PM relacjonują: PVRIS w Warszawie, Proxima, 27.04.2024

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują:  PVRIS w Warszawie, Proxima, 27.04.2024
 
 

Podróże Muzyczne relacjonują: 

PVRIS w Warszawie, 

Proxima, 27.04.2024

 
Na pierwszy headlinerski koncert PVRIS w naszym kraju dotarłem jako taki niedzielny fan, który co prawda od czasu do czasu zapraszał do swoich głośników single i albumy tego amerykańskiego projektu pod wodzą charyzmatycznej wokalistki Lynn Gunn, ale nigdy ta znajomość nie przerodziła się w bliższą relację. Ba, moje pierwsze zetknięcie się z twórczością z PVRIS w 2017 roku przy premierze ich drugiego albumu "All We Know of Heaven, All We Need of Hell" nawet nie skończyło się pozytywnym odbiorem. Wówczas w rozmowie z Kubą Balcerskim w jego blogowym projekcie Czas na Rock narzekałem na płaskie, nieprzekonujące mnie brzmienie, choć doceniałem wokalne możliwości Lynn i ostatecznie pozostawiłem im otwartą furtkę do tego, by przekonać mnie w warunkach live. Na własną rękę sprawdzałem nagrania koncertowe, obejrzałem stream występu na Coachelli w 2018 roku i zapaliła mi się lampka w umyśle, że potencjał sceniczny w tej formacji jest całkiem spory. Mimo moich apeli nikt jednak przez kolejne lata nie kwapił się do zaproszenia ich do Polski. W międzyczasie wydany w 2020 roku album "Use Me" na czele z przebojowym singlem "Hallucinations" przypadł mi do gustu, a zeszłoroczny album "Evergreen", wyróżniony w lipcowej odsłonie Aktualnie w Głośnikach, już w pełni porwał mnie zestawem katarktycznych electro-popowych melodii, przemierzających multiwersum różnych gatunków: od rocka po hip-hop, a nawet elementy R&B. Jesienią zaś PVRIS po raz pierwszy dotarli do Warszawy, by zagrać support przed Fall Out Boy. Osobiście nie byłem zainteresowany tym wydarzeniem, ale za pośrednictwem obecnej na tym koncercie Podróżującej Justyny (a była to podróż wyłącznie na support – cóż za szalone poświęcenie!) dotarła do mnie bezpośrednio bardzo entuzjastyczna opinia o ich występie. 
 
Zatem gdy tylko w styczniu gruchnęła informacja, że PRVIS wystąpią solowo w warszawskiej Proximie, nie wahałem się ani chwili! Tym bardziej że ten występ został zaplanowany na ostatnią sobotę kwietnia i tym samym mogłem pięknie połączyć ze sobą wcześniejsze koncerty Declana McKenny i Kid Kapichi w stolicy. I uprzedzając już fakty – koncert PVRIS okazał się genialnym zakończeniem tego weekendu! Dość powiedzieć, że kończyłem ten wieczór, tańcząc w hotelowym pokoju do odpalonych i zapętlonych w słuchawkach piosenek "St. Patrick" i "Hallucinations"! Przywołuję ten hotelowy wybryk, gdyż ukazuje on doskonale skalę mego zadowolenia –  tak głęboko odczuwalnej pokoncertowej euforii dawno nie odczuwałem!

PVRIS w Proximie pozamiatali konkretnie! Nie zliczę nawet tych momentów, gdy próbowałem sięgnąć sufitu Proximy. Zresztą nie ja jeden, bowiem cała publiczność niesamowicie zjednoczyła się ze sobą i wpadła w jakiś wspólny amok szaleństwa! Uwielbiam takie immersyjne poczucie scalenia się fanów pod sceną w jeden emanujący pozytywną energią organizm. A Lynn wyraźnie uskrzydlona naszymi reakcjami strzelała wraz z kolegami z zespołu (świetni Denny Agosto na perkusji i Brian MacDonald na gitarach, basie, klawiszach) jak z procy kolejnymi electro-rock-popowymi killerami, które trzęsły posadami klubu i zmuszały nas do nieposkromionych reakcji i chóralnych śpiewów. Setlista okazała się doprawdy wystrzałowa! Z przewagą rzecz jasna kompozycji z zeszłorocznego albumu "Evergreen", ale nie zabrakło również wielu perełek i konkretnych bangerów z całej dyskografii. Warto przy tym od razu nadmienić, że część kompozycji pojawiała się w skróconych wersjach, a właściwie to nawet mieliśmy do czynienia z bardzo zręcznie skonstruowanymi medleyami. To rozwiązanie zadziałało cholernie skutecznie i tylko pobiło szaloną dynamikę całego show.  

Otwierający ten koncert utwór "I Don't Wanna Do This Anymore" był natychmiastowym zapalnikiem nadzwyczajnych entuzjastycznych reakcji. Już przy pierwszym refrenie Lyndsey Gunnulfsen mogła śmiała krzyknąć Sing it, a zgromadzeni fani odpowiedzieli jej chóralnym śpiewem i uniesionymi wysoko w  górę, falującymi w jednym ruchu ramionami. Warsawa! Can you feel it?!. O kochana, jeszcze jak! Takie piorunujące początki koncertów to ja rozumiem! Kolejny kawałek z "Evergreen" "Animal" z mocnym gitarowym riffem tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że ten wieczór będzie testem wytrzymałościowym dla kondycji mego ciała. Właściwie z zazdrością spoglądałem na scenicznie harce Lynn. Biegająca w miejscu, przeskakująca ze skraju lewej strony sceny na prawą, prowokująca gestami i słowami do entuzjastycznych reakcji – 30-letnia Amerykanka prezentowała imponującą formę. Swoją pewną postawą na scenie jawiła się jako prawdziwa gwiazda rocka! I jak przystało na rockmankę, w kolejnej chwili przejęła od technicznego gitarę elektryczną i posłała w naszą stronę ostry riff "Dead Weight" z "Use Me", który wywołał natychmiastowym ogłuszający pisk radości fanów. Ależ to – mimo skróconej wersji – było mocne i świetnie podparte naszym chóralnym wokalem wykonanie! Aż na końcu wyrwał się Gunn pełen podziwu okrzyk: Uuuuu!. Miks fragmentów płomiennych "Fire" i "Smoke z debiutanckiego "White Noise" z płynnie wtrąconym (to pierwsze przejście na basie Briana McDonalda – klasa!) pomiędzy nimi zajadłym "Hype Zombies" niemal odurzył do utraty świadomości. "Love Is A..." w pierwszej połowie pozwoliło na chwilę złapać oddech i wlało w ten wieczór nieco czułości, ale napięcie wsparte naszymi rytmicznymi oklaskami stale rosło, aż do kolejnego gitarowego podmuchu podpartego agresywną, stroboskopową grą świateł, która – trzeba to podkreślić – wzmacniała klimatyczny odbiór tego koncertu przez cały wieczór. Następnie usłyszeliśmy świeżutki, bo wypuszczony w eter zaledwie tydzień wcześniej singiel "Oil & Water", który nieco bardziej balladowym tempem i namiętnym wokalem Lynn podniósł mnie w niebiosa niczym kęs włoskiego tiramisu. Spokojniejsze "Use Me" z horyzontalną przestrzenią dla prezencji pięknego i zarazem zadziornego wokalu Lynn niezwykle zgrabnie przeistoczyło się w wyjątkowo euforyczne Whoa-oh-oh-oh z porywającego "You and I" – sztos! Ta ostatnia kompozycja z debiutu zaś dalej płynnie przemieniła się w zaczepne "Senti-mental" okraszone zalotną gitarową solówką. Dalej zagrane po sobie szatańskie "Monster" (tu Gunn totalnie się odpaliła i pozwoliła sobie nawet na krótkie zejście do pierwszego rzędu), rozgorączkowane "Good Enemy" i wściekłe, z krzykliwym rapowym vibe'em tegoroczne "Burn The Witch" niczym celna artyleryjska seria wywołały niekontrolowany zamęt pod sceną! Rozpętało się istne koncertowe piekiełko! Szczególnie w trakcie tego ostatniego numeru Lynn wyśpiewywała kolejne wersje z nieziemską furią w głosie. Po tym niemal nokautującym potrójnym sierpowym z piosenką "What's Wrong" powróciliśmy w bardziej taneczne rejony, a chwilę później przy kołyszącej balladzie (gitara elektryczna Gunn brzmiała tu niczym akustyk) "Anywhere But Here" publiczność odpaliła latarki w telefonach – magiczny moment wytchnienia. Skrócone, ociekające gotyckim klimatem "Mirrors" zachwyciło finezyjnym instrumentalnym odjazdem, który idealnie przygotował nas na mocno wyczekiwane przeze mnie "Hallucinations"! O matulu! Ależ zatraciłem się w tym arcyprzebojowym kawałku! Kwintesencja pop-rocka i najradośniejszy moment tego koncertu! Aż byłem zaskoczony, że potrafię jeszcze tak wysoko skakać! Halo? Adam Małysz? Podobno trzeba ratować polskie skoki narciarskie? Jestem gotów! Ekhm... Żarty odstawmy jednak na bok, wracajmy do koncertu PVRIS. A tu dalej barwne "Evergreen" zahipnotyzowało swą elektroniczną strukturą, "Take My Nirvana" przejęła intensywnym, dramaturgicznym napięciem, zaś "St. Patrick" z debiutu... OMG! To był kolejny highlight tego wieczoru! Przeskakiwanie skakanki rozpędzonej do prędkości światła to pikuś w porównaniu do tego wystrzału energii! I na finał podstawowego seta zabójcze "Death of Me", przy którym parkiet Proximy ponowie zamienił się w swoistą trampoliną. Jump, jump, jump! – wykrzykiwała Lynn, ale właściwie niespecjalnie już musiała nas do tego zachęcać. W tym momencie absolutnie wszyscy już dawno odpięliśmy wrotki! Bisy? PVRIS nie mieli w planach ostudzać emocji. Żarliwie wykonane "My House" wypełniło Proximę oczyszczającą energią i po raz kolejny porwało do odrywania stóp od podłoża, a pożegnalne muse'owe "Goddess" wybrzmiało ze stadionowym, epickim rozmachem! Wow! Żywiołowe pożegnalne brawa w pełni na miejscu! Przetarłem spocone czoło, wziąłem głęboki wdech i poczułem... dziecięce szczęście! Co za wieczór! 
      
Staram się, ale uwierzcie, że przelewanie tego wysokokalorycznego poziomu energii wytworzonej przez PVRIS na "papier" to karkołomne wyzwanie. Tu od początku do końca został utrzymany ekstremalny poziom jazdy bez hamulców, a w moim umyśle i ciele gotowało się od nadmiaru koncertowych endorfin. Emocjonalne eksplozje, podszyte często mroczną liryką, połączone z porywającymi melodiami rozprzestrzeniły się po całym klubie i ufundowały nam niezapomnianą, zbiorową ekstazę. To trzeba było przeżyć na własnej skórze!

Bezsprzecznie najlepszy koncert podczas tego mojego trzydniowego wyjazdu do Warszawy, a nawet najlepszy z wszystkich dotychczasowych zagranicznych w tym roku! Oczywiście sporo jeszcze muzycznych wydarzeń przed nami, ale już teraz jestem przekonany, że na koniec roku będę z wypiekami na twarzy wspominał ten wieczór z PVRIS!

A! Jeszcze kwestia supportu… Kompletnie nie miałem pojęcia, jak podejść do występu osobliwej Scene Queen. Czy łączenie metalcore'u z różowym, barbie'owskim wizerunkiem scenicznym to tak na serio, czy celowy pastisz? Rozumiem feministyczne zacięcie, ale czy jednak nie wypadło to zbyt krindżowo? Szacunek co prawda za rozkręcenie twerkowego pogo (!) i generalnie wokalną oraz instrumentalną sprawność, ale to chyba jednak nie moja bajka... Choć ostatecznie przyjąłem postawę z przymrużeniem oka, odpaliłem osobowościowy sassy tryb i tym samym nie cierpiałem w trakcie tej rozgrzewki.

I na samym końcu oczywiście podziękowania za koncertowe towarzystwo dla wspomnianej już na początku tej relacji Podróżującej dwójki – Justyny i Kuby, którzy właściwie od lat podsycali we mnie płomień sympatii do PVRIS. Płomień, który teraz zamienił się w ogień uwielbienia! Właśnie dla takich niespodzianek warto muzycznie podróżować!


 


































  
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
15.05.2024



Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.