Podróże Muzyczne relacjonują: Lucy Dacus w Berlinie, Astra Kulturhaus, 19.06.2025!

/
0 Comments
Relacja z koncertu Lucy Dacus w Berlinie! Astra Kulturhaus, 19.06.2025

Podróże Muzyczne relacjonują: Lucy Dacus w Berlinie, Astra Kulturhaus, 19.06.2025!





Lucy Dacus przybyła do Berlina na dwa klubowe koncerty z promocją albumu "Forever Is A Feeling" i nie wyobrażałem sobie przegapić tej szansy na zobaczenie jej w solowym wydaniu. Jeśli mnie śledzicie od dłuższego czasu, to doskonale wiecie, że w ostatnich latach stałem się wręcz zakładnikiem songwriterskich talentów Julien Baker, Phoebe Bridgers i bohaterki tej relacji Lucy Dacus (w takiej kolejności też odkrywane), a także ich wspólnego projektu boygenius, który to na żywo widziałem dwa lata temu także w Berlinie. Oczywiście wolałbym, by takie wydarzenia i songwriterskie talenty docierały do Polski, ale póki co z nieznanych mi przyczyn dziewczyny omijają nasz kraj. Oby to się zmieniło, bo choćby właśnie ten wieczór z Lucy Dacus potwierdził, że polscy fani sporo tracą. Aczkolwiek z pewnością nie byłem jedynym naszym rodakiem, który zameldował się w Astra Kulturhaus. 

A przed tym klubem zjawiłem się już na trzy godziny przed otwarciem bramek i przywitała mnie kolejka już około stu osób. Przeważały bez zaskoczenia młode dziewczyny i nie powiem – troszkę w tym gronie z mą przysłowiową trójką na karku dziwnie się czułem, ale co tam! Już od samego początku zwróciłem uwagę na wyjątkowe zaangażowanie publiczności: zorganizowany system kolejkowania, wyjaśnianie przygotowanych akcji koncertowych, odpowiednie stroje (najczęściej widziane koszulki z merchu boygenius oraz białe koszule z czarnymi krawatami)... Atmosfera wśród publiczności była tego wieczoru wprost wspaniała i udzielała mi się pozytywnie już podczas supportu... 

Jasmine.4.t! Przyznam, że od momentu ogłoszenia tej europejskiej trasy Dacus przeczuwałem i szczerze liczyłem na to, że to właśnie brytyjska piosenkarka Jasmine Cruikshank będzie ją wspierać na supporcie. Tu nie ma przypadku, bo Jasmine to dobra koleżanka Lucy, a jej debiutancka płyta "You Are The Morning" ze stycznia była produkowana przez wszystkie dziewczyny z boygenius (o czym Jasmine nie omieszkała wspomnieć ze sceny, co spotkało się z gromkimi brawami) i wydana przez wytwórnię Saddest Factory Records zarządzaną przez Phoebe Bridgers. Transseksualna artystka zaskoczyła mnie swoją sceniczną witalnością i sympatyczną postawą, której nie sposób było nie ulec. Nie spodziewałem się tak zadziornego, rockowego występu, a jej przyjaciele z bandu dorzucali sporo płomiennego instrumentalnego ładunku (świetne połączenie skrzypiec, gitar i perkusji) do kolejnych emocjonalnych piosenek, zagłębiających się w queerową intymność i wielowymiarowość. Chwilę tylko musiałem się przyzwyczaić do jej specyficznego, zrzędliwego, niechlujnego wokalu (zapewne nie każdy będzie fanem jej barwy), ale z każdym kolejnym kawałkiem było tylko lepiej. Repertuar oczywiście skupił się na indie-folkowych kompozycjach z debiutu, począwszy od lirycznie dramaturgicznego "Guy Fawkes Tesco Dissociation", a skończywszy na wykonanym z elektryzującą energią "Elephant". Podczas tego ostatniego kawałka publiczność wyciągnęła w górę przygotowane wycięte słoniki, co wywołało u Jasmin szczery uśmiech. Nie zabrakło też małych zmian w setliście i odpowiedzi na requesty względem poprzedniego wieczoru, a dodatkowo pojawiła się też jeszcze jedna nieopublikowana piosenka, która została na żywo wykonana dopiero po raz drugi. Zabrakło za to niestety miejsca dla pięknej i kluczowej dla albumu kompozycji "Woman". Szkoda. Niemniej jednak sam w sobie występ Jasmine świetnie podgrzał atmosferę w klubie i sama artystka objawiła się jako niezwykle wrażliwa i barwna (nawet dosłownie) postać, śpiewająca o brutalnych, ale też pełnych nadziei introspektywnych, queerowych doświadczeniach i emocjach. 

Pół godziny później przy dźwiękach intra "Calliope Prelude" z albumu "Forever Is A Feeling" na scenę wkroczyła bohaterka wieczoru z obstawą pięcioosobowego zespołu. Lucy Dacus wyłoniła się z wyciętego konturu drzwi w scenografii, która przedstawiała coś a la muzealną ścianę z kilkoma pustymi ramkami o różnych wielkościach. To oczywiste nawiązanie do malarskiego i renesansowego stylu okładki najnowszego albumu amerykańskiej piosenkarki. Te ramki były zresztą później pomysłowo wypełniane przez wizualizacje rzucane z projektora: od klasycznych obrazów, po nawiązania do okładek z poprzednich płyt, atmosferyczne krajobrazy, a w momencie przedstawiania zespołu pojawiły się tam ich stylizowane, malowane portrety, które pozostały z nami przez jeden utwór – pomysł w swej prostocie kapitalny. No ale walory scenograficzne, choć pięknie budujące klimat, to jednak stanowił drugorzędny plan tego koncertu. Ten zaś rozpoczął się od energicznego wykonania głównego singla "Hot & Heavy" z albumu "Home Video", po czym Dacus skierowała się w stronę najnowszych kompozycji, wykonując ujmujące melodią i smyczkami "Ankles", błogie i uczuciowe "Modigliani" oraz jazzowo-teatralne "Limerence". Już od tych pierwszych fragmentów zachwycała wspaniała gra całego zespołu. Warstwy klawiszy, smyczków, gitar, subtelnej perkusji cudownie się ze sobą nakładały i tworzyły studyjną jakość. No i do tego ten ciepły, maślany ton wokalu Dacus, który błogo unosił się nad kolejnymi przyjemnymi, stonowanymi, indie soft melodiami. Zdarzały się jednak od czasu do czasu momenty, gdy pojawiały się bardziej rozbudowane gitarowe riffy i rozpalone tekstury dźwiękowe. Przykładem świecił choćby kolejny fragment koncertu złożony z zagranego z werwą "First Time" oraz rozwijającego się w kierunku monumentalnego i wybuchowego finału "Triple Dog Dare" (zastąpił zagrane w tym miejscu poprzedniego wieczoru "VBS") z przedostatniej płyty Dacus. Gruchoczące gitary podczas świeższego "Talk" również wpędzały emocje na wzburzone fale. Mimo wszystko przy tych porywach postawa Dacus daleka była od próby wejścia w buty gwiazdy indie rocka. Przez cały wieczór emanowała stoickim spokojem, ale potrafiła też w subtelne gesty oraz słowne interakcje, które sprawiały, że publiczność wpadała w euforię. Zresztą każdy kolejny utwór był przyjmowany z niezwykłym entuzjazmem i głośno odśpiewywany. W trakcie zaś "Big Deal" fani popisali się kolejną akcją i odpalili latarki w swoich telefonach przefiltrowane przez żółte naklejki. Magicznie! Ta czarująca atmosfera została podtrzymana przez urokliwe "Come Out" i cudownie kołyszące, ubarwione popowo "Best Guess". Następnie Lucy przysiadła na krzesełku, trzymając w dłoniach maskotką jeża Igora otrzymanego wcześniej w ciągu dnia od fanów i tylko przy asyście gitarzysty z akustykiem w dłoniach i skrzypaczki Phoenix Rousiamanis (tu ciekawostka – występowała ona także w zespole jasmine.4.t) wyśpiewała "For Keeps". Następnie do tej akustycznej konfiguracji dołączył drugi gitarzysta i druga koleżanka z zespołu, która chwyciła za mini klawisze i wspólnie wykonali oszczędną wersję kompozycji "Partner In Crime" (dzień wcześnie wybór padł na "Cartwheel", a ja żałuję, że nie w tym miejscu jednak nie pojawiło się z nowego albumu "Please Stay"). Powrót do elektrycznego brzmienia nastąpił za sprawą dedykowanego przed Dacus swemu nauczycielowi języka rosyjskiego ze szkoły średniej (rzekomo obecnego w tłumie, ale szczerze nie wiem, czy faktycznie tak było) "I Don't Wanna Be Funny Anymore" z płyt "No Budren". Przepięknie dalej wybrzmiało "Bullseye", w którym partie wokalne Hoziera zastąpiła godnie wspomniana Phoenix. Podstawową część koncertu kończył zestaw melancholijnego "Most Wanted Man", przekształcającej się ze spokojnej ballady w indie rockowy poryw piosenki "Lost Time" oraz wspaniale i głośno odśpiewanej przez publikę tytułowej kompozycji "Forever Is a Feeling". Podczas tej ostatniej Lucy pokusiła się o kolejny nieliczny wypad na skraj sceny, a nawet sobie przysiadła na nim, co tylko pobudziło fanów do większego zaangażowania się w ten utwór. 

Bisy niespodziewanie rozpoczęły się od wykonanej solowo pieśni "Trust" z "No Burden". Publika poprzedniego wieczoru nie uświadczyła tego pięknego, tęsknego, intymnego wykonu, który w setlistach gości dość okazjonalnie. I to byłoby na tyle z niespodzianek. Na grande finale usłyszeliśmy jeden z hymnów formacji boygenius, czyli utwór "True Blue" (nie muszę dodawać, że publiczność wpadła w ekstazę podniesioną do drugiej potęgi) oraz ukochany przez jej fanów klasyk w dyskografii Dacus, czyli "Night Shift"! Ta ostatnia kompozycja, opowiadającą o toksycznym związku, to istny emocjonalny majstersztyk – łagodna narracja w końcówce niesamowicie przeradza się intensywną eksplozję emocji i zwalającą z nóg ścianę dźwięku. Potężne zakończenie tego, bądź co bądź, generalnie wysublimowanego koncertu.    

Nie doświadczyłem podczas występu Dacus zapewne tak katarktycznych doznań, jak zgromadzona licznie pod sceną queerowa społeczność, ale ten koncert był jak kęs ciasteczka delicji, po którym pragniesz zjeść całe pudełko. Trochę tak jak z kiełkującą miłością. Zauroczenie zawsze niesie za sobą chęć pogłębienia więzi. No i Lucy z autentyczną wrażliwością prowadziła nas przez te różnorodne stany miłości i jej skomplikowaną złożoność. Jej poetyckie teksty i zawoalowane listy miłosne do relacji z Julien Baker (wieści o ich związku gruchnęły tuż przed premierą nowego albumu) wciągały i poruszały niczym najlepszy romantyczny film dekady. To była iście konfesyjna oraz intymna podróż emocjonalna, a zarazem niosąca bardzo uniwersalne i inteligentne przesłania. Lucy Dacus potwierdziła, że jest jedną z najzdolniejszych singer-songwriterek swojego pokolenia.
 
 
 

 



Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
23.06.2025


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.