Podróże Muzyczne relacjonują: Lord Huron i Pillow Queens w Wiedniu, 10.09.2025!

/
0 Comments
Podróże Muzyczne relacjonują: Lord Huron i Pillow Queens w Wiedniu, 10.09.2025!



Podróże Muzyczne relacjonują: Lord Huron i Pillow Queens w Wiedniu, 10.09.2025! 




Twórczość zespołu Lord Huron doceniam już od lat, a początek tej znajomości datuję od oczywiście fascynacji kompozycją "The Night We Met" wykorzystaną w serialu Netflixa "13 powodów". Od tamtej pory śledziłem ich poczynania, kolejne wydawane albumy przypadały mi do gustu, choć nigdy ta znajomość nie przerodziła się w zażyłą muzyczną miłość. Niemniej w momencie ogłoszenia trasy promującej najnowszy krążek "The Cosmic Selector Vol. 1" i pierwszego koncertu w Polsce pojawiła się delikatna ochota na sprawdzenie ich scenicznego potencjału. Zakup biletu jednak odkładałem, a w międzyczasie odżyła u mnie nostalgia za twórczością Robbiego Williamsa i ostatecznie zakupiłem bilet na jego koncert w Krakowie, w tym samym dniu co Lord Huron w Warszawie. Kilka tygodni później amerykański zespół ogłosił, że w roli supportu zaprosił uwielbiane przeze mnie irlandzkie dziewczyny z Pillow Queens i aż zazgrzytałem zębami! Wystarczy tylko przypomnieć, że album "Leave On The Light On" był tym mym najbardziej ulubionym w roku 2022, a podczas koncertu w ramach festiwalu Tempelhof Sounds zdarłem sobie gardło. No ale z wjazdu do Krakowa już nie śmiałem się wycofać. Co prawda rozważałem jeszcze między wrześniowym koncertem Sigur Rós w Wiedniu a tym feralnym Williamsem w Krakowie wypad do Berlina na Lord Huron, ale logistycznie byłoby to bardzo trudne do udźwignięcia i ryzykowne. Jednak pewnego letniego dnia, chillując na domowym tarasie doznałem oświecenia. Moja trasa układa się tak, iż po koncercie Robbiego miałem mieć dzień przerwy i potem rozpocząć przygody na Great September w Łodzi. Wstępnie planowałem powrót na chatę, ale koniec końców przy kolejnej analizie trasy Lord Huron, która no nie dawała mi spokoju, zorientowałem się, że mogę właściwie na korzystnych warunkach powrócić do Wiednia na ich koncert w obiekcie Gasometer. Może tylko przepłaciłem za hotel, ale generalnie wszystko spinało się logistycznie, włącznie z podróżą ze stolicy Austrii do Łodzi. Prawda jest jednak taka, że nie zdobyłbym się na ten szalony jednodniowy powrót do Wiednia, gdyby nie obecność na tej trasie wspomnianych dziewczyn z... 

Pillow Queens! Jasna sprawa, że wolałbym zobaczyć Pamelę Connolly, Sarah Corcoran i Cathy McGuinness w akcji na pełnowymiarowym osobnym koncercie (obecnie po opuszczeniu zespołu przez Rachel Lyons wspierane na scenie przez męski pierwiastek w postaci perkusisty), ale ten półgodzinny set i tak zdołał dostarczyć do mojego serca mnóstwo gitarowej radości! Co prawda nie obraziłbym się za liczniejszą reprezentację albumu "Leave The Light On" (zagrane zostało tylko pulsujące rytmem serca "Be by Your Side"), ale też doskonale rozumiem z ich strony chęć prezentacji świeższych kompozycji z zacnej zeszłorocznej płyty "Name Your Sorrow" (znakomicie i zadziornie wypadły kawałki "Suffer", "Like a Lesson", "Gone", "Heavy Pour', nieco tylko blado i bez wyrazu jako otwieracz występu wybrzmiało "February 8th") i cieplutkiego, wydanego kilka dni wcześniej, chwytliwego, o buntowniczym charakterze singla "Be A Big Girl". Nie zabrakło też perełki z debiutu – rewelacyjnej piosenki "Liffey" wykonanej w finale ku zaskoczeniu wspólnie z Misty Boyce – wokalistką i multiinstrumentalistką z koncertowego składu Lord Huron! Barwa wokalna Misty idealnie zespoliła się  cudnymi harmoniami dziewczyn, chwytliwy refren Someday you will have my head / You will have my head on a silver plate niósł się chóralnie i doprawdy na scenie obserwowaliśmy wybuch zaraźliwej euforii. Przez cały koncert zresztą Pamela, Sarah i Cathy prezentowały determinację, dynamiczną energię, niepohamowaną ekspresję (kapitalne momenty, gdy Sarah i Cathy za plecami śpiewającej Pameli posyłały naprzeciw siebie iskrzące się wiązki gitarowych rifów i soczyste basowe nuty), precyzyjnie budowały napięcie, częstowały popisowymi harmoniami wokalnymi i niebanalnymi sprzężeniami podwójnego głosu Pameli i Sarah oraz szarpały za ucho świetnymi gitarowymi melodiami. Generalnie z każdą kolejną piosenką zespół z Dublina podbijał kolejne serca wśród publiczności! Z pewnością po tej trasie przybędzie Pillow Queens mnóstwo nowych sympatyków! I bardzo dobrze, bo takich grirls bandów świat potrzebuje! Czy po koncercie kupiłem drugi egzemplarz winyla "Leave The Light One", by zdobyć podpisy dziewczyn na moim ulubionym zagranicznym albumie 2022? Być może... Nie żałuję niczego! To było zresztą bardzo sympatyczne spotkanie. Pamela, Sarah i Cathy  chwaliły polskie pierogi, wyraziły chęć powrotu do Warszawy i doceniły moją koszulkę z London Grammar! A sam powspominałem, jak straciłem gardło i serce podczas ich koncertu na berlińskim Tempelhofie, zachwalałem muzyczne dokonania i wytłumaczyłem nieobecność w Warszawie największego polskiego fana. Ach! Dla takich sytuacji warto podróżować! I również warto było przyjechać do Wiednia dla występu gwiazdy wieczoru...
 
 
 
Lord Huron! Tak jak już wspominałem na początku, na przestrzeni ostatnich lat doceniałem muzyczne dzieła zespołu z Los Angeles założonego przez charyzmatycznego Bena Schneidera, które zachwycały filmowym i onirycznym podejściem do gatunków z pogranicza muzyki amerykańskiej, soft-rocka, bluesa, country, ale też szczerze nigdy nie straciłem dla nich umysłu. Aż do tego fenomenalnego koncertu! Miałem jakieś wyobrażenie kompletnie nastrojowego, niezbyt spiesznego, kontemplacyjnego występu, a tu... Totalne zaskoczenie! I to już od pierwszego utworu! Lord Huron rozpoczęli bowiem od bardzo mocnego, rockowego akcentu w postaci czołowego singla "Who Laughs Last" z ich ostatniej płyty. Chociaż zanim riffy szarpnęły ciałem, to zespół ukazał swój talent do budowania wciągającej, mglistej atmosfery. W półmroku na scenie zameldowali się stali członkowie bandu. Mark Barry zasiadł za perkusją, Miguel Briseño chwycił za bas, Tom Renaud za gitarę, a za nimi na sceniczne podwyższenie wskoczyli wspierający ich na trasie Brandon Walters z gitarą w dłoniach oraz Misty Boyce, która zaopiekowała się zestawem wintydżowych klawiszy. Jeszcze w cieniu Miguela jeden muzyk opiekował się kolejnym zestawem gitar, ale tu poddałem się w dziennikarskim śledztwie, któż to był za gość. Już od samego początku było też widać, że scenografia koncertu stanowi istotny element całego widowiska. Głębię sceny otaczały mieniące się, brokatowe kurtyny, znaczną część sceny zajęła imponująca, staromodna szafa grająca, a w centralnym punkcie ustawiona została staroświecka budka telefoniczna. To właśnie ona pulsującym światłem przecięła ten początkowy półmrok, a z jej czeluści wydobył się znany ze studyjnej wersji "Who Laughs Last" charakterystyczny głos i komentarz Kristen Stewart. W międzyczasie z backstage'u wyłonił się lider grupy Ben Schneider ubrany w elegancką marynarkę i podwójnym krokiem zmierzał w stronę budki telefonicznej. Chwycił za złowieszczo zwisającą w powietrzu słuchawkę idealnie w momencie rozpoczęcia swojej lirycznej kwestii i poczęstował nas bezpośrednio swoim doniosłym wokalem! Tak, w słuchawce oczywiście był zamontowany mikrofon z odrobiną wintydżowego przesteru. Ten bardzo kreatywny element scenografii był jeszcze później kilkukrotnie wykorzystywany. 
 
 
Po tym efektownym otwarciu amerykański zespół za sprawą stonowanych kompozycji "Looking Back" i "Bag of Bones" rozsnuł melancholijny nastrój, łącząc surowe soft-rockowe brzmienie z delikatnym pogłosem, który rozchodził się po sali niczym mgła przesuwająca się po jeziorze. Ogromny entuzjazm wśród publiczności wzbudziło wykonanie otwierającej debiutancki album "Lonesome Dreams" piosenki "Ends of the Earth"! Ten jeden z najbardziej rozpoznawalych utwórów Lord Huron wybrzmiał niezwykle przestrzennie i filmowo niczym wiatr pchający morską łódź ku nieznanemu lądowi. Zresztą ta pieśń stanowi pewnego rodzaju hymnem ucieczki oraz zewnętrznych i wewnętrznych poszukiwań. W wykonaniu na żywo miała w sobie więcej mocy niż na nagraniu studyjnym, rytm pulsująco narastał, a wers To the ends of the earth, would you follow me? był chóralnie i ciarkogennie wyśpiewywany przez zauroczoną publiczność. Zespół następnie sięgnął po jeszcze jedną kompozycję z debiutu – eteryczne oraz niosące echa duchowych doznań i przemijających wspomnień "The Ghost on the Shore". Cudnie wzbogaconą przez grę na ustnej harmonijce Brandona Waltersa i rozległe niczym pejzaż amerykańskiego stepu szarpnięcia strun kontrabasu przez Miguela. W podobnym balladowym nastroju utrzymała nas piosenka "Wait by the River", której powolna, kołysząca melodia rodem z lat 60. i 70. wytworzyła bardzo romantyczny, retro klimat. Ben w tym czasie porzucił gitarę i z mikrofonem w ręku oraz z zamkniętymi oczyma błąkał się po całej scenie, momentami sięgając po słuchawkę z budki telefonicznej, tylko wzmagając swoją ekspresją melancholijną aurę tego uroczego kawałka. 
 
 
 
Dalej mieliśmy do czynienia z kolejną skromną teatralizacją tego show. Członkowie zespołu udali się na backstage, scena pogrążyła się w mroku, aż snop światła padł na wspomnianą budkę, która nieoczekiwanie głośno zadzwoniła. Ben opierając się nonszalancko jedną ręką o budkę odebrał telefon, odpowiedział prostym "Halo?", po czym tajemniczy i niepokojący głos z oddali odparł mniej więcej w stylu: "Są pewne zasady... a za ich złamanie trzeba zapłacić, nikt  nie ucieknie przeznaczenia, bólu i kosmicznego długu...". Po czym nagle wypowiedź się urwała, zespół wrócił na swoje miejsca i po tym dość surrealistycznym przerywniku zagrali z werwą bardzo dynamiczne i rytmiczne "Secret of Life". Chwilowo tempo zwolniło za sprawą "Used to Know", które wybrzmiało niczym echo utraconej miłości z przeszłości. Rytm powiódł publiczność do wsparcia bandu klaskaniem rąk, a wokale Misty i Bena – nie pierwszy i ostatni raz tego wieczoru – pięknie się ze sobą splotły. Przesterowanym rockowym pazurem, spiralą gwałtowności i chaosu i psychodelicznym charakterem oszołomiło zaś "Ancient Names, Pt. I"! Porywcze oblicze tego kawałka dopełniło zaś stroboskopowe, agresywne oświetlenie. Takiego huraganowego gitarowego polotu ze strony Lord Huron się nie spodziewałem. Pod koniec ta kompozycja wpadła w dość ambientowy pejzaż o kosmicznym posmaku, który pięknie połączył się z kolejną bujającą dawką czarującego retro-folku w postaci tytułowej piosenki "Long Lost" z czwartego albumu. W zawadiackim rock'n'rollowym stylu wybrzmiało z kolei "Watch Me Go". Na dłużej w pamięci pozostało prześliczne wykonanie "I Lied". Po pierwsze za sprawą pełzającej do głębi serca gry Toma Renauda na gitarze style slide, a po drugie i najważniejsze – dzięki cudownemu duetowi Misty z Benem. To było swoiste pięć minut dla tej sympatycznej i zarażającej pozytywną energią (jakże ona zjawiskowo się bawiła przy klawiszach!) artystki, która wychyliła się z głębi sceny i pojawiła się na jej skraju, złapała więź z liderem formacji i wlała do serducha słodycz swym wokalem. Magiczny moment!
 
 
 
Następnie do energicznego potupania nóżką zachęciło sielskie country w piosence "La Belle Fleur Sauvage", a potężnym gitarowym crescendem zdrowo potraktowała w drugiej połowie kompozycja "Frozen Pines" (cały zespół włącznie z publicznością zespolił się we wspólnym rytuale bangingu głowami). Kulminacją tego podstawowego seta okazało się pasjonujące wykonanie rwącego się w swej folk-rockowej strukturze "Meet Me in the Woods" oraz wyczekiwane przez wszystkich "The Night We Met"! Przy tej ostatniej balladzie czas się zatrzymał i wszyscy wstrzymali oddech! Liczne pary zakochanych pośród tłumu utonęły we wspólnych objęciach, a serca wszystkich osób biły wspólnie, jak jedno ciało. Transcendentalna siła oddziaływania tej skąpanej w żalu i tęsknocie kompozycji była wprost nieziemska!
 
 
 
Bisy rozpoczęły od nonszalanckiego rockowego rozmachu "The World Ender", w dream-folkowe refleksyjne rejony powiodło zaś urokliwe (za sprawą połączenie gry Misty na banjo, rozlewającego się niczym atrament na płótnie kontrabasu, stonowanie pędzącej perkusji i szybujących slide'owych gitarowych solówek) "Nothing I Need", a żywiołowe i buntownicze "Not Dead Yet" z rewelacyjnie narastającym napięciem i ognistą solówką Toma zwieńczyło ten wieczór z przytupem, pozostawiając nas z euforią w sercu i muzyką tlącą się w żyłach jeszcze długo po tym wspaniałym wieczorze! Można wręcz było wyjść w noc z poczuciem koncertowego katharsis. 
 
 
 
Zespół Lord Huron doprawdy bardzo pozytywnie mnie zaskoczył swoim scenicznym obliczem! Z precyzją i bardzo przemyślanie balansowali między eksplozjami elektrycznych rockowych hymnów, a bardziej zmysłowymi, romantycznymi, marzycielskimi i stonowanymi folkowymi melodiami. Frontman Ben Schneider swoim kojącym wokalem sprawiał, że cała sala zanurzyła się w cieple naturalnego ogniska oraz czarował swym nienagannym scenicznym obyciem. A jego koledzy z zespołu i wspierająca ich wokalem i grą głównie na klawiszach Misty Boyce czerpali tyle radości z tego występu, iż to była czysta przyjemność spoglądać na ich instrumentalne i nawet taneczne popisy! Trochę w swoim stylu przypominali mi The Lumineers, ale mimo wszystko cechowali się większą powściągliwością. Całość tej immersyjnej i malowniczej muzycznej podróży dopełniała mega klimatyczna gra świateł i scenografia z retro elementami. Co prawda podczas tras w Stanach Zjednoczonych ich koncerty bywają jeszcze bardziej widowiskowe, ale w Europie, mimo piętnastu lat kariery, oni wciąż tak naprawdę budują swoją reputację. A jestem przekonany, że dobre opinie o tych występach zasieją ziarno chęci zobaczenia ich w akcji wśród kolejnych muzycznych wariatów na Starym Kontynencie. Do czego sam Was zachęcam! Nie rozczarujecie się, a nawet, tak jak ja, przepadniecie w zachwycie! Teraz w pełni pojąłem fenomen tego zespołu! 
 
 
PS Aby nie było tak różowo – żałuję, że w repertuarze zabrakło mej ulubionej piosenki "Twenty Long Years"... Chyba Ben z ekipą zrobili to celowo, by zachęcić mnie do ponownego spotkania z nimi w przyszłości. Oby niedalekiej!    
 
 
PS 2 Nagrania z tego koncertowego wieczoru znajdziecie na moim instagramowym profilu!
 

Fotorelacja 

 
  
Sylwester Zarębski
Podróże Muzyczne
17.10.2025 


Polecane

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.