Wspomnienia koncertowe cz.3 - OWF 2012

/
0 Comments

Orange Warsaw Festiwal 2012

   Linkin Park, Garbage, De La Soul, Fisz Emade Tworzywo




Wkraczamy w rok 2012.

Po udanej przygodzie z edycją 2011, niecierpliwie czekałem na zapowiedź nowej edycji Orange Warsaw Festival. Trwało to jednak dość długo. W pewnym momencie myślałem, że piąta edycja nie dojdzie do skutku w związku z organizacją Euro 2012. A jednak ku zaskoczeniu, pewnego bodaj marcowego wieczoru, pojawiła się sensacyjna informacja o pierwszym headlinerze – Linkin Park. Opad szczęki i decyzja natychmiastowa – tam po prostu trzeba być. Niestety kolejne ogłoszenia już nie budziły takiego zachwytu – De La Soul i Garbage to były dla mnie zespoły o których wcześniej nie słyszałem. Oczywiście obowiązkowo zaznajomiłem się z twórczością tych gwiazd i, o ile powracający po przerwie zespół Garbage z charyzmatyczną wokalistką Shirley przekonał mnie do siebie, to o tyle wybór De La Soul był dziwny, gdyż to legenda hip-hopu. Gatunkowo zapowiadało się różnorodnie, niemniej i tak dla 90% osób liczył się wyłącznie występ Linkin Park. Zespół, którego przedstawiać nie trzeba.

Każdy kto uprawia "turystykę koncertową", dobrze wie, że warto wybierać się z przyjaciółmi. Tu sprzyjało mi szczęście, gdyż udało mi się wygrać dodatkowe dwa bilety, które podarowałem kuzynce Karolinie i Romkowi. Oprócz nich oczywiście wybrała się moja siostra – Edyta oraz jej koleżanka Milena, która dostała bilet jako prezent urodzinowy. Lepszej "ekipy festiwalowej" nie mogłem sobie wymarzyć ;)

Co wydawało się wręcz niemożliwe, festiwal został zorganizowany w czasie Euro, dzień po meczu otwarcia. By się wybrać musiałem odpuścić sobie zaoczne studia i olać zaliczenie z logiki. Uspokajam, poprawkę zaliczyłem. Ktoś rzekłby – głupota, ale koncertu Linkin Park nie mogłem przegapić. A jak wielu fanów wybierało się na koncert, przekonaliśmy się w pociągu, gdzie było tak tłoczno, że przez bite 3 godziny mieliśmy miejsca stojące. Zawarliśmy znajomość z 3 osobową grupką bodaj z Bydgoszczy, którą spotykaliśmy co rusz (przed wejściem na festiwal, na płycie stadionu, a także podczas koczowania na dworcu). Po katorgach związanych z podróżą, w końcu dotarliśmy do Warszawy, gdzie choć wyczuwało się atmosferę piłkarskiego święta, to jednak dla ok. 30 tysięcy osób tego dnia liczyła się muzyka!

Co do kwestii organizacyjnych. O OWF 2011 wypowiedziałem się w tym aspekcie w słowach krytycznych. Czy zmieniło się coś na lepsze? Postęp był widoczny. Troszeczkę inne ustawienie bramek wejściowych ułatwiało wejście na teren festiwalu. Tam jednak po wpuszczeniu, schody prowadzące na stadion dzielnie były pilnowane przez strażników. W momencie gdy wpuszczono tłum ludzi, rozpoczął się niebezpieczny "wyścig szczurów". Bacznie się temu przyglądaliśmy, stojąc na końcu kilkumetrowej kolejki po pizze. Tak, punkt gastronomiczny nadal wielkością nie grzeszył, jednak dobrym pomysłem było inne zaplanowanie wejścia i wyjścia co ułatwiło poruszanie się po terenie festiwalu. Na największy plus zaliczam organizatorom darowanie sobie strefy Orange Circle, która poprzednio okazała się wielką klapą. Kto pojawił się szybciej, miał lepsze miejsce na płycie. Ok, tyle wstępu, przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli koncerty!

Fisz Emade Tworzywo

To chyba nie był najlepszy pomysł, by zapraszać ten zespół. Fanów można było policzyć na palcach jednej ręki. Mało tego, publiczność nie była zbyt przyjazna i połowa płyty po prostu siedziała i miała gdzieś ich występ. Grupa wykonująca dość ciekawą formę hip-hopu także u mnie nie wzbudziła entuzjazmu. Na plus zaliczam dobry występ perkusisty. Zabrakło chyba lepszego kontaktu z, jakby nie patrząc, rockową publicznością. Skoro Fisz nie poderwał publiczności, to czy kolejne trio hip-hopowe poradzi sobie z tą sztuką...
 

De La Soul

I poradziło sobie wyśmienicie. Moje obawy o chłodne przyjęcie mistrzów hip-hopu się nie sprawdziły. Co więcej, był to znakomity występ. Szkoda tylko, że nie przyjechali z zespołem, a jedynym ich instrumentem była konsola. Niemniej i tak do zabawy poderwała się cała publika, dosłownie każdy machał ręką w rytm mocnych bitów. Panowie z De La Soul sami na scenie świetnie się bawili, co chwila żartowali, podzielili publikę na dwie strony i rywalizowali między sobą. W pewnym momencie złapali "laga", a zachwycona publiczność budziła ich brawami do dalszej zabawy. Usłyszeliśmy wszystkie ich sztandarowe kawałki, podawane w różnych remiksach i kombinacjach. Zdecydowanie jasny punkt programu całego OWF.

Garbage

Bardzo liczyłem na ten zespół, który po 13 latach powrócił do Polski. Uprzedzając fakty, bawiłem się dobrze, ale... Niestety koncert był tragicznie nagłośniony, być może spowodowane to było akustyką Stadionu Legii. Zabrakło przez to odpowiedniej siły temu występowi. Sama Shirley od razu zorientowała się, że publiczność jej nie słyszy i wyraźnie była z tego powodu niezadowolona. Dlatego początkowo publiczność słabo reagowała, z czasem słońce znikało za horyzontem, zrobiło się bardziej klimatycznie i było coraz lepiej. Zespół prezentował zarówno kawałki z nowej płyty "Not You Kind of People", jak i nieco starszy repertuar. Z nowych numerów najlepiej wybrzmiało Blood for Poppies i Big Bright World. Nieco więcej oczekiwałem po Automatic Systematic Habit, ale nadal utrzymuje, że to piosenka z dużym potencjałem. Wśród starszych numerów nie mogło zabraknąć bondowskiej ballady The World Is Not Enough, oraz takich hitów jak Stupid Girl, Cherry Lips, Only Happy When It Rains (w nowej świetnej aranżacji – brakowało tylko prawdziwego deszczu), I Think I'm Paranoid, Milk, oraz absolutnie mój faworyt tego występu Why Do You Love Me. Mimo, iż obok mnie nie znajdowali się fani tej grupy, to i tak udało mi się poderwać do zabawy stojące obok dziewczyny, które kompletnie nie wiedziały co to za zespół. Chwała im za to, że fajnie się bawiły. Przynajmniej nie byłem samotny ;) Wyczuwało się już małe zniecierpliwienie na gwiazdę wieczoru...  

 

 

 

 Linkin Park 


"Linkin Park, Linkin Park!!!" - miałem wrażenie, że okrzyki fanów przed wyjściem zespołu niosą się na całą Warszawę. Chester, Mike i spółka zostali fenomenalnie przywitani. Atmosfera była podgrzana do granic możliwości. I w końcu światła gasną, rozpoczyna się intro, a potem Linkini wykonują A Place For My Head z niesamowitą frazą "Go Away!" wykrzyczaną przez 30 tysięcy gardeł. Wrażenie – piorunujące. Następnie świetne, ostre Given Up, a potem pierwszy wielki hit tego wieczoru – Faint. Szaleństwo ogarnęło każdego. Sam wnet zgubiłem swój plecak i reakcja tłumu wyniosła mnie kilka kroków od mojej grupki. Następnie With You podczas którego fani popisali się znakomitą akcją. Przez środek płyty rozwinęliśmy wielką biało-czerwoną flagę (sam przez moment znalazłem się pod nią). Mike skwitował to jasno: "Amazing", Chester krzyczał: "We love you too". Następnie mocne Runaway, jeszcze lepsze From The Inside (niesamowite są te szatańskie krzyki Chestera) i spokojniejsze Somewhere I Belong. I w końcu owacyjnie przyjęty Numb, po którym przyszedł czas na Lies Greed Misery – utwór z ich nowej płyty Live Things. I  muszę przyznać, że na żywo wywarł dobre wrażenie. Szybko jednak Linkini wrócili w stare klimaty, wykonując Points of Authority. W końcu nastąpiło małe zwolnienie tempa: Waiting For The End, Braking The Habit i przepiękny mix trzech ballad: LOATR/SOTD/Iridescent i na deser The Catalyst. Świetnie, o dziwo, wybrzmiał pierwszy singiel z nowej płyty – Burn It Down. Na żywo dodali w nim więcej gitar, przez co nie brzmiał już tak przesadnie elektronicznie. Uff, było już tyle hitów, a chłopaki na końcowe minuty zaserwowali nam naprawdę mocne utwory. Najpierw hit z Transformersów – fantastyczne What I've Done, dalej Crawling, przed którego wykonaniem "Phoenix" ubrał koszulkę polskiej reprezentacji, a podczas wykonywania do publiczności zszedł Chester, do którego dołączył Mike. Obaj wspięli się na barierki i przybijali piątki z fanami. Mike pozostał wśród tłumu, co oznaczało, że czas na In The End – bez wątpienia najlepszy kawałek tego wieczoru. Takiej niesamowitej energii jaką daje ten kawałek po prostu się nie zapomina. Tempa jednak nie zamierzają zwolnić, publiczność szaleje przy Bleed It Out – wzbogaconym o fragment utworu  Beastie Boys Sabotage. Szalenie dobre połączenie, choć miałem wrażenie, że niektórzy fani byli zdezorientowani. Jednak przy dobrze znanym Papercut byli wniebowzięci. Przed ostatnim utworem Brad poszedł w ślady "Phoenixa" i także przywdział biało-czerwoną koszulkę. A na koniec ostre i agresywne One Step Closer  po którym zespół dłuugo się żegnał i dziękował za rewelacyjny udział publiczności. Tak dobiegła końca druga wizyta Linkin Park w Polsce. Czy były jakieś wady? Nagłośnienie znów mogło być bardziej soczyste, czasami miałem wrażenie, że przekrzykujemy Chestera, chociaż gdy zaczynał charakterystycznie krzyczeć, nie mieliśmy z nim szans. Zabrakło też mi utworu New Divide, który podobno znajdował się w setliście koncertu, ale dlaczego nie został wykonany? To już zagadka. To co rzucało na kolana, to niesamowita symbioza miedzy zespołem a fanami. Zespół nakręcał widownię, a fani swoimi reakcjami zmusili Chestera i spółkę do wysiłku na 100% możliwości. Dobry był też czas, w którym Linkini przyjechali do nas. Nie musieli jeszcze promować nowej płyty, więc wykonali swoje najlepsze numery z całej kariery.

Powrót 

Powrót zawierał wiele ciekawych przygód: a to przyłączył się do nas chłopak z Bydgoszczy, który zgubił swoją grupkę osób, a to jedliśmy ostre kababy o 1/2 w nocy na powietrzu, mały browarek przy najbardziej ruchliwej ulicy w Warszawie (nie róbcie tego), bardzo zabawna pani w kasie PKP, koczowanie przy samych torach (tego też nie powtarzajcie)... Dla tych i wielu innych historii warto było udać się w tę Podróż :)     




Sylwester Zarębski
PM
14.01.2013



Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.