Podróże Muzyczne relacjonują: Billie Eilish w Tauron Arenie Kraków, 03.06.2025!

/
0 Comments
Relacja z koncertu Billie Eilish w Tauron Arenie Kraków, 03.06.2025!


Podróże Muzyczne relacjonują: Billie Eilish w Tauron Arenie Kraków, 03.06.2025! 



Trudno może w to uwierzyć, ale Billie Eilish kilka lat temu była bliska pojawieniu się na świętej pamięci fantastycznym malutkim festiwalu Soundrive Festival, który odbywał w gdańskim klubie B90. Organizatorzy tamtej imprezy uważnie śledzili obiecującą nastolatkę od czasu pojawienia się w eterze w 2016 roku singla "Ocean Eyes" i początkowo ściągnięcie jej nad Wisłę wydawało się być w ich zasięgu, ale już w 2019 roku popularność Amerykanki na tyle gwałtownie wystrzeliła, iż temat został zamieciony. Wydany w tymże roku przez Billie debiutancki album "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?" okazał się objawieniem i globalną sensacją. ASMR-owy wokal Billie połączony z elektryzującą, noir-popową produkcją, za którą odpowiedzialny był jej dwa lata starszy brat Finneas, był czymś niezwykle oryginalnym i odświeżającym na popowym rynku. Z miejsca Billie stała się idolką i wzorem do naśladowania dla miliona osób młodego pokolenia. Kolejne lata to pasmo nieustających sukcesów. Na drugim albumie "Happier Than Ever" z 2021 roku Billie odważnie eksplorowała nowe gatunkowe rejony, zaskakując nas choćby bossa-novą, folkowymi balladami, tłustymi bitami oraz rockowymi łupnięciami, napisała dwie popularne i oscarowe filmowe kompozycje: "No Time to Die" dla bondowskiego "Nie czas umierać" i "What Was I Made For" na potrzeby filmu "Barbie", aż wreszcie w zeszłym roku ugruntowała swoją pozycję w muzycznym panteonie najlepszych popowych dokonań absolutnie pochłaniającym w całości albumem "Hit Me Hard and Soft". I to właśnie dopiero przy okazji koncertowej promocji tego ostatniego krążka udało się zaprosić Billie Eilish po raz pierwszy na dwa koncerty do Polski. Oba występy w Tauron Arenie Kraków wyprzedały się błyskawicznie i nikt chyba nie miał wątpliwości, że ta 23-letnia artystka śmiało mogłaby już wypełniać u nas stadiony! Plan jednak na trasę zakładał występy halowe i cieszę się, że udało się ją zobaczyć po raz pierwszy właśnie w takim mniejszym obiekcie, w którym kumulacja wrażeń zazwyczaj bywa – i była – bardziej spotęgowana. 
 
Trzeciego czerwca wraz z tysiącami wygłodniałych tego spotkania fanów (o czym świadczyły choćby gigantyczne kolejki) byłem świadkiem spektakularnego show pod każdym względem! Ogromna powierzchnia sceny typu 360 stopni nie tylko sprawiła, że z każdego zakątka hali widok na to widowisko był okazały, ale zarazem także pozwalała samej Billie Eilish na wyeksponowanie swojej scenicznego energii w całej okazałości! Amerykanka jednak nie tylko rozpalała scenę swoimi sprintami z jednego krańca na drugi, ale też dzięki specjalnej platformie kilkukrotnie wznosiła się ponad nią. Już podczas samego intro, przy przywołaniu którego powracają ciarki na plecach, Billie ukazała nam się "uwięziona" w szybującej w górę multimedialnej, wielofunkcyjnej klatce, a następnie znalazła się na jej górze, wykonując entuzjastycznie przyjęte "Chihiro". Pod względem produkcyjnym to było iście hollywoodzkie widowisko. Rozsuwane telebimy, ruchome słupy oświetleniowe, pulsujące w rytm lasery, efekty pirotechniczne, który tylko podgrzewały i tak już niebotycznie wysoką temperaturę w hali oraz obowiązkowe w finale konfetti podczas znakomitego "Birds of a Feather". Prostym ficzerem, ale jakże też zbliżającym nas do samej gwiazdy wieczoru był fragment, gdy ona sama chwyciła za kamerę i rzutowała obraz na telebimy w trakcie swoich szalonych postaw scenicznych. Podczas tego momentu nie tylko puściła własne oczko do kamery, ale przybliżała także sylwetki swojego wybornego zespołu, który przez większość koncertu był nieco schowany w zagłębieniach sceny. Niemniej pojawiły się też okazjonalne momenty, gdy i o oni otrzymali szansę nam się zaprezentować w całej okazałości (prócz perkusisty). Nie zawiodło również nagłośnienie. Ba, wręcz byłem miło zaskoczony, że wokal Billie nie poległ w starciu z ogłuszającymi śpiewami publiczności. Ale to też w dużej mierze zasługa samej artystki, która z perspektywy czasu, zasłyszanych opinii i oglądanych nagrań z poprzednich tras zdecydowanie wydawała mi się pewniejsza swojej roli na scenie i swoich szeptanych wokalnych umiejętności. Nawet delikatne przeziębnie, o którym wspominała, nie miało większego wpływu na jej formę. Adrenalina koncertowa niosła ją i fanów pod sceną do stuprocentowego wysiłku i ekstazy. Zresztą ta gorączkowa atmosfera wśród publiczności wprost odmładzała mą duszę.
 
Jeśli zaś chodzi o repertuar, to otrzymaliśmy tu emocjonalny przejazd rollercoasterem przez całą twórczość Billie Eilish z naciskiem oczywiście na jej najnowszy album. Płynnie przechodziliśmy od fragmentów kipiących intensywnymi i przebojowo melodiami (pobudzający "Lunch", wspólny wyskok w "Oxytocin", taneczna druga połowa "L'amour De Ma Vie"), przez psychodeliczne, mroczne stany świadomości (tu oczywiście kłaniały się kompozycje z debiuty jak choćby "Bad Guy", "Ilomilo" "Bury a Friend"), po momenty magicznego wytchnienia ("Wildflower", akustycznie wykonane z pomocą chórzystek "Your Power", przechodzące w delikatne "SKINNY", piano medley piosenek "Lovely", "Blue" i nostalgicznej "Ocean Eyes"), a nawet całkowitego wyciszenia (fani spełnili prośbę Billie i zapadli w ogłuszającą ciszę na czas loopowania wokalu w przejmującej kompozycji "When the Party's Over"). Nie zabrakło również katarktycznych uniesień, z których wyróżniało się szczególnie wzniosłe (i to dosłownie, biorąc pod uwagę obecność Billie na platformie ponad sceną) i druzgoczące wykonanie "The Greatest" (młoda Amerykanka uwolniła tu niezwykłe pokłady wokalnych możliwości). Eilish rozkręciła też bezkompromisową rave'ową imprezę za sprawą coveru "Guess" Charli XCX (hala wypełniła się dynamiczną grą zielonych laserów) wyśpiewanego i wytańczonego z mniejszej sceny B, umiejscowionej na skraju płyty. Artystka sięgnęła również po gitarę elektryczną i ciosała riffy, padając na kolana w trakcie ognistego (i to dosłownie) "Happier Than Ever". O kinowy rozmach zaś zadbała rozczulająca piosenka "What Was I Made For?". A całe show idealnie zwieńczyło już wspomniane, przebojowe i zarazem intymnie błogie "Birds of a Feather".
 
Doświadczyliśmy ponad półtorej godziny popowego konkretu, który pozwolił jeszcze bardziej zrozumieć fenomen Billie Eilish. Laureatka dziewięciu nagród Grammy zaprezentowała nam pełne spektrum swojego kunsztu oraz intymnej wrażliwości. W efekcie otrzymaliśmy bardzo widowiskowe, ale zarazem odpowiednio wyważone emocjonalnie show, w którym właściwie znalazło się miejsce na pobudzenie wszelkich emocji zalegających w ludzkim sercu i duszy. W mieszaniu tych proporcji kryje się chyba cały sekret sukcesu Billie Eilish. Wielki popowy koncert, który będziemy wspominać przez lata! Wady? Może tylko szkoda, że nie dane nam było zobaczyć na scenie współtwórcy sukcesu Billie, czyli jej brata Finneasa, ale w pełni rozumiem, że jest on obecnie skupiony na rozwoju solowej twórczości. Może następnym razem? Może już na stadionie?
 
No i jeszcze koniecznie muszę wyróżnić występ gościa specjalnego, czyli Toma Odella! Fun fact, kilka godzin wcześniej z moimi Podróżującymi przyjaciółmi natknęliśmy się na randomowo spacerującego i uśmiechniętego Toma z kawką w dłoni w pobliżu Galerii Krakowskiej. Dobry humor dopisywał mu także podczas 40-minutowego występu w Tauron Arenie. Rozgrzał nas nie tylko przed występem Billie, ale także przed swoim własnym headline show w tejże samej arenie zaplanowanym na listopad. Bo jestem przekonany (a i znam takie przypadki), że tym porywającym emocjonalnie występem zyskał nowych sympatyków i chętnych do powtórzenia tego występu w pełnowymiarowym zakresie. Trzeba oddać Tomowi, że zdołał tym krótkim setem wystawić sobie najlepszą możliwą wizytówkę. Nie zabrakło jego sztandarowych piosenek: "Grow Old With Me", "Can't Pretend", dynamicznego "Magnetised", czy choćby gromko przez publikę odśpiewanego w finale "Another Love". Znów emocjonalne trzęsienie ziemi w mej duszy zapewniło mi potężne wykonanie tytułowej kompozycji "Black Friday" z ostatniej płyty. Usłyszeliśmy również obiecującą zajawkę jego nadchodzącego nowego albumu "A Wonderful Life" w postaci singla "Don't Cry, Put Your Head On My Shoulder". Odell dodatkowo był znakomicie wspierany przez zespół z kluczową trzyosobową sekcją dętą i smyczkową, ale ze sceny przede wszystkim biła jego szarmancka charyzma! Potwierdził, że jest artystą o głębokiej wrażliwości oraz szamanem, który budzi uśpione w nas emocjonalne anioły i demony! Po prostu piękny występ!  
 
 
 
 
 
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
16.06.2025 


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.