poprzedziło ciepło przyjętą i głośno odśpiewaną, przebojową "Ophelię". "Leader of the Landslide" rozpoczęło się zaś od klimatycznej gry akordeonu i skrzypiec, by nabrać rozpędu i wtrącić frazy z "You Can’t Always Get What You Want" The Rolling Stones. Stelth ponownie zwariował i... wskoczył ze zwinnością pantery na pianino i radośnie sobie tam poklaskał i podskoczył! Tempo na moment zwolniło przy refleksyjnej kompozycji "Gale Song", by na finał podstawowej części powrócić ze zdwojoną energią niezwykle chwytliwej piosenki "Big Parade"! Nie zabrakło tu stałego ficzera, czyli w pewnym momencie wszyscy członkowie zastygli w miejscu, w tym Stelth, który... stanął na głowie na pianinie! No gość jest scenicznym wariatem! Oczywiście ten zabieg miał wymóc na nas entuzjastyczną owację oraz bardziej żywiołowe reakcje, śpiewy i oczywiście to się stało! W międzyczasie Weasley przedstawił swoich scenicznych kolegów, po czym w kulminacyjnym momencie Ulvang – tak znów on! – chwycił za tamburyno i przebiegł się po wybiegu, po czym wrócił za pianino i wystrzeliło kolorowe konfetti! Pojawiło się u mnie to wszechogarniające uczucie radości! 
 
Niemniej satysfakcjonujące okazały się bisy. Rozpoczęły się od smutnej piosenki "Donna", którą Weasley wyśpiewał, siedząc na pianinie, przy którym tym razem zasiadł Jeremiah. Moment wbijający szpilę w serducho. I znów w górę uniesione zostały telefony z odpalonymi latarkami! Chwilowy powrót rytmicznej energii nastąpił wraz z "Submarines", ale subtelne "Remington", które Schultz emocjonalnie śpiewał, przysiadając na skraju głównej sceny (później dołączył do niego Fraites z gitarą elektryczną), ponownie wprawiło w stan zadumy – ostatni tego wieczoru. "Reprise", czyli repryza "Brightside" podkręciła atmosferę w Torwarze, Weasley zszedł zaś do pierwszych rzędów, przybijał piątki i dosłownie zatrzymał się przy barierce metr od mnie, by odśpiewać fragment refrenu. Piątki nie udało się ostatecznie zbić, ale i tak ten moment mocno zapadł w mej pamięci! Prawdziwa kumulacja energii nastąpiła jednak przy finałowym "Stubborn Love"! Dość powiedzieć, że Stelth kończył ten utwór, wskakując w publiczność i wspinając się na trybuny! Wszyscy fani śpiewali So keep your head up, keep your love, ile tylko sił pozostało w gardłach! Trudno w przypadku twórczości The Lumineers o lepszy finał! Zespół długo dziękował polskiej publiczności, ktoś zdobył podpisy na winylu, a z wybiegu i sceny rzucane były setlisty, kostki, pałeczki i ręczniki! Wyczuwalna była obustronna satysfakcja z tego wspólnego wieczoru! 
 
Nie był to może jednak szczerze koncert, który zdmuchnął mnie emocjonalnie z powierzchni ziemi, ale dowiózł do mojego serducha ciężarówkę wypełnioną bardzo pozytywnymi uczuciami. To starannie przygotowane folkowe show oglądałem z nieukrywaną przyjemnością. Wręcz nieustannie pojawiały się momenty, gdy już nie wiedziałem, gdzie kierować swój wzrok – tyle dobrego się działo! I choć oczywiście scenariusz tego koncertu był doskonale wyreżyserowany, to jednak miałem nieodzowne wrażenie, że wszyscy muzycy zostawiają swoje serca na scenie i są w swoich reakcjach bardzo autentyczni! Weasley i Jeremiah mają w sobie tę niezwykłą sceniczną charyzmę, ale w tyle za nimi nie pozostaje reszta składu, ze szczególnym wyróżnieniem – jak się dobrze domyślacie – Steltha Ulvanga, który swoją energią mógłby zasilić kilka dzielnic Warszawy. Co prawda wciąż nie mogę odżałować odejścia Neyli Pekarek, ale Laurena Jacobson godnie ją zastępuje i dodaje od siebie ten piękny kobiecy muzyczny pierwiastek. No wszyscy, włącznie z ekipą techniczną, zasługiwali na gromkie oklaski!
 
Energia, show, charyzma, szczerość plus ta garść pięknych folkowych kompozycji – prosty przepis na sukces i jakże skutecznie realizowany przez The Lumineers! Nie mam już we mnie cienia zdziwienia, że ta grupa awansowała na szczyty amerykańskich muzycznych festiwali i podbija folkowe serca na całym świecie! Również w Polsce! Obyśmy tylko nie musieli tak długo czekać na ich kolejny powrót nad Wisłę!  























































Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
11.06.2023


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.