AKTUALNIE W GŁOŚNIKACH: LUTY 2021

/
0 Comments
Muzyczni bohaterowie lutego 2021: Nick Cave, Kwiat Jabłoni, Julien Baker, Tash Sultana,The Pretty Reckelss, Claud, Foo Fighters, Balthazar, OSKA i inni!

 
 
Po dwóch miesiącach mój stan koncertowych przygód jest pusty. Nieśmiało pierwsze lokalne wydarzenia muzyczne mają miejsca, ale perspektywya na najbliższe tygodnie niezbyt optymistyczna. Kompletnie przeciwną sytuację mamy w przypadku premier muzycznych. Po dość skromnym styczniu, ktoś odkręcił kurek na full i zalało nas fantastycznymi krążkami! Już od zeszłego roku czułem, że luty będzie mocarny i nawet przełożone premiery albumów London Grammar i Julii Stone nie zmieniły mojego poczucia. I tak się stało, bo z tego poniższego zestawu wiele krążków ma szansę podbić moje serducho na tyle, by uznawać je za najlepsze krążki roku 2021! Nie przedłużam zatem i zapraszam do sprawdzenia, co tam grało w moich głośnikach! 


ALBUMY


NICK CAVE, WARREN ELLIS – "CARNAGE"

W ostatni czwartek lutego mentalnie przygotowywałem się na emocjonalne ciosy, które tuż po północy wymierzy prosto w serducho Julien Baker na swoim trzecim albumie "Little Oblivions", a tu wtem bez zapowiedzi zjawił się On... A właściwie Oni: Nick Cave i Warren Ellis z albumem "Carnage"! 

Obu panów przedstawiać nie trzeba! Artystyczne bratnie dusze i wieloletni partnerzy w kryminalnych muzycznych zbrodniach, które nieustannie fascynują nas finezją, czasami krwiożerczością, a czasami powabnością, mądrością, emocjonalnością i katartycznymi doznaniami. Wbrew oczekiwaniom ten krążek nie powstał z udziałem składu Bad Seeds, ale wcale nie odczuwa się ich braku. Jest to przy tym również pierwszy album duetu Nicka i Warrena, który nie rodził się jako ścieżka dźwiękowa, ale oczywiście fragmenty tego materiału (szczególnie "Lavender Fields") brzmią iście filmowo! To oczywiście zasługa Ellisa, który tworzy głębię doznań abstrakcyjną elektroniką, rozwlekłymi smyczkowymi aranżami, skłonnościami do chóralnych dodatków, ciepłych fortepianowych akordów. To muzyczne podążanie za śladami wybitnego albumu "Ghosteen", ale kroki stawiane są z większą energią, przebijającą balon wypełniony żałobą. Tak, po dwóch autobiograficznych krążkach naznaczonych tragiczną śmiercią syna, NIck Cave ciężar swoich wyrafinowanych opowieści zakorzenił w ponurych obrazach bieżących wydarzeń ery Covidu. Ze swoim dojrzałym wokalem jawi się jako kaznodzieja, który przywołuje brutalne, mroczne, surrealistyczne fantazje o otaczającej nas apokalipsie. Apokalipsie, która przecież prócz swojej przerażającej istoty, niesie ze sobą kruchą nadzieję, że gdzieś tam na niebie istnieje królestwo (motyw tego królestwa przewija się przez cały album)... Może w nieco przerażający i mroczny sposób, ale Nick Cave na tej płycie niesie ukojenie w obliczu zbiorowej katastrofy, której wszyscy staliśmy się beneficjentami. Szczególnie wyróżniam w tym kontekście balladę "Albuquerque", podczas której można rozpłynąć się pod wpływem bajecznej melodii i zjednoczyć się w wypływającym żalu nad zabranymi/zamrożonymi w bezlitosny sposób planami, podróżami, marzeniami. "We won’t get to anywhere / any time this year darling…". Ten utwór możemy traktować jako hymn naszych czasów. 

Pozostaje stwierdzić, że Nick Cave i Warren Ellis po raz kolejny wznoszą swoje rzemieślnicze umiejętności na mistrzowski poziom! Przepiękna płyta!





        KWIAT JABŁONI  – "MOGŁO BYĆ NIC"

        Po wspaniałych i imponujących sukcesach związanych z debiutanckim albumem "Niemożliwie" oczekiwania względem kolejnych muzycznych kroków Kasi i Jacka zostały zawieszone wysoko. Byłem jednak spokojny i pewny, że oni przeskoczą je z zapasem dobrej energii. I tak się stało! Wydaje się, że szerokie uznanie publiczności słyszalne niemal w każdym zakątku kraju dodało im nieco artystycznej zuchwałości, którą słychać na "Mogło być nic". Dalej mamy do czynienia z pięknymi, klimatycznymi melodiami, lecz względem poprzedniego krążka słychać o wiele bardziej zróżnicowane instrumentarium, co sprawia, że aranże zaskakują i promieniują bogatszymi doznaniami. Produkcja tego albumu to naprawdę osiągnięcie nowego poziomu, godnego ich obecnej pozycji na naszym rynku. No i teksty: niebanalne, uniwersalne, refleksyjne, rozczulające – w tym aspekcie także czuć progres. Co jednak w tym wszystkich ewolucjach najbardziej istotne: muzyka Kwiatu Jabłoni nie straciła swojego magnetycznego uroku! 

        Największe wrażenie wywarła na mnie pierwsza połowa tego albumu. Utwory takie jak (pomijam już znane dwa świetne single, które otwierają cały materiał) "Drogi proste", "Byle jak", "Nie ma mnie", i zwłaszcza emocjonalna "Kometa" są rewelacyjnie skonstruowane po każdym względem! Z drugiej części najbardziej charakterystyczny i stojący w opozycji do całości jest finałowy "Przezroczysty świat", który swoim elektryczno-klubowym charakterem będzie na pewno hitem przyszłych koncertów! Każdy kawałek z tego albumu niesie ze sobą odpowiednią dawkę przyjemności!

        "Mogło być nic" to wspaniały album, który przypłynął do nas z nadętymi żaglami wypełnionymi podmuchami pozytywnych zmian!





        JULIEN BAKER – "LITTLE OBLIVIONS"

        W swojej twórczości Julien Baker, 25-letnia singer-songwriterka z Tennesse, eksploruje tematy związane z wszelkiego rodzajami bólu. Jest artystką, która potrafi znaleźć drogę do najbardziej ukrytych jam w sercach wrażliwych słuchaczy. Na swoich poprzednich albumach czyniła to w sposób bardzo surowy i dyskretny. Właściwie zakradała się, a jej muzyka była głuchym trzaskiem drewnianej podłogi, po której delikatnie stąpała na palcach. Miękkie, minimalistyczne pejzaże dźwiękowe gitary akustycznej, elektrycznej, okazjonalnym fortepianem uwydatniały jej niesamowity wokal i szczere, łamiące serducho opowieści. Znokautowała mnie emocjonalnie swoim drugim krążkiem "Turn Out the Lights" (2017). Kontynuowała na nim, zapoczątkowane na debiutanckim "Sprained Ankle", obnażanie swoich demonów, ale w samej końcówce sugerowała odnalezienie nadziei i równowagi. Zachwyciła krytyków i fanów, umocniła swoją pozycję utalentowanej singer-songwriterki młodego pokolenia, intensywnie koncertowała, nagrała znakomitą EP-kę "boygenius" z Phoebe Bridgers i Lucy Dacus i… znów znalazła się na zakręcie. W 2019 powróciła do alkoholowego nałogu, musiała przerwać trasę koncertową, wróciła do rodzinnego miasta, dokończyła ostatni semestr na studiach i po raz trzeci postanowiła zagłębić się w swoją duszę. Tym razem postanowiła jednak pójść o krok dalej i otworzyć drzwi na szerokopasmowe instrumentarium. I to była bardzo dobra decyzja! Wprowadzenie do swojego świata perkusji, syntezatorów, trzaskających gitar, linii basowej pozwoliło jej uzyskać cięższe, wręcz rockowe brzmienie i jeszcze bardziej wzmocnić emocje zawarte w tekstach. Sięga niemal korzeni stylistyki pop-punku i emo. Te dramatyczne instrumentalne akcenty połączone z jej niezagłuszonym wokalem i charakterystycznymi, katarktycznymi pseudokrzykami nadają jej twórczości zupełnie nową jakość.

        Przyznam się, że chyba jednak ciut bardziej cenię sobie Julien w oszczędniejszym wydaniu, ale doceniam kunszt, z jakim poskładała w całość tę instrumentalną mozaikę. Dokonała przy tym wręcz czegoś niemożliwego, ponieważ te masywne dźwięki wciąż brzmią jakby były jej osobistym szeptem. Zresztą nie porzuciła ostatecznie swojej charakterystycznej delikatności, której ślady pozostały w oszczędnych i pięknych trzech kompozycjach: "Crying Wolf", "Song in E", "Ziptie". A skoro o subtelnościach mowa, to nie można pominąć urzekających harmonii wokalnych w "Favor", które użyczają oczywiście jej przyjaciółki z boygenius: Phoebe i Lucy.

        Strona muzyczna "Little Oblivions" jest warta pochwał, ale kluczem do piękna tego albumu są przede wszystkim teksty! Julien dalej porusza tematy związane z uzależnieniem, depresją, toksycznymi związkami, bagażem nastoletnich doświadczeń, religijnością (Julien jest chrześcijanką i lesbijką). Zagłębia się w swoją psychikę i wydobywa na powierzchnię problemy, które otaczają jej życie, niczym ten podstępnie czyhający wilk, widniejący na okładce trzeciego albumu. Baker zadaje nieskończoną ilość pytań o sens życia i szuka sposobów na bezbolesne przeskakiwanie kłód nieustannie rzucanych pod nogi przez los. Zdaje jednak sobie sprawę, że nie ma prostych odpowiedzi. Te autodestrukcyjne opowieści są pewnym procesem godzenia się ze współistnieniem bólu i nadziei. W jej tekstach są momenty, które chwytają za gardło. Przykłady? I'll wrap Orion's belt around my neck / And kick the chair out – mroczny obraz składanej przysięgi samobójstwa w "Heatwave". Na długo zostanie ze mną także prowokacyjny refren finałowego "Ziptie": Good God, when're you gonna call it off / Climb down off the cross and change your mind?. Celny jest również wers uwypuklony na okładce albumu: There's no glory in love / Only the gore of our hearts ("Bloodshot"). Tak naprawdę można spędzić godziny na analizie lirycznej poszczególnych utworów. Julien jest niesamowitą tekściarką i wiarygodnym głosem swojego pokolenia! Zastanawiam się, czy "Little Oblivions" rozbłyśnie w tym roku tak jak "Punisher" Phoebe Bridgers w zeszłym? Mam pewną wątpliwość, która wynika z faktu, że dzieło Baker jest mniej komfortowe, ponure, wręcz kaleczące serce. Ale jest to bez wątpienia dzieło z przebłyskami wybitności. Dewastująca, ale wspaniała i satysfakcjonująca płyta!





        TASH SULTANA – "TERRA FIRMA"

        W wieku 3 lat dostała gitarę od dziadka, jako nastolatka uzależniła się od narkotyków, po terapii postanowiła zarabiać na życie muzyką, sięgała po wszelkie możliwe instrumenty, grała na ulicach Melbourne, wrzucała swoje loopowe jammingi do sieci, jej autorski utwór "Jungle" stał się viralową sensacją, nagrała w 2017 roku świetną EP-kę "Notion", a rok później jeszcze lepszy debiut "Flow State", jej niesamowite one-women-show stało się pożądane przez organizatorów koncertów na całym świecie, zagrała kilka intensywnych tras koncertowych, po czym zaszyła się w swojej australijskiej posiadłości i przez niemal 200 dni pracowała nad drugą płytą "Terra Firma", w międzyczasie zaręczając się ze swoją dziewczyną. Tash Sultana w wieku 25 lat odnalazła swój skrawek życiowego, stabilnego lądu – swoją terrę firmę oraz stała się artystką o wielce ugruntowanej pozycji. Potwierdza to na swoim krążku numer dwa. Krążku, który zdaje się być latarnią morską, kierującą na bezpieczny skrawek raju zbłąkane dusze, zmęczone ponurymi czasami społecznej izolacji. Hipnotyczny, a wręcz medytacyjny katalog dźwięków, będących łączeniem stylistyk soulu, funku, R’n’B, folku, rocka, hip-hopu, jazzu (nie da się tego zaszufladkować!), przynosi godzinę wytchnienia i błogości. Łatwo zatopić się w jej cudnych instrumentalnych improwizacjach i psychodelicznych odlotach (przykładem już na samym początku świeci finezyjny, instrumentalny "Musk")! Jest to jednak krążek wyróżniający się od poprzednich dzieł większą błyskotliwością kompozytorską. Tash w większym zakresie wykorzystuje linie basowe, fortepianowe klawisze, sekcję dętą… Brzmi to wszystko bardziej zespołowo, ale jest w dużej mierze wciąż wynikiem oszałamiającej i przemyślanej pracy jednej osoby, choć...

        Tym razem Tash jednak otworzyła się na zewnętrzną współpracę, wynikiem, której są dwa udane duety z Joshem Cashmanem ("Dream My Life Away") i Jeromem Farahem ("Willow Tree") oraz uzyskane wsparcie autora tekstów, muzyka Matta Corby’ego i producenta Danna Humme'a. To sprawia, że bliżej nam do uczucia obcowania z dziełem o charakterze bardziej organicznym, co właściwie dobrze oddaje ludzki ton tej płyty. Bo choć warstwa instrumentalna wydaje się być natchniona australijskim słońcem, to lirycznie bywa trochę mroczniej i intymniej. Tash rozprawia autorefleksyjnie o zdrowiu psychicznym, presji związanej ze sławą, społecznym chaosie informacyjnym, kontempluje temat miłości i związków. W połączeniu z jej ewolucją jako kompozytorki i producentki sprawia, że Tash jawi nam się dziś jako artystka bardziej dojrzała. "Terra Firma" nie jest jednak albumem pozbawionym wad. Być może przydałoby się tu trochę cięć montażowych, by cały materiał był bardziej zwięzły, być może momentami zawodzi miks, być może nie zawsze Tash imponuje swoim wokalem, być może dla kogoś bogactwo instrumentalne będzie absurdalne, lecz w ostatecznym rozrachunku nie sposób tej dziewczynie zarzucić braku imponujących umiejętności, nieograniczonego potencjału i wizjonerskiej perspektywy. Skorzystajcie z tego zaproszenia do jej rajskiego ogrodu muzycznego! To gwarancja bogatych i relaksujących doznań!




        THE PRETTY RECKLESS  – "DEATH BY ROCK AND ROLL"

        Długo, bo ponad 5 lat, przyszło nam czekać na powrót Taylor i jej muzycznych kolegów. W ciągu tego czasu Taylor musiała zmierzyć się z dwiema tragediami. Przede wszystkim traumatyczne okazało się nagłe odejście jej muzycznego bohatera – Chrisa Cornella, który popełnił samobójstwo w 2017 roku w Detroit, dzień po koncercie na trasie Soundgarden, podczas której The Pretty Reckless otwierali ich koncerty. 11 miesięcy później z bólem serca Taylor przyjęła wiadomość o śmierci wieloletniego producenta jej muzycznych dokonań – Kato Khandwala, który zginął w wypadku motocyklowym. Zespół się wycofał, pogrążył w żałobie, był na krawędzi rozpadu, ale powoli udało im się przepracować te życiowe ciosy. Rezultatem jest płyta "Death By Rock And Roll", która oczywiście w kontekście tych zdarzeń spowita jest mgłą ponurej atmosfery, ale nie ma w niej zbyt wiele miejsca na żałobne subtelności. To w dużej mierze terapeutyczna, ostra przejażdżka rockandrollowym harleyem, podnosząca skutecznie adrenalinę. Po drodze mijamy przystanki z hard-rockowym brzmieniem, epickie, balladowe pejzaże (ten bondowski utwór "25"!), billboardy z kompozycjami podbijanymi akustyczną gitarą, oraz samotne wzgórza cechujące się Americaną. Przez ten krajobraz słyszymy niosące się echo klasyki rocka. Nie brakuje ukłonów w stronę Soundgarden, a już poetycką historią jest fakt, że w piosence "Only Love Can Save Me Now" w geście przyjaźni Taylor Momsen wspierają Matt Cameron i Kim Thayil. Inną legendą rocka, która gości na tym albumie jest Tom Morello, który wyrzeźbił kapitalną solówkę w "And So It Went" (zakończonym zresztą wyróżniającym się skandowaniem dzieciaków). Pierwsza część płyty jest w moim odczuciu bardzo konkretna i mocna, w drugiej kompozycje przybierają charakter bardziej... no określmy, że rozczulający. Gdy w przedostatnim utworze "Rock and Roll Heaven" Taylor (ponownie) zwraca się do Kato Khandwala i przywołuje ozdrowieńczą potęgę muzyki w postaci twórczości The Beatels, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Jima Morrisona, Pink Floyd, człowiek doprawdy przenosi się do rockowego nieba. Tam Ci wielcy, którzy już opuścili ziemski przystanek, przygotowują na scenie miejsce dla Taylor w "great gig in the sky". Na szczęście dla nas, nie wydaje się, by ta dziewczyna miała zamiar tam uciekać. I niech ten stan trwa jak najdłużej, bo ja dalej pragnę być uwodzony jej kapitalnym wokalem i tą iskierką pięknej diablicy, w której żyłach płynie rockowa krew! 

        Oczywiście wciąż warto zadać sobie pytanie, czy The Pretty Reckless to dziś nadal zespół, który co najwyżej potrafi czerpać najlepsze wzorce z legend rocka, czy może to już zespół, który dobija się do tej ligi bandów, które będą inspirować młodsze pokolenia? Pytanie to pozostawiam jeszcze otwarte.





        BALTHAZAR – "SAND"

        W klimat ostatniego piątkowego popołudnia lutego idealnie wprowadził mnie nowy krążek "Sand" od belgijskiego indie-rockowego zespołu Balthazar, który zyskuje z roku na roku coraz większe grono fanów nad Wisłą. Jestem tego przykładem!
         
        Sympatia do tego zespołu rozwijała się u mnie bardzo powoli i nieśmiało, ale jak już zaskoczyło w zeszłym roku pod wpływem krążka "Fever", to hohoho! Duża zasługa w tym mojej siostry, która często wypełniała przestrzeń domowych ścian ich stylową muzą (i była w zeszłym roku na koncercie w Warszawie, ja nie - tyle przegrać). No i jestem pewny, że panowie znów będą gościć w naszych domowych głośnikach bardzo często! "Sand" to świetny, melodyjny krążek z fajną paletą instrumentalną! Czuć, że panowie nie stoją w miejscu i ekspolrują bardzo fajne i miłe dla ucha tereny muzyczne. Idealny podkład do bujania w obłokach i relaksu przy lampce wina!




        FOO FIGHTERS – "MEDICINE AT MIDNIGHT"

        Foo Fighters to instytucja rockowa, której nie sposób nie lubić! Liderujący Dave Grohl to na tyle sympatyczny gość, że człowiek nie odmówiłby przyjęcia od niego świeżo wymiętolonej gumy...
         
        Okej, trochę może przeszarżowałem, podobnie zresztą jak cały zespół na swojej dziesiątej płycie "Medicine At Midnight". Umówmy się jednak od razu – to zespół, któremu nie udało się nigdy nagrać wybitnego krążka. Od wczoraj ten stan się nie zmienił. Co nie oznacza, że Foo Fighters nie potrafią dostarczyć dobrej, rock'n'rollowej zabawy. Na nowym krążku grają zresztą momentami z takim tanecznym zacięciem i groovem, jak nigdy wcześniej! Dorzucają jednak do tego także trochę rockowych ballad (świetną "Waiting On A War" z energetycznym finałem i urokliwą "Chasing Birds"), trochę bardziej hard, heavy uderzeń gitarowych ("Non Son Of Mine", "Holding Poison") i nawiązań do klasyki rocka. Ostatecznie w sumie nie do końca wiadomo, czym ten album miał być. Różnorodność może być atutem, ale tutaj jakoś to się nie klei w całość. Czy jednak to zły album? Nie. Jest po prostu solidny i przy odpowiednim nastawieniu można bawić się przy nim dobrze. Tylko trzeba przebrnąć przez te nieszczęsne chórki otwierające "Making A Fire"... Dobra, dobra, nie będę się dalej znęcał nad wciąż jedną z najfajniejszych kapel rockowych tego świata! Ach, chciałoby się znów poskakać i pozdzierać gardło na ich koncercie!




          

        ROOSEVELT – "POLYDANS"

        Kluby zamknięte, ale jeśli macie ochotę rozgrzać własne domowe parkiety, to pojawiła się propozycja iście godna takiej imprezy! Włączcie koniecznie premierowy album "Polydans" od niemieckiego producenta Mariusa Laubera aka Roosevelt! Ojeju, jak ten materiał buja! Taneczny sztosik! Ten chłopak ma ciąg do rewelacyjnych melodii utrzymanych w stylistyce disco z lat 80.! Chciałoby się przy takiej muzie tańczyć do wschodu słońca na jakimś festiwalu... Właściwie nawet Roosevelt jest zaproszony do nas na Salt Wave Festival, ale sami wiecie... Odłóżmy jednak na bok smutki i  wprawmy nóżki oraz bioderka w ruch! Rewelacyjny album!


         
        ➖ 
         

        DEBIUTY


        CLAUD – "SUPER MONSTER"

        Debiutancki krążek "Super Monster" autorstwa Claud Mintz – niebinarnego obiecującego artysty pochodzącego z przedmieść Chicago. Na swoim pierwszym longplayu Clau zachwyca bardzo precyzyjnie utkanym, sypialnianym, dyskretnym, delikatnym popem, w który ubiera opowieści o trudach stanu miłości, tudzież o boleśnie złamanym sercu. I chociaż takie mroczniejsze historie związane z miłością potrafią być przygnębiające, to przez Claud zostały one przedstawione w sposób niezwykle ujmujący. Beztroskie, nostalgiczne, nastrojowe, chwytliwe, odpowiednio wyważone i po prostu piękne melodie budują urzekającą atmosferę, która chwyta za serducho. Swoich intymnych uczuć i opowieści Claud nie ukrywa w wyszukane metafory, tak jak na przykład czyni to Phoebe Bridgers (notabene jej szefowa w wytwórni Saddest Factory, dla której "Super Monster" to pierwszy krążek objęty jej opieką), lecz olśniewa prostotą, rzeczowością, spostrzegawczością i lekkim dowcipem. Podróż z Cloud przez krainy, na które miłość rzuca różnorodne cienie (frustracji, tęsknoty, romantyczności) jest naprawdę niezwykłą przyjemnością! Znakomity debiut! Znakomity!     





        IDESTROY – "WE ARE GIRLS"

        Do moich głośników trafiło żeńskie punk-rockowe trio IDestroy! WOW! Co to było za odkrycie! Bec Jevons (wokal), Nicola Wilton-Baker (bas, chórki) i Jenn Hills (perkusja), przyjaciółki z Bristolu, po ponad pięciu latach od założenia zespołu, wydały swój debiutancki album "We Are Girls". I cóż to za cholernie dobry krążek! Urwało mi niemal głowę! Czemu taki band jeszcze nie zdołał się jeszcze przebić szerzej? Wszakże mamy (niestety) wciąż czasy, w którym morały ruchy Riot Grrl z lat 90-tych połączone z szaleństwem Sex Pistols są wielce potrzebne! I dziewczyny są przykładem takiego klasycznego power trio, które głośno i bez skrupułów wykrzykuje istotne przekazy, chcąc obalić pewne mury skostniałego systemu społeczno-politycznego. I śmiem stwierdzić, że dziewczyny dokonują tego z niezwykle chwytliwą drapieżnością, odpowiednią punkową zadziornością i przebojowym tempem! Ich muza brzmi świeżo i elektryzująco! Jeśli właściciele opustoszałych klubów po powrocie do normalności zaproszą na swoje sceny dziewczyny, to te zdmuchną swoją energią wszelkie pajęczyny będące wspomnieniem lockdownu. Tak, tak, podkręcajcie głośniki na maska i wyobraźcie jakie pogo można byłoby rozkręcić przy tej muzie! Kapitalny debiut! "We Are Girls" powinna stać się podstawową płytą młodych punków trzeciej dekady XXI wieku! Tylko na Boga, dajmy tej muzie wybrzmieć głośno!


        ➖ 

        EP-KI


        OSKA – "HONEYMOON PHASE"

        Odkrycie muzyczne "podkradzione" od Leskiego, który to polecał na antenie Radia 357 pewnego dnia pewną austriacką artystkę...

        Mowa o dziewczynie, która ukrywa się pod pseudonimem OSKA! I niewiele mogę więcej o niej w tej chwili opowiedzieć, poza tym, że w niezwykły sposób zaklina muzyczną magię w swoich indie-popowych kompozycjach! Fantastyczny wokal i perfekcyjne melodie na światowym poziomie! Na początku tego roku OSKA wydała swoją debiutancką, smakowitą EP-kę "Honeymoon Phase", która trafiła już na listę moich ulubionych muzycznych pozycji 2021 roku!

        Proszę koniecznie posłuchać!




        CHARLIE HICKEY – "COUNT THE STAIRS"

        Ten 21-letni chłopak z Los Angeles na swojej debiutanckiej EP-ce "Count the Stairs" zyskał błogosławieństwo Phoebe Bridgers (pojawia się w chórkach dwóch utworów) i Marshalla Vore'a (producent) – nie można zatem tej premiery przegapić! Tym bardziej, że treść tego materiału zachwyca kolekcją słodko-gorzkich indie-folkowych kompozycji. Opowieści o wzlotach i upadkach dorastania zostały osadzone w bardzo miłych dla ucha akustyczno–fortepianowych, lekko indie-rockowych aranżacjach. Chłopak ma talent, który być może kiedyś fajnie rozbłyśnie! Warto obserwować.



        ➖ 

        SINGLE

         

        WALUŚKRAKSAKRYZYS – "NAJGORSZE RZECZY"

        PETARDA!


         
         

        WOLF ALICE – "THE LAST MAN ON A EARTH"

        Wolf Alice z olśniewającym singlem! To oczywiście zwiastuje nowy album! Krążek zatytułowany "Blue Weekend" ukaże się 11 czerwca!




        KRÓL – "TAK JAK TY"

        Król nie zawodzi! Jego szósty album, zatytułowany "Dziękuję", ukaże się już 9 kwietnia!




        KAŚKA SOCHACKA – "CICHE DNI"

        Kaśka Sochacka z wysokiego C zapowiada premierę swojego debiutanckiego krążka "Ciche dni" (26.03)! Tytułowy singiel zalewa pięknymi emocjami! A w finale tej kompozycji podśpiewuje sobie Dawid Podsiadło! Ojjj, jak ja czekam na ten album!




        MARTIN LANGE – "ODDYCHAJ"

        Oddech zachwytu nad tymi debiutantami!


         
         

        JUAN WAUTERS, MAC DEMARCO – "REAL"

        Juan Wauters i Mac DeMarco we wspólnym utworze!!! Od lat do siebie porównywani, w końcu połączyli muzyczne siły! Efekt? Szalenie pozytywny kawałek "Real", który będzie ozdobą nowego albumu Juana "Real Life Situations" (30.04)! Nie sposób się nie uśmiechnąć przy oglądaniu poniższego teledysku!




        ALFIE TEMPLEMAN – "EVERYBODY'S GONNA LOVE SOMEBODY"

        "Everybody's Gonna Love Somebody" zapowiada kolejny mini-album tego utalentowanego Brytyjczyka! "Forever Isn't Long Enough" ukaże się 7 maja! No i ten uroczy teledysk! Zobaczcie koniecznie!



         

        TOM ODELL – "NUMB"

        "Numb" grzeszy odmiennym muzycznym klimatem od tych, które znamy z jego poprzednich dzieł, ale nie zmienia się najważniejsze – Tom nadal świetnie gra na emocjach!




        JOAN – "ABOVE"

        A to miła niespodzianka! Po ponad trzyletniej przerwie otrzymujemy utwór od joan! Och! I jakże to anielska kompozycja!




        NATALIE BERGMAN – "SHINE YOUR LIGHT ON ME"

        Pozostaję w nieustannym zachwycie nad tym teledyskiem do pięknego utworu "Shine Your Light On Me" Natalie Bergman, która 7 maja zadebiutuje krążkiem "Mercy" otoczonym opieką Third Man Records! Co za niesamowity vintage'owo-soulowo-gospelowy klimat! Koniecznie!


         
         

        MANCHESTER ORCHESTA – "BED HEAD"

        Zespół Manchester Orchestra zapowiada nowy album! "The Million Masks Of God" ukaże się 30 kwietnia!




        MATT BERNINGER – "LET IT BE"

        Gdy pewnego poranka rzuciłem okiem na playlistę z nowościami, rzucił mi się w oczy Matt Berninger z utworem "Let It Be". Ooo – myślę sobie – Matt porwał się na coverowanie klasyka. Ale nie, nie, nie! Okazuje się, że to jego nowy autorski utwór! I jakże piękny! No, klasykiem się nie stanie, ale zapewnia odpowiednią dozę ładnych emocji!
         
        Ale to nie jest też tak, że w najbliższym czasie nie usłyszymy coverów od Matta! Otóż 12 marca ukaże się w sieci (21 maja fizycznie) rozszerzona wersja jego zeszłorocznego, solowego krążka "Serpentine Prison"! Oprócz "Let It Be", znajdą się na niej również interpretacje utworów "In Spite Of Me" (Morphine), "Big Bird" (Eddie Floyd), "Then You Can Tell Me Goodbye" (Bettye Swan) i "European Son" (The Velvet Underground)!



         

        JOSÉ GONZÁLEZ – "EL INVENTO"

        Piękna i czuła kompozycja śpiewana w języku hiszpańskim!




        BIRDY – "LONELINESS"

        Birdy w swoim pięknym stylu!




        KADEBOSTANY, VALERIA STOICA – "TAKE ME TO THE MOON"

        Valeria Stoica stała się dla mnie w zeszłym roku objawieniem. Jej delikatne, folkowe kompozycje skutecznie oplatały moje serducho. Piękny wokal Valerii jednakże aż się prosił o wykorzystanie w bardziej popowo-elektronicznym anturażu. I stało się! Do współpracy zaprosił ją szwajcarski DJ, producent muzyczny Guillaume de Kadebostany, znany jako Kadebostany. Efektem ich pracy jest bardzo przyjemny utwór "Take Me To The Moon"! Proszę posłuchać, proszę obejrzeć!




        JADE BIRD – "OPEN UP THE HEAVENS"

        Podobno jej ulubiony utwór z nowej płyty! Czekam na ten krążek!


         
         

        OXFORD DRAMA – "SAN JUNIPERO"

        W zeszłym miesiacu nie zmieściłem ich świetnego singla "Not My Friend" – mój błąd! Teraz nadrabiam kolejnym udanym singlem "San Junipero"!


         
        ➖ 

        WYDARZENIA MIESIĄCA

         
            TEKSTY NA BLOGU
             
            Złapał mnie twórczy zastój, ale trochę postanowiłem odkurzyć dział z recenzjami, gdzie podrzuciłem swoje krótkie refleksje nad albumami Tash Sultany i Julien Baker
             

              KONTROWERSJA
               
              Z niesamowitym zdumieniem obserwowałem ożywione dyskusje w Ameryce po tym, jak Phoebe Bridgers próbowała (to bardzo odpowiednie słowo) zniszczyć gitarę o odsłuch na zakończenie utworu "I Know The End" w prestiżowym programie "Saturday Night Live". Zadziwijająco sporo pojawiło się krytycznych komentarzy, głównie ze strony panów, na czele z kilkoma kontrowersyjnymi tweetami Davida Crosby'ego. Oczywiście każdy może wyrażać swoją opinię, ale pozostaje pytanie: czy Bridgers trafiła na pierwsze strony gazet i portali z powodu braku rozbijania gitar w ostatnich latach, czy też dlatego, że w rzeczywistości jest kobietą miażdżącą gitarę?. Wdaje mi się, że gdyby na miejscu Phoebe znalazłby się przykładowo Yungblud czy też inny artysta bądź męski zespół rockowy, to nie byłoby takiej afery. Sama Phoebe później wyznała, że to było jej jedno z marzeń, wszystko zostało przez nią zaplanowane, dostała błogosławieństwo od producentów gitary, a sam piec odsłuchowy był atrapą. I właśnie chyba bardziej brak tej spontaniczności powinien zostać poddany dyskusji. Według mnie ekspresyjny finał "I Know The End" jak najbardziej zasługiwał na taką kulminacyjną chwilę. Tak czy owak, Phoebe może czuć się wygraną. Ten "incydent" sprawił, że zdobyła rozgłos, a jej występ zostanie zapamiętany na długo!
               

                   
                   
                  OGŁOSZENIA KONCERTOWE
                   
                  Właściwie tylko jedno spektakularne ogłoszenie: The Weekend przyjedzie do Krakowa... 7 listopada 2022 roku! Poza tym trwa regularne przekładanie albo odwoływanie wiosennych koncertów. Co z festiwalowym latem? Sytuacja w Europie nie wygląda za różowo. Otrzymujemy komunikaty, z których niewiele konretnego wynika. Część festiwali czeka, część już się poddaje. Być może z zazdrością przyjdzie nam spoglądać na Wyspy Brytyjskie, gdzie duże imprezy mają wrócić od 21 czerwca. Ale czy ten plan uda im się zrealizować?  
                     
                     
                    POŻEGNANIA
                     
                    Po 28 latach nieoczekiwanie rozpadł się duet Daft Punk. Marzyłem często o ich koncercie w trakcie jakiegoś festiwalu...No i na marzeniach się skończyło, ale pozostał za to kawał świetnej muzy! Dzięki Panowie! 
                     
                     
                     
                     
                     
                    Nie zobaczmy się również na kolejnym koncercie Lilly Hates Roses... Tak, po kilku latach i dwóch płytach kończy się przygoda pierwszego projektu Kasi Golomskiej i Kamila Durskiego, ale oni nie zamierzają porzucać świata muzycznego! Ich muzyczne koncepcje na tyle ewoluowały, że postanowili stworzyć coś od zera. Swoją nową twórczość będą prezentować pod bardzo intrygującą i świetną nazwą Atlvnta!  
                     
                    Troszkę mi łezka w oku zakręciła, bo Lilly Hates Roses to jeden z tych pierwszych zespołów, który skierował bicie mego serducha ku muzyce folkowej. Kasię i Kamila mogę posądzić zatem o rozłam mojej muzycznej duszy. Ich przepiękna, pierwsza płyta "Something to happen" często u mnie grała w głośnikach! W tamtym okresie spotkałem się z nimi trzy razy! Pierwszy raz na Open'erze 2013, stojąc w pierwszym rzędzie w niewielkim namiocie Alter Space (przegapiając wówczas występ Tame Impala na głównej scenie, ale w sumie to nie żałuję tego aż tak bardzo, nadrobiłem z nawiązką w 2016 roku),  potem w październiku pojawili się jako gość specjalny na koncercie Dawida Podsiadły w toruńskiej Od Nowie, a w kwietniu 2014 roku zagrali jako gwiazda kameralnego wydarzenia Folkultura w kawiarni Cafe Kultura w Świeciu (obok nich Sonia Pisze Piosenki oraz  Bobby the Unicron) – za każdym razem to były przemiłe koncerty! Pamiętam, że w Świeciu nawet zastanawiałem się, czy do nich nie podbić i zagadać, ale byłem jeszcze wtedy tym bardzo nieśmiałym blogerem. Taka anegdota z dawnych lat.
                     
                    Nie wiem, jak to się stało, że po premierze ich świetnego drugiego albumu "Mokotów", nie doszło do naszych kolejnych spotkań koncertowych... Z dzisiejszej perspektywy strasznie żałuję i doszło do jakieś kompletnego nieporozumienia z mojej strony! Jeszcze kilka miesięcy temu liczyłem, że może uda się ponownie przy okazji trzeciej płyty... Ale ta pod szyldem Lilly Hates Roses się nie ukaże... Tak czy owak, pozostają w moim serduchu na zawsze!

                     
                     
                     
                    ➖ 

                    WYRÓŻNIENIA + PLAYLISTA MIESIĄCA


                     
                    Smith & Burrows, czyli Tom Smith (Editors) i Andy Burrows (Razorlight) powrócili z nowym materiałem po dekadzie od swojego debiutanckiego krążka "Funny Looking Angels". I to jest bardzo dobry powrót! Płyta "Only Smith & Burrows Is Good Enough" przynosi mnóstwo melodyjnych kompozycji, czasami pełnych radości, czasami nieco nostalgicznych, ale przede wszystkim bardzo chwytliwych i ładnie wyprodukowanych. Szkoda, że nadmiar premier w tym miesiącu sprawia, że trudno mi nawiązać bliższą relację z tym krążkiem, ale na pewno warto dać chłopakom szansę na ten jeden odsłuch!
                     
                    "Glowing in the Dark" to nowy album od Django Django. Nie jestem ogromnym fanem ich twórczości, ale ta alternatywna, gitarowo-elektryczna stylistyka potrafi fajnie wypełnić przestrzeń. Warto sprawdzić!
                     
                    Polecam również krążek "Good Woman" The Staves. Siostry Emily, Jessica i Camilla Staveley-Taylor są u nas mało doceniane. Szkoda, bo panie potrafią w piękne, folkowe melodie, idealnie zharmonizowane wokale oraz zadają inteligentne pytania o istotę życia, kobiecości, miłości... Piękny album!
                     
                    Polecam ponowne odkrywanie przepięknego solowego albumu Eleny Tonry "Ex:Re"! Jego nowa wersja ("Ex:Re with 12 Ensemble"), będąca wynikiem współpracy Tonry, kompozytorki muzyki klasycznej Josephine Stephenson i jednej z czołowych orkiestr smyczkowych w Wielkiej Brytanii, 12 Ensemble – brzmi cudnie!

                    I oczywiście na sam koniec zapraszam Was do przejrzenia i przesłuchania mojej tradycyjnej playlisty, którą na bieżąco uzupełniałem przez cały miesiąc! Przypominam, że w pierwszej kolejności wyszczególniam albumy i EP-ki, a w dalszej kolejności prezentuję single, w tym te, które nie załapały się w moich powyższych wyróżnieniach, a które są oczywiście warte sprawdzenia! Wybory oczywiście skrajnie subiektywne!
                     
                     
                     


                    Sylwester Zarębski
                    PM
                    02.03.2021


                    Polecane

                    Brak komentarzy:

                    Obsługiwane przez usługę Blogger.