Muzyczne Podsumowanie Roku 2022!
Wstęp, czyli refleksje Ojca Podróżnika
Z perspektywy pasjonata muzyki i koncertów rok 2022 był niezwykle
satysfakcjonujący! Wreszcie przyniósł on przełom, na który czekaliśmy
niecierpliwie od momentu wybuchu pandemii! Choć pierwsze tygodnie jeszcze może
tego nie zwiastowały, to od mniej więcej połowy marca wielki comeback
zaliczyły międzynarodowe koncertowe trasy pozbawione pandemicznych ograniczeń,
a latem znów mogliśmy oddychać pełną piersią podczas pełnowymiarowych
festiwali muzycznych! Tym samym i z racji także kumulacji przekładanych
wydarzeń ostatnie miesiące były dla mnie niezwykle intensywne!
Pojawiłem się na ośmiu festiwalach (sobota na Orange Warsaw Festival, Tempelhof Sounds, Open'er Festival, Colours of Ostrava, OFF Festival, sobota na Fest Festival, udanie debiutujący na naszej mapie On Air Festival, showcase'owy Great September) i do tego dziesiątki wyjazdów na osobne wydarzenia! Ostatecznie licznik zaliczonych koncertów (główne gwiazdy, supporty, festiwalowe występy) zatrzymał się na liczbie stu dziewięćdziesięciu czterech! A byłoby pewnie nieco więcej, gdyby nie feralna ewakuacja podczas Open'era, którą będziemy jeszcze wspominać przez lata… Zresztą o nieprzewidywalnej pogodzie latem i odwoływanych koncertach mógłbym stworzyć osobny akapit. Skupmy się jednak na tym, co się finalnie wydarzyło. I tu nie sposób oczywiście wymienić teraz wszystkich koncertów, nie lubię też tworzyć rankingów (no dla mnie niemalże każdy koncert jest inną historią i nieporównywalnym doświadczeniem), ale… Przede wszystkim spełniło się kilka moich skrytych (tych wieloletnich i tych świeżo zrodzonych) marzeń. Wreszcie na żywo udało się zobaczyć: cuuudowną Phoebe Bridgers (zbita piąteczka w pierwszym rzędzie!), The Killers (i to dwukrotnie, w Ostrawie z gościnnym występem Bridgers – jeden z momentów tego sezonu), Arcade Fire (a tu jeden z piękniejszych koncertów w ogóle), fenomenalnego Iggy'ego Popa, Tash Sultana (co za sceniczny talent!), Wolf Alice (dwukrotnie i za każdym razem uniesienia były wspaniałe), Stromae (szoooł!), Twenty One Pilots (dwa zaskakująco eklektyczne koncerty), The Pretty Reckless (Taylor Momsen na żywo to rockowa diablica!), Placebo (niestety warszawski koncert rozczarował), The Kooks, Balthazar, Metronomy, Pillow Queens (zdarłem gardło!), Porridge Radio (emocjonalny walec), Mdou Moctara, Natalie Bergman, Yard Act, Dry Cleaning, The Smile (poezja), Yolę (mój sprint na ten koncert po występie The Killers na Opku przeszedł do historii), Clairo, Glass Animals, Men I Trust, Alexandrę Savior, Kings Of Convenience, Black Honey, Cleopatrick (niezapomniane pogo o dwunastej w południe), Larkin Poe, Wardrunę, Scorpions (z całą rodzinką!)… No i ta lista pierwszych spotkań na pewno nie została wyczerpana! A koncertowe powtórki? Były zacne! Po raz kolejny porwało mnie kosmiczne show Coldplay na Stadionie Narodowym, opad szczęki spowodowała epicka festiwalowa produkcja Muse, z nostalgią oddałem się szaleństwu podczas kapitalnego koncertu My Chemical Romance (wciąż nie dowierzam, że to się wydarzyło w Polsce!), wspaniale po latach było móc pogować na koncertach Skunk Anansie i Biffy Clyro, radośnie potańczyć z Declanem McKenną, Jungle, Franz Ferdinand, The Strokes i Phoenix, wpaść w psychodeliczny odlot z Tame Impala, poczuć ponownie magię Aurory, kontemplować piękno życia z Sigur Rós… Nie zawiodłem się na festiwalowych występach Little Simz, Foals, Royal Blood, Sigrid, The Libertines, alt-J, Fontaines D.C., Seasicka Steve'ego, Modest Mouse, Caribou, Two Door Cinema Club i wielu innych! A ileż koncertów niespodziewanie mnie pozytywnie zaskoczyło (Celeste, Tymek, Marina Satti, Sad Boys Club, Myd, DIIV, Enola Gay, Iceage, Polo & Pan, Sampa The Great…)! I przecież jeszcze nie wspomniałem o wielu świetnych występach polskich artystów! Tradycyjne spotkanie z Lor, spektakl Kora Ralpha Kaminskiego, 18-stka Much, Walentynki Chełmińskie (Voo Voo, Patrick The Pan i znów Muchy), koncerty Piotra Zioły, Dawida Podsiadły na stadionie i w hali, Kaśki Sochackiej, Jakuba Skorupy, Natalii Przybysz, Oysterboya, Midsommar, Runforresta, Luny, Jakuba Dąbrowskiego, Darii ze Śląska, Artura Rojka, Chair, The Bullseyes, Heimy, Kasi Lins, duetu Karaś/Rogucki, Papa Dance i wielu innych!
Ach! No mógłbym naprawdę długo wymieniać wszystkie piękne tegoroczne doznania koncertowe, ale gdybym jednak miał wskazać to najlepsze, najpiękniejsze i najpełniejsze, to bez wahania odpowiadam: Nick Cave & The Bad Seeds w Ergo Arenie! Ponadziemski poziom! Emocjonalna miazga! Kolejny koncert życia! Nick Cave jest po prostu scenicznym guru!
A rozczarowania? Oczywiście były i z tych dotkliwszych, obok wspomnianych Placebo, niestety także trochę zawiodłem się na Nothing But Thieves w Warszawie. No i ten kolejny odwołany koncert London Grammar…
W kolejnej części tego podsumowania przedstawiam chronologiczne sprawozdanie z
tych wszystkich koncertowych podróży z odnośnikami do relacji!
A tymczasem muszę wspomnieć jeszcze o jednym koncertowym aspekcie, który niebywale mnie nakręcał przez ten cały rok. Mianowicie cieszę się, że po tych dwóch latach covidowej stagnacji, znów mogliśmy bez ograniczeń tak licznie i często spotykać się, tańczyć, pogować i przeżywać wspólne emocje pod scenami i w trakcie festiwali! Dzięki Podróżujący za te momenty! Szalenie mi tego brakowało!
Niestety te liczne wyjazdy odbiły się kosztem innych moich aktywności związanych z blogiem. Ubolewam nad tym, że nie zdołałem zrelacjonować wszystkich wydarzeń, a w szczególności nie mogę pogodzić się z brakiem spisanych wrażeń z Tempelhofa, Open'era, Ostravy… Teoretycznie początek roku 2023 zapowiada się u mnie spokojnie, więc może uda się co nieco powspominać… Zobaczymy! Obiecywałem w zeszłym roku powrót do działu PM odkrywają, ale słowa nie dotrzymałem, choć oczywiście pewne muzyczne odkrycia Wam przemycałem w różnych formach. Z tworzenia pogłębionych recenzji także musiałem zrezygnować, ale niestrudzenie co miesiąc dostarczałem Wam przegląd premier w ramach cyklu Aktualnie w Głośnikach! Zawiesiłem się również z tworzeniem podcastów… Codziennie jednak spoglądam na zakurzony mikrofon i fajnie byłoby do tej formy przekazu powrócić. Mimo wszystko dostarczyłem Wam taką samą ilość tekstów, co w roku ubiegłym i zasadniczo jestem zadowolony z jakości popełnionych relacji koncertowych, które zdominowały ten rok. Jeśli chodzi o inne pomniejsze sukcesy, to niedawno świętowałem 10-lecie założenia bloga! Przy tej pięknej okazji odświeżyłem logo i pojawiłem się na TikToku (podrozemuzyczne), choć z tą platformą dopiero się zaznajamiam. A z tych nieco większych… No tu muszę przyznać, że znalezienie się wśród grona delegatów na Great September w Łodzi było fantastycznym przeżyciem! Cieszę się, że w ten sposób doceniono moje wieloletnie, acz wciąż skromne działania!
A skoro o branży muzycznej mowa, to tradycyjnie wysyłam podziękowania wytwórniom płytowym, promotorom, menadżerom, przyjaciołom, a zwłaszcza Artystom za podsyłane do mnie płyty, zalewanie mojej skrzynki pocztowej wiadomościami, zaproszenia, spotkania na koncertach, wszelkie lajki i linkowanie moich treści w świat! Dzięki Wam cały czas czuję, że ta moja zabawa w muzycznego blogera ma sens!
Czas przejść do tematu muzycznych premier roku 2022! Na ilość i jakość
zeszłorocznych wydawnictw nie sposób narzekać. Ba, pod koniec roku wręcz
czułem się już dziwnie przebodźcowany śledzeniem i odsłuchiwaniem
najciekawszych pozycji. No i oczywiście nie udało się zapoznać z wszystkimi albumami, stąd też być
może będziecie zaskoczeni brakiem kilku albumów w poniższych rankingach,
szczególnie w polskich sekcjach (przyznaję, że w minionym roku byłem bardziej sfokusowany na zagranicy). Co prawda zdecydowałem się na zaległe
pojedyncze odsłuchy na początku stycznia, ale to trochę tak, jakby z poziomu
całego sezonu oceniać zawodnika, który wszedł na pole gry z ławki zaledwie
raz. Zresztą nie traktujcie tych rankingów na poważnie. Oczywiście te
pierwsze miejsce są nieprzypadkowe, ale im dalej, tym bardziej wkradała się
pewna losowość. No i przede wszystkim: to nie jest de facto wybór najlepszych
płyt. To są po prostu moje ulubione płyty tego roku! Płyty, które najczęściej gościły u mnie w głośnikach, wypełniały serce radością lub melancholią, intrygowały, zdumiewały, wyrywały z kapci, zachęcały do tańca, świetnie wypadły na żywo itd. Oczywiście nie
zabrakło również tytułów, które pojawiają się w czołówkach wielu portali muzycznych.
Niemniej chciałbym byście traktowali ten zbiór albumów jako taki przewodnik i
poradnik, co może jeszcze warto odsłuchać z tego 2022 roku. A zaskoczeń nie
zabraknie! Gwarantuję! Przyznaję też, że zgodnie ze statystykami, poświęciłem
trochę mniej czasu (w perspektywie całego roku o sześć dni mniej w stosunku do
2021) na słuchanie muzy niż w pandemicznych czasach. Stąd też ostatecznie
ilość wyróżnionych albumów skromniejsza (łącznie 55) od tej zeszłorocznej. Nawet w wymiarze
praktycznym moje regały z winylami i płytami CD nie doczekały się większych
uzupełnień... Chociaż to też kwestia pewnych oszczędności związanych z
galopującą inflancją i wzrostem kosztów związanych z koncertowymi podróżami, które zdominowały mój rok 2022.
Dobra, na tym zakończę ten nieco przydługi wstęp, bo jeszcze sporo materiału
przed Wami! Przyjemności!
➖➖➖➖➖
KONCERTY 2022
Styczeń:
Luty:
Marzec:
- Kaśka Sochacka w Grudziądzu
- Tomasz Makowiecki w Chełmnie
Kwiecień:
- Nothing But Thieves w Warszawie
- Natalia Przybysz w Bydgoszczy
- Franz Ferdinand w Warszawie
Maj:
Czerwiec:
- Orange Warsaw Festival (dzień drugi)
- My Chemical Romance w Warszawie
- Tempelhof Sounds
- Dawid Podsiadło we Wrocławiu
- Kasia Kowalska w Chełmnie
- Aurora w Gdańsku
- Open'er Festival
Lipiec:
- Coldplay w Warszawie
- Colours Of Ostrava
- Secret Garden w Chełmnie (Heima, L.Stadt, The Bullseyes)
Sierpień:
Wrzesień:
- On Air Festival
- Biffy Clyro i De Staat w Warszawie
- Festiwal Nada w Toruniu (Ta Ukrainka, Daria ze Śląska)
Październik:
- Arcade Fire w Warszawie
- Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu (Julita Zielińska)
- Placebo w Warszawie
- Men I Trust w Warszawie
- Great September
- Sigur Rós w Warszawie
Listopad:
- Dawid Podsiadło w Ergo Arenie
- The Pretty Reckless w Warszawie
- Phoenix w Berlinie
- Wolf Alice w Berlinie
- 18-stka Much w Poznaniu
- Piotr Zioła w Toruniu
➖➖➖➖➖
EP-ki / MINIALBUMY 2022
10. THE HEAVY HEAVY – "LIFE AND LIFE ONLY"
W lipcu odkryłem fantastyczną formację The Heavy Heavy! Jeśli lubicie
klimaty à la The Mamas & The Papas, to twórczość tego brytyjskiego
duetu przypadnie Wam do gustu! Will Turner i Georgie Fuller nie mają w
zamyśle pisać historii muzyki na nowo, tylko po prostu zgrabnie łączą
elementy bluesa, soulu, psychodelicznego rocka i słonecznego popu, by
przywołać tęsknotę za erą dzieci kwiatów i latami 60. i 70. ubiegłego
wieku!
9. CHAIR – "PO CO MUZYKA"
Takiego retro indie postpunka z domieszką country i synthpopu nam
brakowało! Serio, możecie odstawić krzesło w kąt i bezwstydnie dać
się porwać tej muzie! Cura i Hubert Kurkiewicz czarują swoją
szarmancką postawą i charyzmą.
8. MAJLO – "IT MIGHT BE REAL"
Okładka tego wydawnictwa przypomina mi o druzgocącym
emocjonalnie albumie "Monument" Keatona Hensona, ale Majlo idzie w zupełnie
przeciwnym kierunku. To dawka światowego songwritingu o uzdrawiających
właściwościach. Tak, ten materiał jest niezwykle pozytywny i podnoszący na
duchu! Świetny w bogatej warstwie instrumentalnej, lirycznej oraz
wokalnej! No kurde, złoty chłopak z tego Majlo!
7. DORA JAR – "COMFORTABLY IN PAIN"
Muzycznym odkryciem okazała się dla mnie Dora Jark z EP-ką "comfortably
in pain". W pewnym sensie nawet mógłbym ją porównać do Nilüfer Yanyi za
nieszablonowe podejście do muzyki popowej. Miałem poczucie obcowania z
czymś może nie tyle nowatorskim, ile z propozycją po prostu świeżą i
ciekawą. Dominują tu chwytliwe melodie, czarujący wokal, zaskakujące i
teatralne aranżacje. Bawiłem się przez te 12 minut wyśmienicie! Nie dziwię
się, że Billie Eilish zaprosiła ją na kilka koncertów w roli supportu na
swojej zeszłorocznej trasie po Stanach. Wkrótce o Dorze Jarkowskiej (tak,
ta dziewczyna ma korzenie polskie, podkreśla je w wywiadach i od czasu do
czasu odwiedza nasz kraj!) może być naprawdę głośno!
6. MAN-MADE SUNSHINE – "MAN-MADE SUNSHINE"
Conor Mason z Nothing But Thieves w solowym wydaniu! Ten projekt
pozwolił Conorowi zagnieździć swój piękny wokal w nieco bardziej
eksperymentalnych kompozycjach. Odejście od gitarowych brzmień na rzecz
awangardowego alt-popu podszytego elektroniką i psychodelią jest
niezwykle intrygujące, ale nie odwraca zbytnio uwagi słuchacza od
lirycznej strony tego wydawnictwa, w której Manson zanurza się w swojej
przeszłości, przywołuje traumy, zagłębia się w głęboko skrywanych
emocjach i po prostu szczerze przygląda się w lustrze.
5. JANN – "POWER"
Jann właściwie od pierwszego singla został okrzyknięty wielkim
talentem. Kolejne kompozycyjne propozycje tylko to potwierdzały, a
debiutancka EP-ka... No cholibka, to alt-popowa propozycja ma
międzynarodowym poziomie! Jann nie określa tu jednoznacznie
muzycznej ścieżki, którą będzie się kierował, ale pokazuje
uniwersalność swojego talentu i wrażliwości. "Power" rozpoczyna się
z wysokiego C, od kompozycji ustrojonych w taneczny beat, by z każdą
kolejną chwilą miarowo wyciszać się w stronę balladowych, rozległych
pejzaży. W tym całym anturażu zwracam szczególną uwagę na sakralne
wstawki, które brzmią fantastycznie i są też wynikiem chóralnej
przeszłości tego młodego artysty. To idealna wizytówka i wstęp do
kolejnych rozdziałów kariery, o której będzie głośno!
4. RUNFORREST – "RUN!"
We wrześniu ukazała się druga EP-ka od Runforresta "run!"! Nie
uciekajcie przed nią! Biegiem do streamingów, bo Grzegorz Wardęga to
nieprzeciętny talent! I jakże wspaniały wokalista! Na nowym dziele
odważnie flirtuje z elektroniką, ale głęboka dawka emocji wciąż
bliska folkowym i singer-songwriterskim inspiracjom. Brzmi to
po prostu światowo!
3. ALIX PAGE – "OLD NEWS"
Alix Page za sprawą kompozycji "Radiohead" trafiła na początku roku na
listę moich muzycznych odkryć, a w kwietniu poświęciłem trochę więcej
czasu jej twórczości, przesłuchując EP-kę "Old News" oraz sesję live
dla Audiotree i... Och, no absolutnie skradła mi tę moją drugą połówkę
serca, która szuka songwriterskich uniesień. Nie da się uciec od porównań
Alix do Phoebe Bridgers, Clairo, czy choćby Gracie Abrams. Z tą drugą
wiąże Alix przyjacielska relacja, po tym gdy skowerowała utwór "I Miss
You, I'm Sorry". Zaowocowało to ich wspólną trasą po USA, gdzie Page z
debiutancką EP-ką i dwoma singlami na koncie była przyjmowana niezwykle
ciepło. Trudno się temu dziwić, bo muzyczne opowieści Alix idealnie
wpisują się w popularny obraz nastolatki grającej smutny pop. Proste
akordy przekształca w niezwykłe głębokie, szczere i emocjonalne historie o
nastoletnich miłosnych zawirowaniach i bolesnych rozstaniach. Ten
nastrojowy indie-pop jest wypełniony gwieździstymi pejzażami oraz szczyptą
grunge'owej energii. Niby nic nowego, ale Alix ma w sobie ten nieokreślony
magnes, a z jej szczerymi wyznaniami trudno nie znaleźć wspólnego języka.
Warto mieć tę 20-letnią artystkę na uwadze!
2. GRETEL HÄNLYN – "SLUGEYE"
Debiutancka EP-ka 19-letniej artystki z Londynu, która dołączyła w tym
roku do listy moich top muzycznych odkryć! Piekielnie zdolna z niej
dziewczyna! Łączy wszystkie swoje muzyczne inspiracje (Nirvana, Nicka
Cave, Nico i The Velvet Underground) ze swoją dystopijną wizją i niezwykle
mrocznym wokalem w unikalną paletę gotyckich dźwięków. To udane
wprowadzenie do jej muzycznego uniwersum, które rysuje się nader
obiecująco!
1. BRODKA – "SADZA"
Cenię Brodkę za to jak sprawnie potrafi się muzycznie kamuflować w różnych stylach i zawsze odnosi sukces. "Sadza" na wielu poziomach to miłe zaskoczenie. Po pierwsze to powrót do polskojęzycznych tekstów. Po drugie takiej dawki autorefleksyjnych opowieści od Moniki jeszcze nigdy wcześniej nie otrzymaliśmy. Odkrywanie znaczeń kolejnych wersów jest satysfakcjonujące, gdyż to dzieło niezwykle przemyślane i dojrzałe. Warstwa instrumentalna i produkcyjna także zadziwia swoim kierunkiem. Mamy tu bowiem do czynienia z odejściem od nagrywania żywego instrumentarium w studiu. Współpraca z producentem Przemysławem Jankowiakiem aka 1988 sprawia, że orbitujemy wokół hip-hopowych inspiracji, ale bez obaw, gdyż od samego początku założenie było jasne: efektem końcowym mają być melodyjne piosenki. Rezultat ten jest naprawdę oryginalny i fascynujący, a tytuł idealnie odzwierciedla gęstą atmosferę tego materiału.
Wyróżnienia:
-
COALS – "REWAL"
-
SMÜGY – "ME IN MY OLD BLUE JEANS"
-
THE VACCINES – "PLANET OF YOUTH"
-
WOLF ALICE – "BLUE LULLABY"
- OF MONSTERS AND MEN – "TĺU"
- KRISTIANE – "STATE LINES"
-
DODIE – "HOT MESS"
- CLEOPATRICK – "DOOM"
- KOLUMBIA – "MONUMENTY"
➖➖➖➖➖
Zagraniczne Debiuty 2022
10. MARINA SATTI – "YENNA"
Moje największe odkrycie podczas Colours Of Ostrava! Występ tej
artystki był objawieniem! Marina pochodzi z Grecji i w swojej
twórczości miesza estetykę popu z greckim folklorem. Porównania
do Rosalii łączącej pop z flamenco i latynoskimi tradycjami są
tu jak najbardziej na miejscu! W czerwcu Satti zaprezentowała
debiutancki album "Yenna", który po powrocie z Ostrawy
odsłuchałem i... Nie jest może on idealnie skonstruowany, ale
ukazuje potencjał tkwiący w muzycznej wizji Mariny. Elementy
ludowych pieśni połączone z delikatną elektroniką i
fantastycznym wokalem Satti intrygują i potrafią w wielu
momentach zachwycić. Warto obserwować tę dziewczynę, bo jeśli
tylko udoskonali swoje rzemiosło, to śmiało może rywalizować z
międzynarodowymi rówieśnikami.
9. PLAINS – "I WALKED WITH YOU A WAYS"
Mam słabość do wokalnych harmonii, a między głosami Waxahatchee i
Jess Williamson wytworzyła się niezwykle cudowna chemia. Obie
artystki zarzekają się, że to ich jednorazowy muzyczny flirt.
Byłoby naprawdę szkoda, bo obie tworzą magiczną atmosferę, lokując
swoje opowieści na tle folkowych kompozycji ze szczyptą
amerykańskiego country. Niejednokrotnie podczas odsłuchu czułem
przyjemny ścisk zachwytu w serduchu.
8. SKULLCRUSHER – "QUIET THE ROOM"
Zapewne znajome Wam jest to uczucie, gdy zostajecie
sami w domu i Wasze zmysły na tyle wyostrzają się, że
słyszycie każde skrzypnięcie drzwi... Odsłuch
debiutanckiego albumu Skullcrusher wiąże się z podobnymi
odczuciami. Artystka z pajęczą delikatnością tka emocje
na tle indie-folkowych brzmień osnutych mrokiem i
mgiełką tajemnicy. A pomiędzy wplata detale i
eksperymenty dźwiękowe (subtelne szumy, zakłócenia), które sprawiały, że nie odczuwałem obcowania z kolejnymi
klonopodobnymi singer-songwriterskimi kompozycjami. I na
szczęście te przeszkadzajki nie wytrącają, a wręcz
wzmacniają emocjonalny przekaz. To także zasługa
syreniego wokalu Skullcrusher, który skutecznie zachęca
do zwiedzenia chaty wypełnionej jej traumatycznymi
wspomnieniami. Abstrakcyjne i ambientowe pejzaże
dźwiękowe pochłaniają, ale wymagają także skupienia i
kilkukrotnego przesłuchania – satysfakcja gwarantowana.
Bezkompromisowy debiut!
7. OLIVER SIM – "HIDEOUS BASTARD"
Na solowym krążku Oliver Sim, basista, wokalista i autor
tekstów The xx, kreuje swój własny autoportret, podążając
śladami za własną miłością do horrorów oraz, co istotniejsze,
podróżując w głąb samego siebie. Jego wyznanie w paradoksalnie
do tytułu przepięknym utworze "Hideous" jest porażające. Otóż
Oliver otwarcie przyznaje się, że od siedemnastego roku życia
żyje z wirusem HIV. I już za samo wpuszczenia słuchacza w tak
szczerą przestrzeń należy artystę docenić. A jeśli dodamy do
tego, że przez cały krążek Oliver umiejętnie wskazuje
uniwersalną drogę od walki ze kajdanami wstydu i wyobcowania po
zyskanie pewności siebie, samoakceptację, przy wsparciu rodziny
i bliskich osób – to liryczna wartość tego albumu jest nie do
przecenienia. Solowe dzieło Sima porusza jednak nie tylko
liryczną stroną, ale także interesującą warstwą muzyczną, którą
produkował przyjaciel z zespołu – Jamie xx. Właśnie w tym
aspekcie zakradają się elementy grozy: złowieszcze dźwięki,
pogłosy, mroczne gitary, niepokojące linie fortepianu,
przeszywające syntezatory... Jednak w połączeniu z aksamitnym
wokalem Olivera i jego duchowym romantyzmem ta upiorna produkcja
tworzy mieszanką... No w moim odczuciu, oprócz tego, że –
powtórzę – intrygującą, to również bardzo ciepłą. Wspaniały
debiut!
6. GENTLY TENDER – "TAKE HOLD OF YOUR PROMISE!"
Trafiłem na tę londyńską supergrupę poprzez The Big Moon, bowiem
wokalnie udziela się tutaj Celii Archer. Formację do życia zaś
powołali byli członkowie nieodżałowanego zespołu Palma
Violets: Sam Fryer, Pete Mayhew i Will Doyle. A skład
uzupełnia gitarzysta Adam Brown. Na ich albumie "Take Hold Of Your
Promise!" znajdziemy kolekcję uduchowionych kompozycji o folkowym
posmaku ze szczyptą psychodelicznego popu z lat 60. i 70. Magnesem
tego albumu są piękne harmonie o gospelowej wrażliwości połączone
z imponującym, barytonowym wokalem Fryera. Do tego bardzo ciepłe
instrumentarium i liryka lawirująca między wymiarami światła i
mroku. Czuć, że te piosenki pisane były prosto z serca i swoim
kojącym tonem potrafią być antidotum na te mroczne czasy. Cudne
muzyczne odkrycie!
5. MORMOR – "SEMBLANCE"
Twórczość Kanadyjczyka Setha Nyquista znajduje się na moim
radarze od 2018 roku i nie ukrywam, że pokładam w talencie i
wrażliwości tego artysty sporą wiarę. Po dwóch udanych EP-kach
wreszcie doczekaliśmy się jego debiutanckiego albumu! MorMor nie
zawiódł moich oczekiwań, choć zdaję sobię sprawę, że trudno będzie
o globalny rozgłos. Kto jednak w swoich muzycznych wędrówkach
trafi na psycho-dream-popowe kompozycje MorMora, ten powinien
zostać oczarowany. Mikstura sypialnianego dream-popu,
ocieplającego soulu i intrygującego alternatywnego r'n'b potrafi
niecnie zakraść się do środka serducha i wywołać sporo
przyjemności. Seth ma talent do pisania świetnych, pamiętliwych
melodii. Weźmy choćby za przykład fantastyczne "Here It Goes
Again", które brzmi jak jakiś zapomniany klasyk. MorMor uwodzi
również swoim androgynicznym wokalem, którego subtelność bywa
zdumiewająco bolesna ("Days End"). Odsłuchując "Semblance"
zanurzamy się w marzycielskich strukturach, choć nie brakuje też
ciekawych skrętów w stronę funkowych klimatów, industrialnych
bitów, pulsujących rytmów, a końcówka zachwyca
ambientowo-filmową atmosferą. MorMor w swojej kruchości jest
magnetyzujący. Jeden z piękniejszych debiutów minionego roku!
4. YARD ACT – "THE OVERLOAD"
Wobec debiutu kwartetu z Leeds rosły bardzo wysokie oczekiwania. Szczerze i troszkę nawet świadomie
postanowiłem nie budować w sobie hype'u wokół ich twórczości,
stąd właściwie nie wspominałem o nich na blogu, ale to nie
oznaczało, że nie znaleźli się na moim radarze obiecujących
postpunkowych bandów z Wysp. Zastosowana przeze mnie taktyka
sprawiła, że ten debiut już od pierwszych sekund kapitalnego,
tytułowego utworu porwał i rozradował moje muzyczne serducho! I
właściwie do ostatnich dźwięków nie stwierdziłem żadnej
zadyszki!
Doprawdy renesans sceny postpunkowej w ostatnich latach jest fascynujący, a Yard Act rozpychają się łokciami w tej muzycznej materii szeroko i bezpardonowo. A właściwie to nawet nie muszą bić o miejsce w czołowym szeregu przedstawicieli nowej fali postpunku, bo ich twórczość jest na tyle świeża i wyróżniająca się (ale nie nowatorska, bo sami przyznają się do inspiracji stylem The Fall), że zapełnia jakąś niepisaną wcześniej lukę. Najprościej byłoby Yard Act umiejscowić obok debiutującej w 2021 roku grupie Dry Cleaning. Twórczość obu zespołów opiera się na tym samym fundamencie: wkomponowaniu wokalnego monologu w żarliwe postpunkowe instrumentarium. Ale operują zupełnie przeciwnymi środkami. Florence Shaw – wokalistka Dry Cleaning – przykuwa uwagę słuchacza poetyckimi historiami zadeklamowanymi w niemalże flegmatyczny sposób, natomiast James Smith prawi celne polityczno-społeczne komentarze w sposób nader żywiołowy, błyskotliwy oraz niezwykle sarkastyczny i dowcipny, choć pod tym czarnym humorem ukrywa się również pewna nuta punkowego gniewu. Nawet jeśli będziecie mieli problemy z pełnym docenieniem wszelkich lirycznych smaczków (nie da się ukryć, że ta warstwa dość mocno ukierunkowana na brytyjskich odbiorców), to nie zawiedzie Was styl, w jakim są one podawane! Nie brakuje tu euforycznych melodii, chwytliwych refrenów, odpowiedniego tempa, ciekawych zwrotów akcji! Myślę, że nie popełnię dużego błędu, jeśli ich twórczość określę jako swego rodzaju disco postpunk! Na swój sposób porywający!
Doprawdy renesans sceny postpunkowej w ostatnich latach jest fascynujący, a Yard Act rozpychają się łokciami w tej muzycznej materii szeroko i bezpardonowo. A właściwie to nawet nie muszą bić o miejsce w czołowym szeregu przedstawicieli nowej fali postpunku, bo ich twórczość jest na tyle świeża i wyróżniająca się (ale nie nowatorska, bo sami przyznają się do inspiracji stylem The Fall), że zapełnia jakąś niepisaną wcześniej lukę. Najprościej byłoby Yard Act umiejscowić obok debiutującej w 2021 roku grupie Dry Cleaning. Twórczość obu zespołów opiera się na tym samym fundamencie: wkomponowaniu wokalnego monologu w żarliwe postpunkowe instrumentarium. Ale operują zupełnie przeciwnymi środkami. Florence Shaw – wokalistka Dry Cleaning – przykuwa uwagę słuchacza poetyckimi historiami zadeklamowanymi w niemalże flegmatyczny sposób, natomiast James Smith prawi celne polityczno-społeczne komentarze w sposób nader żywiołowy, błyskotliwy oraz niezwykle sarkastyczny i dowcipny, choć pod tym czarnym humorem ukrywa się również pewna nuta punkowego gniewu. Nawet jeśli będziecie mieli problemy z pełnym docenieniem wszelkich lirycznych smaczków (nie da się ukryć, że ta warstwa dość mocno ukierunkowana na brytyjskich odbiorców), to nie zawiedzie Was styl, w jakim są one podawane! Nie brakuje tu euforycznych melodii, chwytliwych refrenów, odpowiedniego tempa, ciekawych zwrotów akcji! Myślę, że nie popełnię dużego błędu, jeśli ich twórczość określę jako swego rodzaju disco postpunk! Na swój sposób porywający!
3. WET LEG – "WET LEG"
Rhian Teasdale i Hester Chamber – przyjaciółkom z Isle Of Wight –
zamarzyła się muzyczna przygoda rockowego zespołu i do jej
spełnienia wystarczył debiutancki singiel "Chaise Longue", po którego premierze posypały się pochwały od krytyków i słowa
wsparcia od m.in.: Iggy'ego Popa, Dave'a Grohla, Florence Welch.
Wieści o potencjale Wet Leg rozchodziły się w ekspresowym tempie,
fanów przybywało, single z milionowymi odsłuchami, kontrakt z
Domino Records... W branży oczekiwania wobec debiutanckiego albumu
tego brytyjskiego zespołu urosły do ogromnych rozmiarów. A kluczem
do tego sukcesu okazał się... humor! Blisko trzydziestoletnie
dziewczyny z błyskotliwością oraz smaczną i niekiedy kąśliwą
żartobliwością rozprawiają się z rozczarowującym procesem
dorastania. A muzycznie wszystko uplasowane zostało w porcji
gitarowych dźwięków na styku indie-rocka i popularnego obecnie
postpunka. Każdy kolejny singiel potwierdzał słuszność tego
obranego pomysłu na siebie, a kolekcja dwunastu utworów na
imiennym debiucie ostatecznie okazała się zbiorem gitarowych
petard, wśród których nie ma słabszego momentu. To triumfalny
zestaw bezczelnie przebojowych kompozycji połączonych ze szczyptą
kobiecego uroku, kokieteryjnego wokalu, dobrego humoru i
pasjonującej energii. I oto mamy jeden z najlepszych debiutów minionego roku!
2. THE SMILE – "A LIGHT FOR ATTRACTING ATTENTION"
Wyczekiwany debiut supergrupy założonej przez tandem Thoma
Yorka i Jonny'ego Greenwooda z Radiohead oraz perkusistę Toma
Skinnera (Sons Of Kemet)! O tym muzycznym projekcie świat po raz
pierwszy usłyszał tuż przed startem livestreamowej wersji Glastonbury Live At Worthy Farm w 2021 roku.
Specjalnie dla ich występu wykupiłem dostęp do tej transmisji i
absolutnie było warto! Wydawało się już w tamtym momencie, że są
gotowi do publikacji materiału, ale ostatecznie przyszło nam
cierpliwie czekać na ten moment niemalże rok. Premiera "A Light
For Attracting Attention" była poprzedzona serią bardzo
obiecujących singli, a całość... To koneserska uczta! Kreatywne
połączenie leniwego postpunka, esencji bandu rodzącego się w
garażu, charakterystycznej melancholii Yorka, kinematograficznej
fascynacji Greenwooda i jazzowego bębnienia Skinnera. Czuć
między tą trójką znakomitą chemię! Efektem jest jeden z
najlepszych pobocznych projektów/odgałęzień Radiohead, bo...
brzmi niemal zupełnie jak Radiohead! W moich ustach to jednak nie jest zarzut. Z głęboką satysfakcją zanurzyłem się w ten muzyczny
obraz pełen psych-rockowych odjazdów z jazzowym posmakiem i
przepięknych, balladowych melodii ("Free In The Knowledge" to
cudo!). Piękno tej płyty wręcz oślepia!
1. ETHEL CAIN – "PREACHER'S DAUGHTER"
Pośród wielu głośnych majowych premier wyłowiłem absolutną perełkę,
która zniewalała mnie przez następne miesiące. Mowa o debiutanckim
albumie "Preacher's Daughter" Ethel Cain, przy czym Ethel Cain to po
prostu muzyczne alter ego 24-letniej Amerykanki Hayden Silas Anhedönii.
Nie ukrywam, że sięgnąłem po ten materiał zachęcony niezwykle
pochlebnymi recenzjami krytyków muzycznych i było warto! Absolutne
muzyczne odkrycie i objawienie! "Preacher's Daughter" to epickie,
oszałamiające dzieło, które musicie przesłuchać! Mieszanka eterycznego
dream-popu, dewastującego slowcore, alt-rocka, folku, country podana w
gotycko-amerykańskim klimacie! Do tego olśniewający, anielski,
strzelisty i intymny wokal oraz warstwa liryczna będąca pewnego rodzaju
polem bitwy religii i erotyzmu, ucisku i wyzwolenia! Tu warto dodać, że
stojąca za tym albumem Hayden wychowywała się pośród opresyjnej
społeczności południowych baptystów na Florydzie. W wieku 16 lat
opuściła Kościół po tym jak została poddana ostracyzmowi po ujawnieniu
homoseksualnej orientacji. W wieku 18 lat wyprowadziła się z domu
rodzinnego, a dwa lata później ujawniła się jako transseksualna kobieta.
Ta historia odbija się na tym albumie, bo Amerykanka nie potrafi uciec
od inspirowania się religią, ale zderza ją w fascynujący sposób z
intymną stroną miłości. Pomiędzy wplata też refleksje na temat życia w
niewielkim miasteczku (małomiasteczkowy romantyzm), toksyczności
związków, śmierci, rodzinnych konfliktów… Stworzone alter ego w postaci
Ethel jest ucieleśnieniem ucieczki i nowego początku oraz związanego z
tą przemianą równoczesnego mroku, chaosu i piękna. Jej historia jest
obrazem próby odnalezienia się w amerykańskim śnie i zmagania się z
brutalnymi miłosnymi relacjami oraz głębokim poczuciem winy religijnej
związanej z poszukiwaniem tejże miłości. Ethel z niezrównaną mocą wciąga
nas w swój świat i warto zakosztować tej ponad 75-minutowej muzycznej
epopei. Długiej jak na współczesne standardy, ale obiecuję, że czas przy
niej zupełnie się nie dłuży. Każda nuta jest tu potrzebna, pejzaże
dźwiękowe są genialnie budowane przez gitarowe solówki, pianino i
monumentalny gotycki instrumentalizm, a eksplozje kakofoniczny dźwięków
wyrywają kilkukrotnie z marzycielskiego letargu. I do tego trzeba
pochwalić precyzyjną produkcję, która tworzy wyjątkową symbiozę z
warstwą liryczną, budując ponadprzeciętną sugestywną całość.
Niezwykłe doznania są gwarantowane! Weźmy za przykład kompozycję "Ptolemaea", która swoją formą przeraża i poraża! Nie chcę spoilerować, ale koniecznie słuchajcie od początku do końca! W pewnym momencie zmrozi Wam krew w żyłach! Serio, nigdy się tak nie wystraszyłem przy słuchaniu muzy!
Ethel stworzyła niezwykłe uniwersum i ten debiut ma być podobno początkiem muzycznej, książkowej i filmowej trylogii. Ambitnie! Cain objawia się jako jedna z najbardziej obiecujących i intrygujących współczesnych twórczyń współczesnego popu, której kompozytorski talent można stawiać obok Florence Welch i Lany Del Rey. Zresztą sama Florence nie szczędzi pochwał pod adresem Ethel, a podczas koncertu w Denver zaprosiła ją na scenę do wspólnego wykonania "Morning Elvis". Zapis tego duetu jest dostępny na streamingach!
Niezwykłe doznania są gwarantowane! Weźmy za przykład kompozycję "Ptolemaea", która swoją formą przeraża i poraża! Nie chcę spoilerować, ale koniecznie słuchajcie od początku do końca! W pewnym momencie zmrozi Wam krew w żyłach! Serio, nigdy się tak nie wystraszyłem przy słuchaniu muzy!
Ethel stworzyła niezwykłe uniwersum i ten debiut ma być podobno początkiem muzycznej, książkowej i filmowej trylogii. Ambitnie! Cain objawia się jako jedna z najbardziej obiecujących i intrygujących współczesnych twórczyń współczesnego popu, której kompozytorski talent można stawiać obok Florence Welch i Lany Del Rey. Zresztą sama Florence nie szczędzi pochwał pod adresem Ethel, a podczas koncertu w Denver zaprosiła ją na scenę do wspólnego wykonania "Morning Elvis". Zapis tego duetu jest dostępny na streamingach!
Wyróżnienia:
- GHOSTLY KISSES – "HAEVEN, WAIT"
- MARCUS MUMFORD – "(SELF-TITLED)"
- LOS BITCHOS – "LET THE FESTIVITIES BEGIN!"
- OSKA – "MY WORLD, MY LOVE, PARIS"
- THE MYSTERINES – "REELING"
- FERRIS & SYLVESTER – "SUPERHUMAN"
- KING HANNAH – "I'M NOT SORRY, I WAS JUST BEING ME"
- ALFIE TEMPLEMAN – "MELLOW MOON"
- RENFORSHORT – "DEAR AMELIA"
➖➖➖➖➖
Polskie Debiuty 2022
7. MAGDA KLUZ – "GŁĘBINY"
W głębinach wrażliwości Magdy Kluz można tonąć z nieukrywaną
przyjemnością. Poprzednia EP-ka Magdy nosiła tytuł "Akweny" i
tenże związek jej twórczości z symboliką wody jest silny i
wyczuwalny. "Głębiny" zachwycają melancholijnym nastrojem,
błogimi dźwiękami i spokojnym wokalem młodej artystki. Jej
szczere opowieści tworzą jednolitą całość – trudno tu
doszukiwać się słabszych momentów. Takie folkowe próby
wypełniają moją duszę falami rozkoszy.
6. VINCENT – "STANY"
O tym utalentowanym trójmiejskim artyście już kilka razy
wspominałem na blogu, doceniałem jego imienną
EP-kę, a teraz czas na pełnowymiarowe wydawnictwo! Koncepcja
tego albumu jest prosta, ale skuteczna: na bazie osobistych i
szczerych opowieści Vincenta wędrujemy razem z nim przez
uniwersalne stany emocjonalne. W pierwszej połowie krążka
błądzimy w mroku, ale w już w drugiej części przez ciemne
chmury z nieśmiałością przebijają się słoneczne promienie i
odnajdujemy ścieżkę nadziei. Pod względem muzycznym to bardzo
niespieszny, stonowany, retro materiał z bogatym tłem
instrumentalnym i głęboko osadzonym, ciepłym wokalem
Vincenta.
Rzewne i melancholijne ballady wymagają odpowiedniego stanu skupienia, ale warto dać im szansę i poznać tę muzyczną historię Vincenta. To nie jest porywający album, ale klimat estradowego sentymentalizmu może przypaść do gustu.
Rzewne i melancholijne ballady wymagają odpowiedniego stanu skupienia, ale warto dać im szansę i poznać tę muzyczną historię Vincenta. To nie jest porywający album, ale klimat estradowego sentymentalizmu może przypaść do gustu.
5. MONSIEUR PREMIERE – "DŁUGIE NOCE, KRÓTKIE DNI"
Debiut wrocławskiej formacji Monsieur Premiere jest
wypełniony satysfakcjonującą dawką rockowych brzmień! Dużo tu
gitarowych emocji utkanych w vintage'owym stylu, odwołujących
się do tradycji amerykańskiego blues-rocka, ale jednak na
wskroś wszystko brzmi tu niezwykle nowocześnie i czuć, że jest
zagrane z żarliwą pasją. Bardzo melodyjne kompozycje okraszone
fantastycznym wokalem szybko wpadają w ucho i mają w sobie ten
nieuchwytny błysk dobrej jakości. Takie rockowe granie w
naszym kraju to ja szanuję i gorąco polecam!
4. DUXIUS – "REMANENCE"
W listopadzie miała miejsce premiera debiutanckiego albumu
"Remanence" Duxius, czyli muzycznego projektu Edyty Rogowskiej
– wokalistki, kompozytorki, autorki tekstów i
instrumentalistki! Miałem tę przyjemność zapoznać się z tym
materiałem przedpremierowo tuż po Great September i przez
kilka dni ten krążek nie opuszczał mojego radia w samochodzie.
I absolutnie szczerze – podróże z tymi dźwiękami obfitowały w
przyjemne doznania! To treściwy, ale niezwykle różnorodny
materiał, w którym jednakże dominują pozytywne brzmienia z
funkową zadziornością, soczystymi liniami basowymi, tanecznymi
wibracjami i świetnymi tekstami śpiewanymi... w trzech
językach! Nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań, ale tutaj
te fuzje językowe (w obrębie nawet jednego utworu, jak ma to
miejsce choćby w kapitalnym "Daredevil") wybrzmiewają
niezwykle naturalnie. Dla utrzymania emocjonalnego balansu
mamy tu też kilka balladowych momentów, na czele z
przewspaniałą kompozycją "Dziki Bez"! Mam nadzieje, że za
chwilę posypią się dla Duxius oferty z polskich klubów i
festiwali, bo wyczuwam tu spory potencjał koncertowy!
Sprawdźcie sami! Polecam!
3. LUNA – "NOCNE ZMORY"
Luna zadebiutowała pełnoprawnym wydawnictwem z kompozycjami w języku
polskim! Muszę się przyznać, że jej twórczość lepiej
podchodziła mi, gdy była prezentowana w języku szekspirowskim,
ale ostatecznie przełamałem się i... Cholera, no jednak i w
tym przypadku można totalnie zanurzyć się z Luną w jakimś
alternatywnym wymiarze, który zabiera w podróż przez senne
projekcje podbite nowoczesną produkcją popową. Luna jest niewątpliwie nieszablonową artystką na naszej scenie
muzycznej i blask jej talentu coraz bardziej zniewala.
2. HEIMA – "W DOMU"
W 2007 roku premierę miał niezwykły koncertowy film dokumentujący
wyjątkową trasę islandzkiej formacji Sigur Ros, która zagrała
szereg darmowych i niezapowiedzianych koncertów w swoim rodzinnym
kraju. Obraz został zatytułowany jako "Heima" ("W domu"). Dziesięć
lat później stał się on inspiracją dla nadania nazwy zespołowi
tworzonemu przez młode muzyczne talenty z Łodzi. I to odniesienie
do Sigur Ros jest znakomitym tropem do określenia fundamentów
twórczości Heimy. W muzyce zespołu tworzonego przez Olgę
Stolarek (wokal), Pawła Pałygę (gitara), Macieja Gutowskiego
(bas), Mariusza Sławika (perkusja) odnajdziemy podobną wrażliwość,
oazy spokoju, relaksujące dźwięki, bliskość natury i podniosłe
emocje. Kompozycyjne konstrukcje na ich debiutanckim albumie
oparte są na bardzo przyjemnych, stonowanych, alt-rockowych
melodiach, które cudnie są wzbogacone o smyczki i instrumenty
dęte. Na tym tle swoim charakterystycznym wokalem zachwyca Olga,
która odpowiada również za bardzo poetyckie teksty. Może nawet
liryczna strona tego albumu jest jego najmocniejszą stroną.
Skłania do refleksji, własnych interpretacji, nie ucieka od
społecznego zaangażowania (apel ekologiczny w utworze "Echo") i
raczy nas nawiązaniami do innych literackich dzieł (Ofelia z
utworu "Cicho tonę" to postać zapożyczona z "Makbeta" Szekspira, a
w "Zamknij oczy" padają cytaty z "Dziadów" Mickiewicza). Zwracam
szczególną uwagę na tekst utworu "Halo!", który w obecnych czasach
nabrał zupełnie nowego wymiaru:
Halo, czy też masz dość?
Nienawiścią płonie świat
Stawia nowe, zamiast burzyć stare mury
Wszystko dzieje się na wspak
Nikt nie spodziewał się, że te wersy urzeczywistnią się w tragicznej sytuacji, którą obserwujemy za naszą granicą. Paradoksalnie jednak jest to utwór z ładunkiem pozytywnej energii, dającej nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie pięknie.
Nie ma na tym albumie słabszych momentów i każdy utwór właściwie zasługuje na chwilę uwagi, ale wyróżnię jeszcze kompozycję "Nie spotkamy się" z uwagi na niebanalny gościnny wokal Patryka Pietrzaka. To jak jego śpiew postawiono obok Olgi na zasadzie kontrastu (słodko – gorzko) jest absolutnym majstersztykiem!
Zespół Heima długo pracował i czekał na swój debiut, ale cierpliwość w dążeniu do spełnienia tego marzenia zaowocowała naprawdę dojrzałym materiałem, z którego bije ciepło domowego ogniska oraz emocjonalna uniwersalność. To przepiękny debiut! Naprawdę warto posłuchać! Jestem zachwycony i szczerze biję się w pierś, że w poprzednich latach nie zwróciłem na ich potencjał większej uwagi.
Halo, czy też masz dość?
Nienawiścią płonie świat
Stawia nowe, zamiast burzyć stare mury
Wszystko dzieje się na wspak
Nikt nie spodziewał się, że te wersy urzeczywistnią się w tragicznej sytuacji, którą obserwujemy za naszą granicą. Paradoksalnie jednak jest to utwór z ładunkiem pozytywnej energii, dającej nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie pięknie.
Nie ma na tym albumie słabszych momentów i każdy utwór właściwie zasługuje na chwilę uwagi, ale wyróżnię jeszcze kompozycję "Nie spotkamy się" z uwagi na niebanalny gościnny wokal Patryka Pietrzaka. To jak jego śpiew postawiono obok Olgi na zasadzie kontrastu (słodko – gorzko) jest absolutnym majstersztykiem!
Zespół Heima długo pracował i czekał na swój debiut, ale cierpliwość w dążeniu do spełnienia tego marzenia zaowocowała naprawdę dojrzałym materiałem, z którego bije ciepło domowego ogniska oraz emocjonalna uniwersalność. To przepiękny debiut! Naprawdę warto posłuchać! Jestem zachwycony i szczerze biję się w pierś, że w poprzednich latach nie zwróciłem na ich potencjał większej uwagi.
1. JAKUB SKORUPA – "ZESZYT PIERWSZY"
Już w pierwszych wersach "Intra" (które ponownie pojawia się w
finale w rozszerzonej wersji jako "Outro / 33 lata" i jest to
bardzo interesujący zabieg, bo za drugim razem wydaje się, że ta
piosenka nabiera innego wymiaru) Jakub sugeruje kierunek swoich
muzycznych opowieści: 33 lata dalej szukam piosenek/ Wmówiłem
sobie kiedyś, że na pewno to zmienię/ 33 tyle szukałem siebie.
Tak, "Zeszyt Pierwszy" jest odważnym zapisem bardzo osobistych
przeżyć tego artysty oraz jego pokoleniowych spostrzeżeń
wynikających z uważnych obserwacji. Choć muzyka w życiu Skorupy
była obecna i ważna od najmłodszych lat, to los sprawił, że poznał
smak choćby pracy za barem, handlował samochodami, zyskał
graficzne umiejętności, był copywriterem, pracował w londyńskiej
korporacji, aż w końcu zdecydował się pójść za głosem serca. Na
pustych kartkach zeszytu zaczął zapisywać swoje życiowe
przemyślenia, które ostatecznie przerodziły się w piosenki.
Postanowił zaryzykować i, ku swojemu oraz naszemu szczęściu,
rzucił pracę w korpo. O tym zresztą wprost opowiada w utworze
"Wypowiedzenie z korpo". Echa tego korpoświata słyszę jeszcze w
utworze "Koledzy", w którym Skorupa rzuca światło na problemy
swoich rówieśników, którzy nie radzą sobie z takim stylem życia,
popadają w alkoholizm, depresję, a w skrajnych przypadkach
popełniają samobójstwa. O zagubieniu się we współczesnej
rzeczywistości śpiewają na całym świecie już nastolatkowie, ale
takie szczere głosy nieco starszych kolegów są również niezwykle
potrzebne. Ten album dla wielu trzydziestolatków (do tego grona
należę od minionego roku również ja, więc jestem tym idealnym odbiorcą)
będzie swoim przejrzeniem się w lustrze. A może nawet znajdą się
osoby, które pod wpływem tej historii postanowią również dokonać
życiowego przewrotu kopernikańskiego (płytę można było zresztą zakupić
z dodatkiem w formie symbolicznego zeszytu – fantastyczna idea). A
już z pewnością wszyscy podzielą nostalgiczne westchnięcia do lat
90. obecne choćby w utworach "Joga" oraz "Pamiętnik okresu
dojrzewania". W tym pierwszym gościnnie śpiewa Piotr Madej
(Patrick The Pan), który jest naszym muzycznym ekspertem od
przekazywania osobistych emocji i ta wspólna kolaboracja wypada
niezwykle naturalnie oraz… pod pewnym względem nader
humorystycznie (specyficznej ironii nie brakuje też w innych
kawałkach). Ten drugi zaś jest według mnie centralnym utworem
całego albumu i najbardziej przebojowym, z refrenem wyśpiewanym
wspólnie z całym zespołem i producentem płyty Jakubem Dąbrowskim.
Tekst tego kawałka jest wizytówką sedna wszystkich
konfesjonałowych opowieści: powrót do burzliwego przedmaturalnego
okresu, straconych miłości, przyjaźni, eksperymentów z używkami,
aż w końcu o złudnych nadziejach pokładanych, w tym, że studia
przyniosą życiową rewolucję. Jak wielu z nas dziś podziela te
emocje? Jak wielu z nas także słuchało Kazika, Nirvany, The Doors?
Jak wielu młodszych słuchaczy podzieli ten los? Świetna
kompozycja!
Znajdziemy na tym albumie też sporo uniwersalnych, międzypokoleniowych treści, szczególnie w momentach, w których Skorupa dotyka tematu miłości. O niej napisano i zaśpiewano już wiele, ale podejście Jakuba do tego tematu jest niezwykle szczere i celnie ukazuje różna oblicza tego pożądanego stanu. "Głuchy telefon" traktuje o toksycznej, niespełnionej miłości, prowadzącej na skraj szaleństwa (Próbuję się wyleczyć z Ciebie), "Sto lat" jest pięknym wyznaniem miłosnego uczucia (Pójdziemy w ogień we dwoje), a "Sierpień" zdaje się być bolesnym wspomnieniem związku, który nie rozwinął skrzydeł i przerodził się w przyjaźń (Między nami niewiele się zdarzy / Tak będzie bezpieczniej).
Porażające wrażenie po sobie pozostawia "Barbórka", w której Skorupa miesza wspomnienia z dzieciństwa z reporterskim spojrzeniem na mroczniejszą stronę grudniowych świąt (W grudniu całe osiedle napierdolone). Pierwszy raz ten utwór usłyszałem na żywo w Toruniu i to był emocjonalno-nostalgiczny cios w podbrzusze. Przy każdym odsłuchu uderza równie mocno.
Zwracam jeszcze uwagę na piosenkę "Wakacje i deszcz" za pomocą której Jakub zręcznie ilustruje wewnętrzną walkę między niezdrową, życiową stagnacją (Herbata i koc / Taki lockdown w sobie), a chwilami przypływu dziecięcego zapału i euforii (Jak dziecko biegnę wśród drzew / łapię tlen / znowu wiem, czego chcę) – kapitalnie podkreślonego udziałem chórku dzieciaków! Świetny pomysł i znakomite wykonanie!
Niewątpliwie siła muzycznych opowieści Jakuba tkwi w prostocie przekazu. Nie chowa swoich refleksji za metaforami, wykłada wszystkie emocje bezpośrednio, bez cenzury. Jedynym wyjątkiem jest krótki utwór "Coś" – najbardziej poetycki, marzycielski i tajemniczy z całego zestawu, choć myślę, że nikt nie będzie miał problemu z jego interpretacją. To jeden z najbardziej intrygujących momentów na tej płycie.
Dużo uwagi poświęcam tej warstwie słownej, ale struktury instrumentalne są również godne pochwały. Jasne, nie są imponujące, ale nie takie w istocie miały być. Myślę, że cele tu były jasne: nie dominować nad tekstem i wprowadzić słuchacza w klimatyczny trans. I to się udało! Przeważająco leniwie i rozlegle snute alternatywno-gitarowe melodie świetnie rezonują z rapowym stylem śpiewania Skorupy, który wydaje się być przepuszczony przez slow-motion. To ciekawy przykład tego, że nie potrzeba krzyku, by wykrzyczeć z siebie gotujące się emocje. To brzmi świeżo, oczyszczająco i oddziałuje na wszelkie zmysły jak dobry, filmowy soundtrack.
Z mojej skromnej perspektywy "Zeszyt Pierwszy" to debiut kompletny i doskonały!
Znajdziemy na tym albumie też sporo uniwersalnych, międzypokoleniowych treści, szczególnie w momentach, w których Skorupa dotyka tematu miłości. O niej napisano i zaśpiewano już wiele, ale podejście Jakuba do tego tematu jest niezwykle szczere i celnie ukazuje różna oblicza tego pożądanego stanu. "Głuchy telefon" traktuje o toksycznej, niespełnionej miłości, prowadzącej na skraj szaleństwa (Próbuję się wyleczyć z Ciebie), "Sto lat" jest pięknym wyznaniem miłosnego uczucia (Pójdziemy w ogień we dwoje), a "Sierpień" zdaje się być bolesnym wspomnieniem związku, który nie rozwinął skrzydeł i przerodził się w przyjaźń (Między nami niewiele się zdarzy / Tak będzie bezpieczniej).
Porażające wrażenie po sobie pozostawia "Barbórka", w której Skorupa miesza wspomnienia z dzieciństwa z reporterskim spojrzeniem na mroczniejszą stronę grudniowych świąt (W grudniu całe osiedle napierdolone). Pierwszy raz ten utwór usłyszałem na żywo w Toruniu i to był emocjonalno-nostalgiczny cios w podbrzusze. Przy każdym odsłuchu uderza równie mocno.
Zwracam jeszcze uwagę na piosenkę "Wakacje i deszcz" za pomocą której Jakub zręcznie ilustruje wewnętrzną walkę między niezdrową, życiową stagnacją (Herbata i koc / Taki lockdown w sobie), a chwilami przypływu dziecięcego zapału i euforii (Jak dziecko biegnę wśród drzew / łapię tlen / znowu wiem, czego chcę) – kapitalnie podkreślonego udziałem chórku dzieciaków! Świetny pomysł i znakomite wykonanie!
Niewątpliwie siła muzycznych opowieści Jakuba tkwi w prostocie przekazu. Nie chowa swoich refleksji za metaforami, wykłada wszystkie emocje bezpośrednio, bez cenzury. Jedynym wyjątkiem jest krótki utwór "Coś" – najbardziej poetycki, marzycielski i tajemniczy z całego zestawu, choć myślę, że nikt nie będzie miał problemu z jego interpretacją. To jeden z najbardziej intrygujących momentów na tej płycie.
Dużo uwagi poświęcam tej warstwie słownej, ale struktury instrumentalne są również godne pochwały. Jasne, nie są imponujące, ale nie takie w istocie miały być. Myślę, że cele tu były jasne: nie dominować nad tekstem i wprowadzić słuchacza w klimatyczny trans. I to się udało! Przeważająco leniwie i rozlegle snute alternatywno-gitarowe melodie świetnie rezonują z rapowym stylem śpiewania Skorupy, który wydaje się być przepuszczony przez slow-motion. To ciekawy przykład tego, że nie potrzeba krzyku, by wykrzyczeć z siebie gotujące się emocje. To brzmi świeżo, oczyszczająco i oddziałuje na wszelkie zmysły jak dobry, filmowy soundtrack.
Z mojej skromnej perspektywy "Zeszyt Pierwszy" to debiut kompletny i doskonały!
Wyróżnienia:
- MARTIN LANGE – "KONTRASTY"
-
OS.SO – "LETHE"
- ZALIA – "KOCHAM I TĘSKNIĘ"
➖➖➖➖➖
Polskie Albumy 2022
7. NATALIA PRZYBYSZ – "ZACZYNAM SIĘ OD MIŁOŚCI"
Po "Korze" Ralpha Kaminskiego otrzymaliśmy kolejny muzyczny hołd dla
twórczości zmarłej legendarnej Kory. Natalia Przybysz podjęła się
jeszcze trudniejszego zadania niż jej młodszy kolega z branży. Na jej
warsztacie znalazły się teksty Kory z książki "Miłość zaczyna się od
miłości", które niestety nie doczekały się muzycznej oprawy za życia
Kory. Wyzwanie spore, ale Natalia wyszła z tego obronnym śpiewem i
właściwie nie poszła na większe kompromisy. Ulokowała te fantastyczne
teksty, w których naprawdę czuć cząstkę ducha Kory (szczególnie
wyróżniam utwór "Puste miejsca" z prostym, a jakże pięknym wersem
Zamknij oczy, kiedy całujesz mnie / Bo kto kocha, oczy zamknięte
ma), w swoim muzycznym świecie, który oczywiście ociera się o
inspiracje rockowe, bluesowe, soulowe i szeroko rozumianą alternatywę.
Kto miał styczność z twórczością Natalii, nie będzie tu zaskoczony.
Jest po prostu bardzo smacznie i kunsztownie! A dodatkowe dwie
autorskie kompozycje Natalii wcale nie odbiegają od pisarskiego
poziomu Kory. Piękny album!
6. OFELIA – "8"
Na swoim imiennym debiucie Ofelia czarowała neo-folkowymi brzmieniami,
zaś na swojej drugiej płycie "8" udowadnia, że świetnie czuje się
również w popowym anturażu. Już sama koncepcja siedmiu osobnych
bohaterów lirycznych jest intrygująca i... Sprawdza się znakomicie,
bowiem każda opowieść podskórnie odwołuje się do uniwersalizmu walki o
wolność. No i jak to wszystko znakomicie i współcześnie brzmi!
Elektryzująca dawka popu! Tutaj należy pochwalić Kubę Karasia za
bezbłędną produkcję. A Ofelia zachwyca w tym wszystkim swoimi wokalnymi
możliwościami. Bez wątpienia jeden z najlepszych popowych krążków
wydanych na naszym rynku.
5. RALPH KAMINSKI – "BAL U RAFAŁA"
Ostatni dzień wakacji, Dzień Blogera, ale przede wszystkim dzień premiery
nowego albumu Ralpha Kaminskiego! Tak! 31 sierpnia 2022 roku zapamiętamy
jako oficjalny początek trzeciego rozdziału muzycznej kariery tego
nietuzinkowego Artysty! "Bal u Rafała"! Ta płyta to zaproszenie do
tanecznych pląsów, ale wskazane jest również posiadanie opakowania
chusteczek do ocierania łez! Ralph znów kruszy serducho swoimi intymnymi,
poruszającymi opowieściami! Pulsujące retro melodie (plus szczypta ballad)
jednak nie pozwalają popaść w stan przygnębienia, a wręcz niosą w sobie
ładunek pozytywnej siły zrodzonej z bólu skomplikowanych przeżyć! Jakże
zapewne łatwo tu będzie słuchaczom odszukać pewne analogie do
własnych życiowych historii! Kolejny wspaniały album wypełniony
uniwersalnymi emocjami! Ralph wciąż na dobrej ścieżce do uzyskania statusu legendy polskiej sceny muzycznej!
4. MORIAH WOODS – "HUMAN"
Moriah Woods wydając album "Human" na tydzień przed świętami w szalonym
czasie lepienia pierogów, strojenia choinek, pakowania prezentów sporo
zaryzykowała, ale kto nie przegapił tej premiery i zatrzymał się na trzy
kwadranse, ten zapewne wpadł w melancholijny zachwyt! Mieszkająca od lat
w Polsce Amerykańska singer-songwriterka ponownie dostarczyła płytę
naładowaną porażającą emocjonalnością. Jak sama przyznaje: "Dokonując
analizy wewnętrznego działania mojego własnego umysłu za pomocą muzyki,
zaczęłam postrzegać cierpienie jako bardzo istotną i integralną, jeśli
nie najważniejszą, jak dotąd część mojego życia. Uczę się, że w tym tkwi
możliwość lepszego zrozumienia wielkiej tajemnicy, jaką jest ludzkie
doświadczenie". Zagłębiamy się więc wraz z nią w ludzką psychikę,
odkrywając różne odcienie smutku i cierpienia, odnajdując przy tym
poszlaki prowadzące do stanu samoakceptacji. Czuć w tym niezależnym
materiale niezwykłą autentyczność i wrażliwość. Wokal Moriah olśniewa, a
melodie utkane z takich dark-folkowych pejzaży mają w sobie też posmak
dream-popowej przebojowości, sprawiając, że ostatecznie – mimo ciężkiej
lirycznej wagi – są niezwykle przystępne dla ucha. Przepiękny,
refleksyjny i kojący album!
Właśnie z powodu takich premier zawsze z tworzeniem podsumowania roku czekam do ostatniej chwili!
3. CHEAP TOBACCO – "ZOBACZYMY SIEBIE"
Doskonale pamiętam, jak piorunującym doświadczeniem okazał się dla
mnie koncert Cheap Tobacco w 2015 roku podczas lokalnego festiwalu
Blues Na Świecie. Warszawski zespół zachwycił mnie blues rockową
energią i świetnym wokalem Natalii Kwiatkowskiej. Może rzadko o nich
wspominałem na blogu, ale cały czas od tamtego momentu śledziłem ich
poczynania. Trzeci w dorobku album "Zobaczymy siebie" jest dla ich
twórczości małą rewoltą. Porzucili estetykę retrorockową i
zaproponowali nośne rockowe kompozycje, które zbliżyły się do granicy
szlachetnej popowej przebojowości. Oczywiście od czasu do czasu wciąż
skutecznie podpalają rockowe dynamity ("Znak"!), ale sporo tu
tanecznego i funkowego vibe'u. Właściwie nie ma na tym krążku słabego
momentu. Każdy z dwunastu polskojęzycznych kawałków o singlowym
potencjale i efektywnej zdolności do porażania pozytywną energią na
żywo. No i ten żarliwy i emocjonalny wokal Natalii Kwiatkowskiej!
Trudno zresztą nie paść ofiarą jej euforycznego entuzjazmu. Ten
ryzykowny krok całego zespołu zdaje się być strzałem w dziesiątkę, na
co wskazuje zyskujący zaskakującą popularność singiel "Jestem sama". I
super! Cheap Tobacco już od dawna zasługiwali na taki
rozgłos!
2. PIOTR ZIOŁA – "WARIAT"
Od debiutu Piotra minęło sześć lat! Wydawało się wówczas, że
przed nim błyskawiczny rozwój kariery. Płyta "Revolving Door"
została bardzo ciepło przyjęta (nagrodzona Fryderykiem), Zioła
intensywnie koncertował, sukcesywnie powiększał grono oddanych
fanów i nagle... no niemalże nam zniknął. Przyczyna?
Zdiagnozowana choroba afektywna dwubiegunowa. Piotr nie ukrywa,
że ostatnie lata spędzał w szpitalach psychiatrycznych i dążył
do samoakceptacji. Cały ten bagaż doświadczeń przelał na
wyczekiwany drugi album. I to jest jeden z tych wielkich
comebacków! Na punkcie "Wariata" można naprawdę oszaleć! To
dojrzałe i niezwykle spójne dzieło. Z bardzo szczerymi tekstami,
które chwytają za serce. Zwłaszcza w momentach, gdy liryka
zostaje osadzona w balladowym tempie. Ale nie brakuje tu również
melodii, które tryskają pozytywnymi wibracjami i zapraszają do
tańca. Brzmienie nieco się zmieniło od czasu debiutu, ale bez
rewolucji. Piosenki są perfekcyjnie zaaranżowane w takim
ciepłym, retro, rock'n'rollowym stylu. Atmosfera przeważająco
stonowana, ale choćby taki "Checkmate" pokazuje gitarowy pazur.
To zresztą jedna z dwóch anglojęzycznych kompozycji ("Geneva"
jest pięknie rozbudowaną balladą) pośród tych polskich –
zaliczam to na plus. Teksty wpadają w ucho, melodie rozczulają i
elektryzują – wyśmienita uczta! I jakże doskonale ten krążek
wpisuje się w zmianę kursu wszelkich dyskusji nad walką z
chorobami psychicznymi. W tytułowym singlu Piotr odważnie śpiewa:
"Teraz jest mój czas. To jest pora na mnie". Nic więcej dodać,
nic ująć!
1. IZZY AND THE BLACK TREES – "REVOLUTION COMES IN WAVES"
Polska płyta ro(c)ku 2022! Już debiut poznańskiego zespołu sprzed dwóch lat był niezwykle obiecujący, choć prawdziwy potencjał pokazywali na piorunujących koncertach – sprawdzone swego czasu w toruńskim NRD! Tym razem (z nieocenioną pomocą Marcina Borsa) udała im się rzecz odwrotna. Przenieśli ten nieokiełznany gitarowy żywioł ze scen do studia i efektem jest płyta, której siłę rażenia można porównać do koktajlu mołotowa. Buntownicze teksty, zabrudzone gitary w postpunkowym stylu i ten wspaniały głos Izy Rekowskiej! Nie będę oryginalny, bo porównania Izzy do PJ Harvey czy Patti Smith pojawiają się w niemalże każdej recenzji, ale naprawdę nie są one przypadkowe. Jej wokal jest nośnikiem potężnego i szczerego ładunku emocjonalnego oraz iskry rewolucji. Koledzy z zespołu tę destrukcyjną siłę podsycają swoją intensywną grą. Jest zadziornie, mrocznie, ciężko, ale też zarazem bardzo melodyjnie i zaskakująco. Izzy and the Black Trees płyną na tej samej postpunkowej fali, co choćby dla przykładu Fontaines D.C., Shame, czy The Murder Capital. I serio, niczym nie odstają od tych popularnych bandów. Pozostaje tylko życzyć, by ta muza niosła się na cały świat! Zasługują na to!
Wyróżnienia:
- BOKKA – "BLOOD MOON"
- MROZU – "ZŁOTE BLOKI"
- KARAŚ/ROGUCKI – "CZUŁE KONTYNGENTY"
- DAWID PODSIADŁO – "LATA DWUDZIESTE"
- BLUSZCZ – "NOWY POP"
- SORRY BOYS – "RENESANS"
- TRUPA TRUPA – "B FLAT A"
- DANIEL SPALENIAK – "TAPE V"
➖➖➖➖➖
Zagraniczne Albumy 2022
20. ROSALĺA – "MOTOMAMI"
Połączenie tradycyjnego flamenco z mainstreamowym popem
zastosowane przez hiszpańską artystkę Rosalíę okazało się
zjawiskowe i zwróciło uwagę całej branży muzycznej. Debiut z 2017
roku przeszedł jeszcze bez większego echa, ale już sukces drugiej
płyty "El Mal Quarer" wydanej w roku następnym wyniósł ją do
poziomu najciekawszych i najlepszych wokalistek popowych XXI
wieku. Globalny sukces tego konceptualnego materiału i zachwyty
krytyków sprawiły, że festiwale biły się o możliwość jej występu.
Miałem tę niezmierną przyjemność doznać jej twórczości na żywo w
2019 roku dwukrotnie. Po raz pierwszy na Open'erze, w namiocie
Tent Stage, w którym temperatura zogniskowanych emocji podniosła
się do niebezpiecznego poziomu. To było doskonałe show pod każdym
względem, a wokalne popisy tej artystki powodowały dreszcze na
całym ciele! Dwa tygodnie później na głównej scenie Colours Of
Ostrava Rosalía udowodniła, że jest gotowa na rolę headlinerki
największych festiwali.
"MOTOMAMI" to kolejny pokaz jej niezwykłych umiejętności. Album
jest zderzeniem kobiecej siły i kruchości. Z jednej strony mamy tu
dynamiczne kawałki ocierające się o popowy futuryzm, a z drugiej
delikatne ballady i wpływy zmysłowego flamenco. I te emocje
potrafią się również ze sobą dziwnie przenikać. Momentami te
muzyczne twory potrafią nawet wywołać paradoksalnie przyjemny
dyskomfort. Twórczość Hiszpanki przekracza gatunkowe granice,
wytyczna nowe i pachnie innowacyjnością. To nie jest muzyka z
mojego świata i szczerze bardzo rzadko wracałem do tego krążka,
ale ostatecznie postanowiłem szczerze docenić Rosalię za dbałość o
szczegóły, kreatywność, wizerunek i przede wszystkim za ten
niesamowity wokal!
19. FLORENCE AND THE MACHINE – "DANCE FEVER"
Po dość umiarkowanie udanym rozdziale zatytułowanym "High As Hope"
Florence Welch z zespołem powróciła w ekscytującym stylu! Wymuszona
przerwa od koncertów przerodziła się w głód, który popchnął Florence
do stworzenia dzieła, przy którym fani dostaną prawdziwej gorączki!
Tanecznej? Także (przebojowe "My Love"), ale generalnie otrzymujemy tu
pełną gamę emocji charakterystycznych dla Florence And The Machine.
Zanurzamy się w mistyczny, baśniowy klimat, przemierzamy barokowe,
alt-popowe przestrzenie, łapiemy oddech przy folkowych pejzażach. Bywa
drapieżnie, bywa tanecznie, bywa magicznie, bywa niepokojąco, bywa po
prostu pięknie! No i bardzo podobają mi się na tym krążku intrygujące
wokalne zapędy Florence. Brytyjskiemu zespołowi udało się na tym
krążku skumulować wspaniałą, euforyczną energię! Tryumfalny
powrót!
18. SIGRID – "HOW TO LET GO"
Sigrid po udanym debiucie powróciła z nową porcją muzyki. I znów
dowiozła wypolerowane dance-popowe kompozycje, które świetnie bujały na
festiwalach (fantastyczny koncert na Orange Warsaw Festival!) i halowych koncertach. Nie zabrakło tu jednak również szczypty balladowych
uniesień, podczas których Norweżka najbardziej błyszczy formą wokalną.
Okazji do wzruszeń zatem też nie brakuje. Pod tą
popową powłoką Sigrid przemyca autorefleksyjne historie o tym jak
trudno jest w życiu odpuszczać i niełatwo odzyskiwać pewność siebie,
ale generalnie krążek generuje pozytywne wibracje, refreny chwytają za
uszy i czuć tę charakterystyczną, wyluzowaną postawę 25-letniej
dziewczyny w dżinsach. Mam do niej słabość, a krążek "How To Let Go"
tylko pogłębił tę relację!
17. PLACEBO – "NEVER LET ME GO"
Po latach milczenia formacja Placebo, obecnie oficjalnie jako duet
Brian Molko i Stefan Olsdal, powróciła! I to w fantastycznym,
nienagannym stylu! Stęskniłem się za ich gitarowym chłodem, mrokiem,
katastroficzną energią i charakterystycznym wokalem Briana.
Niebezpiecznie tylko w końcówce ten album się wycisza (świetna
finałowa kompozycja "Fix Yourself"), tak jakby Brian i Stefan
zamierzali znów zamilknąć... No oby jednak nie, bo pokazali, że
dojrzałe Placebo, to znakomite Placebo.
Wydany w 2013 roku album "Loud Like Love" miał swoje momenty, ale
wtedy odniosłem wrażenie, że niebezpiecznie staczają się w strefę
gitarowego lukru i obawiałem się, że za chwilę ich pomysł na siebie
stanie się karykaturalny. Znamienne, że w latach 2016-2017 wyruszyli
w trasę typu greatest hits z okazji dwudziestolecia istnienia, ale
ona niemalże okazała się dla nich samych destrukcyjna (choć tamten koncert w Warszawie, wedle wielu opinii, był kapitalny – do dziś nie
potrafię odżałować, że nie pojawiłem się na Torwarze. Niestety zeszłoroczny występ w EXPO XXI okazał się rozczarowaniem...). Na szczęście
Brian i Stefan znaleźli sobie w siłę na tworzenie nowych kompozycji
i choć proces ten przez pandemię się wydłużył, w końcu możemy
cieszyć się z ich nowego dzieła!
Jestem pewny, że fani czują ulgę i są zadowoleni. Lirycznie to
bardzo melodyjny komentarz do problemów współczesnego świata,
muzycznie – satysfakcjonujący balans między balladowymi, synthowymi
kompozycjami ("Beautiful James") i dramaturgicznym szarpaniem w
struny jak za starych czasów ("Twin Demons" i "Hugz"!).
Interesującym zabiegiem okazało się również wykorzystanie
orkiestrowego tła w utworze "The Prodigal" – aż chciałoby się więcej
takich eksperymentów. Generalnie podczas odsłuchu "Never Let Me Go"
można z przyjemnością cofnąć się do pierwszej dekady XXI wieku, ale
z drugiej strony sporą niesprawiedliwością byłoby rzec, że ten
krążek gra wyłącznie na nutach nostalgii. To jest po prostu świetne,
wciąż na swój sposób osobliwe, rockowe rzemiosło!
16. ARCADE FIRE – "WE"
Arcade Fire to zespół, który zawsze bardziej postrzegałem i oceniałem
przez pryzmat koncertowy niż ten studyjny. W obu przypadkach klucz
sukcesu tego zespołu dowodzonego przez charyzmatyczne małżeństwo Wina
Butlera i Réginę Chassagne w mojej ocenie tkwi w generowaniu emocji,
które niosą pokrzepienie. I na tym albumie znów to poczułem! Po dwóch
poprzednich płytach cieszy zwłaszcza powrót do bardziej organicznego,
folk-rockowego grania o stadionowej nośności. Trochę elektroniki
oczywiście się tu przekrada, ale zdecydowanie rządzą gitary akustyczne
i fortepian. Dużo tu pięknej melancholii, ale też nie brakuje
dynamicznych momentów. Ten krążek ma prawo się podobać! A zawartość
można jeszcze bardziej docenić po zagłębieniu się w
teksty.
15. JUST MUSTARD – "HEART UNDER"
Nazwa Just Mustard coraz częściej pojawiała się na moim horyzoncie i
w końcu zachęcony znakomitymi recenzjami postanowiłem sięgnąć po ich
drugi album "Heart Under"! Nie żałuję! Zdaję sobie sprawę, że od ich
twórczości łatwo się w pierwszej chwili odbić, ale dajcie im kilka
minut szansy, a zobaczycie, że wsiąkniecie w ten unikalny styl.
Irlandzki zespół kreuje niesamowitą, bagnistą, lepką niczym smoła
atmosferę kompozycjami, które lądują na granicy z grungem i shoegazem.
Industrialnie brzmiące gitary oraz enigmatyczny, niepokojący wokal
Kate Ball wprowadzają w stan wyraźnie odczuwalnego lęku. To po prostu
idealny soundtrack do filmowych scen wędrówki ciemnym, niekończącym
się tunelem zamieszkany przez żywe trupy! To album wypełniony
horrorowym napięciem! Fascynujący!
14. PHOENIX – "ALPHA ZULU"
Po nieco rozczarowującym, choć zmysłowym i wykwintnym niczym
toskańskie wina albumie "Ti Amo" zespół Phoenix powrócił z
krążkiem, na którym budowanie nastroju i koncepcyjnego klimatu
ustąpiło pola tworzeniu nieskrępowanych, tanecznych melodii.
Paradoksalnie ten niezaprzeczalny od lat talent do konstruowania
precyzyjnych przebojów wykrzesali z siebie podczas studyjnej
sesji w pomieszczaniach wynajętych przez... Luwr. Niestety tym
razem musieli sobie poradzić bez wsparcia wieloletniego
przyjaciela i producenta Philippe'a Zdary, który odszedł z tego
świata w 2019 roku. I może tu znów pewien życiowy paradoks, bo
ta bolesna strata, jakby tylko nakręciła ich do stworzenia
prawdopodobnie najlepszego dzieła od czasu "Wolfgang Amadeus
Phoenix" ku czci pamięci Philippe'a. W to wszystko włączyły się
jeszcze czynniki pandemiczne i chęć powrotu wypełnionego życiową
euforią. To wszystko się udało! "Alpha Zulu" uwodzi swoją słodką
naturą oraz wyrafinowanymi i witalnymi indie-popowymi
brzmieniami, tak charakterystycznymi dla stylu Phoenix. To
treściwa dawka pulsujących kompozycji o neonowym blasku. Nawet w
momentach, gdy tempo spowalnia, a liryka zapuszcza się w gorzkie
tematy, nie miałem poczucia, że dynamika materiału na tym traci.
No i doceniam znakomity pomysł z zaproszeniem Ezry Koeniga do
kompozycji "Tonight" – jego duet z Marsem wypada niezwykle
naturalnie! Świetny album! A na żywo wypada wprost
olśniewająco!
13. ALVVAYS – "BLUE REV"
Z trzecim albumem "Blue Rev" powróciła kanadyjska formacja Alvvays!
Ich poprzednie dzieła były smakowitymi kąskami rozmarzonego indie-popu
i choć los przez ostatnie pięć lat rzucał im kłody pod nogi
(skradzione dema, zalany sprzęt, pandemia, zmiany w składzie sekcji
rytmicznej), to powrócili silniejsi i z materiałem, na którym ich
twórcze rzemiosło zostało niebywale udoskonalone. To muza z gatunku
hałaśliwego, skocznego jangle-popu z domieszką melancholijnych,
shoegaze'owych emocji, niesfornych i energicznych gitar, wartko
płynących i porywających melodii i szczypty miłego dla ucha
dźwiękowego chaosu. Na tym instrumentalnym tle wyróżnia się, jakby
dopiero co wybudzony ze snu, piękny wokal Molly Rankin. Co fajne, udało im się skierować swoją twórczość na świeże, intrygujące
rejony. Ot choćby nowofalowe, lo-fi syntezatory w balladzie "Very
Online Guy", soft-rockowe podrygi w "Tile by Tile", czy synth-popowe
smutasy w "Bored In Bristol". Czuć, że zespół nie stoi w miejscu i ich
brzmienie progresywnie ewoluuje w stronę ostrzejszych i bardziej
złożonych pejzaży muzycznych. To ich niewątpliwie
najambitniejsze i najlepsze dzieło w dorobku, nawet jeśli braku tu
bezpośredniego przeboju na miarę "Archie, Marry Me". Po prostu trzeba
łyknąć ten krążek w całości, co okazało się dla mnie doświadczeniem
doprawdy rozkosznym.
12. AURORA – "THE GODS WE CAN TOUCH"
Utalentowanego iluzjonistę poznajemy po tym, że każda jego kolejna
sztuczka jest coraz bardziej zadziwiająca i imponująca. Od momentu
debiutanckiego krążka "All My Demons Greetings Me As A Friend"
norweska piosenkarka Aurora Aksnes jawi się nam jako właśnie taka
niezwykła muzyczna iluzjonistka, która z płyty na płytę podnosi poziom
swoich dźwięcznych czarów.
Jej czwarte dzieło jest intrygujące, nowoczesne, a może nawet nieco futurystyczne, ale zakorzenione w bardzo odległej przeszłości, która nieustannie inspiruje kolejnych artystów. Otóż za każdą z 15 kompozycji stoi inspiracja konkretnym bogiem z mitologii greckiej. Ale to tylko punkt wyjścia do zejścia na Ziemię i spojrzenia na różne odcienie człowieczeństwa. Wszystkie te opowieści osadzone są w splocie skandynawskiej muzyki folkowej i alternatywnego popu. Efektem są przepiękne, eteryczne melodie, które brzmią tak, jakby stanowiły idealny soundtrack dla mitycznych postaci z Olimpu. Rozpiętość muzycznych doznań jest wręcz oszałamiająca. Podczas 50 minut przewijają się tu nowoczesne, wręcz klubowe, syntezatorowo-basowe utwory, uderzające czasami w nieco mroczne tony, z drugiej strony nie brakuje też delikatnych, romantycznych ballad (cudowne "Exist for Love"!), ukłonów stronę ejtisowego brzmienia (przebojowe "A Temporary High"), epickich, teatralno-orkiestrowych form, a także choćby całkowitych zaskoczeń w postaci akordeonowej solówki w kompozycji "Artemis", czy też gościnnego udziału francuskiej piosenkarki Pomme w "Everything Matters". Tak naprawdę doszukiwanie się w "The Gods We Can Touch" różnych muzycznych wpływów i odniesień to zadanie na kilka dobrych godzin. Ten muzyczny, kolorowy witraż spaja w jedno swoim anielskim wokalem Aurora. Zakres jej możliwości zdaje się wykraczać poza możliwości zwykłego śmiertelnika! Niewątpliwie jest jedną z najbardziej uzdolnionych i fascynujących wokalistek współczesnego, eklektycznego, alternatywnego popu! I potwierdza to na swoim najnowszym, wielowymiarowym, wciągającym dziele. Nie wiem, czy najlepszym w jej dorobku, ale na pewno wciąż wspaniale wypełnionym po brzegi jej jedyną w swoim rodzaju magią!
Jej czwarte dzieło jest intrygujące, nowoczesne, a może nawet nieco futurystyczne, ale zakorzenione w bardzo odległej przeszłości, która nieustannie inspiruje kolejnych artystów. Otóż za każdą z 15 kompozycji stoi inspiracja konkretnym bogiem z mitologii greckiej. Ale to tylko punkt wyjścia do zejścia na Ziemię i spojrzenia na różne odcienie człowieczeństwa. Wszystkie te opowieści osadzone są w splocie skandynawskiej muzyki folkowej i alternatywnego popu. Efektem są przepiękne, eteryczne melodie, które brzmią tak, jakby stanowiły idealny soundtrack dla mitycznych postaci z Olimpu. Rozpiętość muzycznych doznań jest wręcz oszałamiająca. Podczas 50 minut przewijają się tu nowoczesne, wręcz klubowe, syntezatorowo-basowe utwory, uderzające czasami w nieco mroczne tony, z drugiej strony nie brakuje też delikatnych, romantycznych ballad (cudowne "Exist for Love"!), ukłonów stronę ejtisowego brzmienia (przebojowe "A Temporary High"), epickich, teatralno-orkiestrowych form, a także choćby całkowitych zaskoczeń w postaci akordeonowej solówki w kompozycji "Artemis", czy też gościnnego udziału francuskiej piosenkarki Pomme w "Everything Matters". Tak naprawdę doszukiwanie się w "The Gods We Can Touch" różnych muzycznych wpływów i odniesień to zadanie na kilka dobrych godzin. Ten muzyczny, kolorowy witraż spaja w jedno swoim anielskim wokalem Aurora. Zakres jej możliwości zdaje się wykraczać poza możliwości zwykłego śmiertelnika! Niewątpliwie jest jedną z najbardziej uzdolnionych i fascynujących wokalistek współczesnego, eklektycznego, alternatywnego popu! I potwierdza to na swoim najnowszym, wielowymiarowym, wciągającym dziele. Nie wiem, czy najlepszym w jej dorobku, ale na pewno wciąż wspaniale wypełnionym po brzegi jej jedyną w swoim rodzaju magią!
11. LITTLE SIMZ – "NO THANK YOU"
Pozostaje współczuć wszystkim redakcjom, które już pospieszyły się z
rocznymi podsumowaniami, bo Simbi niespodziewanie w połowie grudnia
dostarczyła nam kapitalny krążek, który zasługuje na wysokie miejsca w
rankingach! Kontynuacja wspaniałego albumu "Sometimes I Might Be
Introvert" cementuje status Simz jako najlepszej współczesnej raperki!
"No Thank You" przynosi jednak nieco inną atmosferę od swego
poprzednika. Ten materiał jest nieco mniej imponujący, pozbawiany
pewnej pompatyczności, ale wciąż niezwykle kunsztowny. Produkcja spod
ręki znakomitego Info stawia na bardziej wyluzowany, cieplutki neo
soul z żywymi instrumentami. W tę teksturę – podobnie jak na "SIMBI" –
wkradają się co jakiś czas fantastyczne orkiestrowe partie, wyśmienity
wokal Cleo Sol i ciarkogenne grupowe chórki. Oczywiście niezmiennie
najbardziej imponuje tu płynny rap Simz, który na tej płycie jest
wyjątkowo odprężający. Introspektywna i prowokacyjna liryka dotyka
problemów wagi ciężkiej, z naciskiem na refleksje nad ciemnymi
stronami sukcesu i frustrującymi niezależnych artystów mechanizmami
przemysłu muzycznego. Wszystkie te elementy składają się na
wysmakowany album! Doskwiera może jedynie delikatnie nierówny
mastering, ale nie wpływa on znacząco na odbiór całości. Little Simz
jest wielka i basta!
10. MUSE – "WILL OF THE PEOPLE"
Po koncepcyjnym, space-rockowym zanurzeniu się w wirtualnym świecie
fantasy na poprzedniej płycie "Simulation Theory" Muse z nową płytą
"Will Of The People" lądują z hukiem na Ziemi i przez dziesięć utworów
prowadzą dyskurs nad katastrofami (pandemia, podziały społeczne,
wojny, kryzys klimatyczny itd.), które targają współczesnym światem,
by na końcu albumu z ironią stwierdzić, że mamy po prostu przejebane
("We Are Fucking Fucked"). Nad liryczną stroną tego krążka wisi
pytanie, czy społeczeństwa ślepo podążą na skraj zagłady, dając się
nabrać na populistyczne hasła, czy może otrzeźwieją i obronią
demokratyczne rządy. Ten album jest wezwaniem do podjęcia walki.
Zagrzewa do tego także strona muzyczna, która ma charakter iście
bombowy. To album z gatunku: odpinamy wrotki! Muse na tym krążku
stworzyli swoistą laurkę dla swojej twórczości. Zresztą pierwotny plan
zakładał stworzenie dla wytwórni tradycyjnego greatest hits, ale
ostatecznie panowie zdecydowali się napisać nowe kompozycje, które
swym brzmieniem przypomną najlepsze momenty z ich kariery. Zadanie
wykonane z efektownym skutkiem! To naprawdę stylistyczna jazda
bez trzymanki. W tytułowym "Will Of The People" słyszymy echa glam
rocka, "Compilance" to najtisowy pop, w "Libertation" Muse
przypominają mi, dlaczego na początku przygody z ich twórczością tak
często ją porównywałem z queenowskim rozmach, "Won't Stand Down" i
"Kill Or Be Killed" to jedne z najcięższych ich kompozycji w dorobku,
bliskie metalowej stylistyce, a na drugim biegunie plasują się
fortepianowa ballada "Ghosts (How Can I Move On)" i syntezatorowe cudo
w postaci pięknie rozwijającej się, poruszającej "Verony". Do tego
jeszcze "You Make Me Feel Like It's Halloween" utrzymany w iście
eksperymentalnym, złowieszczym, horrorowym klimacie oraz gitarowe
solówki biegnące na złamanie karku w strzelistej "Euphorii". No i wspomniany finalny kawałek "We Are Fucking
Fucked", gdzie kompozycyjne szaleństwo tego krążka osiąga swój szczyt.
Przy pierwszym podejściu ta kolekcja utworów wydała mi się aż nazbyt
napompowana muse'owską gigantomanią, ale z każdym kolejnym odsłuchem
bezwstydnie zacząłem czerpać z tych kawałków sporo radości. Muse
ciągle w formie godnej stadionowych doznań!
9. PAOLO NUTINI – "LAST NIGHT IN THE BITTERSWEET"
Długo czekaliśmy na powrót tego charakterystycznego, zachrypniętego
wokalu szkockiego artysty. Było warto! Paolo Nutini stworzył
dojrzałą, zróżnicowaną, wspaniałą i głęboko emocjonalną płytę!
Satysfakcjonującą pod niemalże każdym względem! Może trochę swoim soulowo-rockowym stylem jest nieprzystająca do współczesnych trendów, ale ta analogowa jakość szesnastu kompozycji ma w sobie niesamowity posmak ponadczasowości. Tak, to album pełen rozmachu, niezwykłej i momentami wręcz wybuchowej różnorodności (gratka dla poszukujących różnych muzycznych odniesień), namiętnych gitar oraz okazjonalnej dramaturgicznej orkiestracji. Delikatnie świecący szlachetnym popowym połyskiem, kołyszący boleśnie romantycznymi piosenkami o miłości i porywając pasjonującym, uduchowionym wokalem Nutiniego! To patchworkowa kolekcja słodko-gorzkich kompozycji pisanych z perspektywy jednoczesnego marzyciela i realisty. To się nie powinno udać, a jednak! Przepiękny kawał muzy!
8. THE BIG MOON – "HERE IS EVERYTHING"
Kluczem do zrozumienia zawartości trzeciego albumu żeńskiego kwartetu The Big Moon jest jego ikoniczna okładka ukazująca frontmankę Jules Jackson w zaawansowanej ciąży. "Here Is Everything" jest pamiętnikiem macierzyństwa w trudnym okresie pandemii. Jules bez pudrowania w poetycki sposób opisuje swoje niepokoje, nieprzespane noce, mdłości i wszelkie wyzwania, które się przed nią wypiętrzyły. Niewątpliwie w tamtym okresie musiało w pewnym momencie pojawić się pytanie wśród dziewczyn o dalsze losy zespoły. Pomimo różnorakich problemów, przed jakimi stanęły, Jules Jackson (główny wokal), Soph Nathan (gitara), Fern Ford (perkusja) i Celia Archer (wokal, bas) postanowiły ramię w ramię im sprostać i kolektywnie pracować nad nowymi kompozycjami w stworzonym własnymi siłami domowym studiu. Całe to doświadczenie pandemii, obserwowanie ciąży oraz wczesnych dni macierzyństwa Jules scementowało ich kobiecą przyjaźń. I ten krążek jest także zapisem tego wyjątkowego procesu. Ostatecznie znajdziemy na nim też ekscytację Jules oraz emocje związane z doświadczeniem bezwarunkowej miłości. Te wszystkie szczegółowe uczucia zostały ulokowane w kompozycjach, które zgrabnie lawirują między indie popowymi bangerami, wielowarstwowymi melodiami, przestrzennymi aranżacjami, pięknymi harmoniami, zręcznymi gitarami, refleksyjną intymnością i zaraźliwą energią, która od pierwszych singli była wyróżnikiem The Big Moon. Wszystkie swoje charakterystyczne elementy twórczości dziewczyny wynoszą na wyższy poziom i zgrabnie eksplorują nowe muzyczne tereny. Ostatecznie mamy do czynienia z ich najlepszym dziełem. Emocjonalnym i zarazem porywającym!
7. BIG THIEF – "DRAGON NEW WARM MOUNTAIN I BELIEVE IN YOU"
W 2019 roku folk-rockowa formacja Big Thief w odstępie kilku
miesięcy wydała dwa albumy ("U.F.O.F." i "Two Hands"), które przez
krytyków zostały bardzo docenione. Przeze mnie zaś przeoczone, ale
pod wpływem podsumowań rocznych zacząłem na Big Thief zwracać większą
uwagę. W 2020 mieli pojawić się na Open'erze i zapaliło się u mnie
kolejne ostrzegawcze światełko. Z wiadomej przyczyny koncertu się
nie doczekaliśmy. W tamtym roku wokalistka zespołu Adrianne Lenker
wydała solowy album "Songs", który recenzentów znów zachwycił, a
do mnie... no nie trafił. Kolejny rok upływał Big Thief na publikowaniu
nowych singli, które wreszcie u mnie, powiem kolokwialnie,
zatrybiły! Szczególnie przełomowy dla naszych relacji ukazał się
utwór "No Reason", który zachwycił mnie swoją kołyszącą melodią i
wzbogaceniem gitarowego tła poprzez flet. Obiecałem sobie, że tym
razem, choćby miało się walić i palić, przesłucham ich album z
pełnym skupieniem.
Los nie był dla mnie łaskawy, bo w dniu premiery gwałtownie zachorowałem, opadłem kompletnie z sił i przeleżałem cały dzień z powodu – tak przypuszczam, bo covid to nie był – jakiegoś zatrucia. Ale obietnic zwykłem dotrzymywać, więc nie odpuściłem, chociaż gdy okazało się, że ten materiał trwa 80 minut, to trochę się przeraziłem. Ostatecznie "Dragon New Warm Mountain I Belive In You" okazał się remedium na moją zdrowotną niedyspozycję! No, może w poprzednim zdaniu trochę przesadziłem, ale, tak czy owak, czas spędzony z tym krążkiem przyniósł sporo kojących emocji i wbrew pozorom upłynął bardzo szybko! Nie zwykłem do takich bombastycznych krążków wracać często, ale w tym przypadku w zdarzyło mi się to zrobić ostatecznie kilkukrotnie. Odkrywanie różnorodnych płaszczyzn i detali tego albumu jest cholernie satysfakcjonujące. Każda muzyczna opowieść jest tu sklejona i opowiedziana z niebywałym kunsztem! Teraz przyszedł czas na mnie i chylę czoła przed kompozytorskimi umiejętnościami Lenker. Jej wokal też ma to coś w sobie, tę iskrę bardowskiego geniuszu. Ale trzeba docenić wkład każdego członka zespołu. Buck Meek (gitara, wokal), Max Oleartchik (bas) i James Krivchenia (perkusja) wraz z Lenker tworzą muzyczną rodzinę, która – to jest bardzo wyczuwalne – zbudowana jest na więzach głębokiej przyjaźni i zażyłości. Przekłada się to w pewnym stopniu na warstwy liryczne, które oscylują zazwyczaj wokół prostych tematów: szczęścia, miłości, wspomnień, codziennych trudów życia. Słuchając tego albumu, przypominałem sobie wspólne nocne pogawędki przy ognisku z przyjaciółmi z licealnych czasów. I w tym materiale tli się magia i ciepło takich spotkań. Okładka przedstawiająca zwierzęta zgromadzone wokół ogniska idealnie oddaje atmosferę tego albumu.
Wracając do muzycznej zawartości, to warto podkreślić, że cały materiał jest efektem czterech studyjnych sesji z różnymi inżynierami dźwięku, co faktycznie przekłada się na pewną – świetnie się zazębiająca – modułowość, która jest syntezą wszelkich ścieżek, którymi Big Thief podążają. Czego w tym eklektyzmie nie ma! Folk, rock, americana, psychodeliczne wstawki, akustyczne formy, alt-country, trochę szlachetnego kiczu ("Spoud Infinity"), a nawet da się usłyszeć echa trip-hopu ("Flower of Blood", "Blurred View")! Naprawdę ten album zachwyca swoim instrumentalnym bogactwem i intensywną wrażliwością. Arcydzieło alternatywnego folk-rocka? Jestem zdania, że właśnie tak należy postrzegać ten album!
Los nie był dla mnie łaskawy, bo w dniu premiery gwałtownie zachorowałem, opadłem kompletnie z sił i przeleżałem cały dzień z powodu – tak przypuszczam, bo covid to nie był – jakiegoś zatrucia. Ale obietnic zwykłem dotrzymywać, więc nie odpuściłem, chociaż gdy okazało się, że ten materiał trwa 80 minut, to trochę się przeraziłem. Ostatecznie "Dragon New Warm Mountain I Belive In You" okazał się remedium na moją zdrowotną niedyspozycję! No, może w poprzednim zdaniu trochę przesadziłem, ale, tak czy owak, czas spędzony z tym krążkiem przyniósł sporo kojących emocji i wbrew pozorom upłynął bardzo szybko! Nie zwykłem do takich bombastycznych krążków wracać często, ale w tym przypadku w zdarzyło mi się to zrobić ostatecznie kilkukrotnie. Odkrywanie różnorodnych płaszczyzn i detali tego albumu jest cholernie satysfakcjonujące. Każda muzyczna opowieść jest tu sklejona i opowiedziana z niebywałym kunsztem! Teraz przyszedł czas na mnie i chylę czoła przed kompozytorskimi umiejętnościami Lenker. Jej wokal też ma to coś w sobie, tę iskrę bardowskiego geniuszu. Ale trzeba docenić wkład każdego członka zespołu. Buck Meek (gitara, wokal), Max Oleartchik (bas) i James Krivchenia (perkusja) wraz z Lenker tworzą muzyczną rodzinę, która – to jest bardzo wyczuwalne – zbudowana jest na więzach głębokiej przyjaźni i zażyłości. Przekłada się to w pewnym stopniu na warstwy liryczne, które oscylują zazwyczaj wokół prostych tematów: szczęścia, miłości, wspomnień, codziennych trudów życia. Słuchając tego albumu, przypominałem sobie wspólne nocne pogawędki przy ognisku z przyjaciółmi z licealnych czasów. I w tym materiale tli się magia i ciepło takich spotkań. Okładka przedstawiająca zwierzęta zgromadzone wokół ogniska idealnie oddaje atmosferę tego albumu.
Wracając do muzycznej zawartości, to warto podkreślić, że cały materiał jest efektem czterech studyjnych sesji z różnymi inżynierami dźwięku, co faktycznie przekłada się na pewną – świetnie się zazębiająca – modułowość, która jest syntezą wszelkich ścieżek, którymi Big Thief podążają. Czego w tym eklektyzmie nie ma! Folk, rock, americana, psychodeliczne wstawki, akustyczne formy, alt-country, trochę szlachetnego kiczu ("Spoud Infinity"), a nawet da się usłyszeć echa trip-hopu ("Flower of Blood", "Blurred View")! Naprawdę ten album zachwyca swoim instrumentalnym bogactwem i intensywną wrażliwością. Arcydzieło alternatywnego folk-rocka? Jestem zdania, że właśnie tak należy postrzegać ten album!
6. BRUTUS – "UNISON LIFE"
Belgijskie post-hardcorowe trio Brutus poznałem w 2017 roku podczas Soundrive Festival i pamiętam, że zrobili na mnie mocne wrażenie. Szczególną uwagę zwracała wokalistka, która emocjonalnie śpiewała i jednocześnie zaciekle uderzała pałeczkami w perkusję. Jakoś tak się jednak złożyło, że niezbyt uważnie śledziłem ich studyjne poczynania, aż do tego roku. Do moich głośników szczęśliwie trafiały kolejne single i za każdym razem totalnie wgniatały mnie w fotel. "Unison Life" stał się nieoczekiwanie jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów minionej jesieni. Nie zawiodłem się! To album z kategorii tych, które totalnie po jednym odsłuchu zmiatają wszystkie pozostałe pionki na planszy. Okej, może trochę mnie poniosło, bo to brzmi trochę tak, jakby była mowa o najlepszym rockowym albumie tego roku, a... Niewątpliwie formacja Brutus dostarczyła nam jedną z najbardziej satysfakcjonujących płyt gitarowych 2022 roku, która ostatecznie – jak sami widzicie – śmiało plasuje się u mnie w czołówce! Powaliła mnie elektryzująca intensywność tego materiału, która właściwie na samym końcu doprowadza do stanu wyczerpania. Stefanie Mannaert w wywiadach podkreślała, że pragnęła, by każda kompozycja z tego zbioru wydawała się ostatnią piosenką, jaką kiedykolwiek zdołała stworzyć. Udało się jej. Poszczególne utwory dostarczają emocjonalne ładunki, które tańczą na granicy apokaliptycznej zagłady. To wrażenie potęguje wokal Stefanie, która, odnosi się wrażenie, śpiewa na granicy wytrzymałości swoich strun głosowych. W jej głosie mieści się desperacja, gniew i nadzieja. Koledzy z zespołu zaś serwują ogniste i gęste riffy podparte agresywną sekcją rytmiczną. Sięgają po różne gitarowe inspiracje, ale generalnie brzmią niezwykle spójnie i charakterystycznie oraz co najważniejsze: w swojej post-metalowej agresywności nie tracą zmysłu melodyjności. Ten album wyrywa z kapci!
5. JACK WHITE – "FEAR OF THE DAWN" & "ENTERING HEAVEN ALIVE"
Jack White w wydaniu solowym nie przestaje się bawić i
kombinować, ale w przeciwieństwie do poprzedniego krążka "Boarding
House Reach", na "Fear Of The Dawn" dokłada więcej rockowych
iskierek i riffów, które w wielu momentach przeistaczają się w
prawdziwy ogień! Do tego poprzedniego krążka przekonywałem się
długo, ale ostatecznie ten kierunek twórczości Jacka spodobał mi
się na tyle (duża w tym zasługa także dwóch koncertów w Polsce,
które widziałem), że uznałem go za mój ulubiony album roku 2018,
choć rozumiem narzekania na jego patchworkową formę. To cóż mam
powiedzieć teraz? "Fear Of The Dawn" to totalny rockowy odjazd,
który w całości kupiłem od razu! Jasne, zdania znów są
podzielone. Ja jednak słucham tego dziwnego zbioru z myślą o
koncertowym potencjale i jestem pewny, że ten materiał będzie
gryzł i kopał na żywo (szkoda, że jeszcze nie dane nam było to sprawdzić w Polsce)! "Taking Me Back", "Fear Of The Dawn", "The
White Raven", "Eosophobia", "What's The Trick", "That Was Then,
This Is Now" to przykłady odnalezienia złotego środka między starym
Jackiem, a jego futurystyczną wyobraźnią. Momentami może nawet
Jack odlatuje za bardzo (wciąż nie wiem, jak traktować wymysły w
"Hi-De-Ho" i "Into the Twilight"), ale w samej końcówce ("Morning,
Noon and Night", "Shedding My Velvet") zdaje się wracać do
prostszych gitarowych form, które nawet idealnie pasowałyby do
tradycjonalnej blues-rockowej twórczości The Raconteurs. To
prawdopodobnie celowe, płynne przejście w stronę drugiego
tegorocznego albumu "Entering Heaven Alive". Na nim, po dwóch
eksperymentalnych albumach, Jack White postanowił zaprezentować
bardziej kameralne, akustyczne, folkowe, organiczne oblicze. Nie
jest to materiał z dyskografii Jacka, do którego będę często
powracał, ale w swojej kategorii jest on kunsztownie skomponowany
i nie ma tu mowy o spadku formy. Jest inaczej, mniej przebojowo,
ale ładnie! Z oczywistym wskazaniem na pierwszą płytę, ale obie
umieszczam obok siebie – moja słabość do twórczości Jacka po
prostu nie zna granic!
4. NILÜFER YANYA – "PAINLESS"
Nilüfer Yanya w 2019 roku zadebiutowała albumem "Miss Universe" i od
razu została okrzyknięta objawieniem alternatywnej sceny! Jej
eklektyczną twórczość trudno było zdefiniować. Mieszanka m.in. R&B,
popu, soulu, jazzu, trip-hopu, lo-fi, soft, indie rocka okazała się
nadzwyczajnym powiewem świeżości. Yanya stworzyła autorskie,
charakterystyczne brzmienie, a debiutancki krążek był pełen krętych
kompozycyjnych ścieżek i zaskakiwał na każdym kroku. Na swojej drugiej
płycie "Painless" turecko-angielska songwriterka stosuje delikatnie
prostsze metody, które sprawiają, że ten materiał jest bardziej spójny i
zwięzły. Jedni uznają to za zaletę, drudzy może będą trochę kręcić
nosem, ale wszyscy jednak powinni zgodzić się, że Nilüfer wciąż
eksploruje i porusza się po intrygujących, różnorodnych muzycznych
inspiracjach, które luźno przywołują na myśl najważniejsze zespoły
gitarowe z lat 90. Ponure i dwuznaczne piosenki o miłości, refleksje nad
wieloaspektowością bólu i samotności oraz przemyślenia nad procesem
naprawy własnej samoświadomości ubrane zostały w zgrabne, zwiewne
melodie, w których pewność zderza się z niepokojem, zdecydowanie z
zawadiactwem, a cisza prowadzi w objęcia intensywnej burzy. Najbardziej
reprezentatywną kompozycją dla tych panujących na całym albumie
zmiennych nastrojów jest kapitalny, centralny singiel "Midnight Sun", w
którym delikatna akustyczna gitara zmienia się w brudne przestery. Tego
grunge'owego brudu zresztą całkiem tu sporo ("L/R", "The Dealer", "Chase
Me") i to mi przypadło do gustu. Ale tam, gdzie Yanya wpada w
melancholijne tempo, uduchowiony stan, jest równie przepięknie.
Instrumentalne tło jest różnorodne, ciepłe (ten saksofon w końcówce
dramaturgicznego "Belong With You"!), wyraziste i zdumiewająco
precyzyjne (galopujące gitary i perkusja w "Stabilise" – sztos!). Dech w
piersiach zapierało mi jednak najczęściej pod wpływem wokalnych popisów
Nilüfer. Niemalże w jednym wersie potrafi otulić delikatnością, poruszyć
przejmującym załamaniem głosu i zaskoczyć nagłą zmianą tonu. Jej
zdolność do takiej płynności jest nieziemska!
Wbrew tytułowi zagłębianie się w sedno jej subtelnych, szczerych, introspektywnych opowieści bywa bolesne, ale z drugiej strony Yanya czyni wszystko, by znaleźć w tej podroży komfort, nadzieję i odzyskać pewność siebie. Znakomite i kunsztowne dzieło! Nie ma wątpliwości, że Nilüfer Yanya jest piekielnie uzdolnioną artystką i przed nią widnieje horyzont nieograniczonych możliwości!
Wbrew tytułowi zagłębianie się w sedno jej subtelnych, szczerych, introspektywnych opowieści bywa bolesne, ale z drugiej strony Yanya czyni wszystko, by znaleźć w tej podroży komfort, nadzieję i odzyskać pewność siebie. Znakomite i kunsztowne dzieło! Nie ma wątpliwości, że Nilüfer Yanya jest piekielnie uzdolnioną artystką i przed nią widnieje horyzont nieograniczonych możliwości!
3. PORRIDGE RADIO – "WATERSLIDE, DIVING BOARD, LADDER TO THE SKY"
Z dużą nadzieją czekałem na "Waterslide, Diving Board, Ladder to the
Sky" – trzeci album zespołu Porridge Radio. Zespołu, który ma za sobą
niezbyt udany debiut z 2016 roku, ale ich powrót z drugim krążkiem
"Every Bad" w 2020 roku okazał się objawieniem i zmienił trajektorię ich
kariery. Ten album w swej surowej, blisko post-punkowej, eksplozywnej,
melodramatycznej formie był po prostu zbyt dobry, by zignorować jego
istnienie (przyznaję się jednak, że do mnie trafił z opóźnieniem).
Nominacja do prestiżowej nagrody Mercury Music Prize była tego
najjaśniejszym dowodem. Pech polegał na tym, że płyta została wydana 13
marca, czyli w momencie wybuchu pandemii i zespół z Brighton nie miał
szansy jej dostatecznie wypromować. Zyskany czas wykorzystali jednak na
pracę w studiu nad nowymi kompozycjami i szlifowanie swoich muzycznych
umiejętności. Finalnie, mimo ciążącej presji sukcesu poprzedniej płyty,
udało im się stworzyć dzieło jeszcze bardziej fascynujące, z jeszcze
bardziej podkręconą intensywnością, emocjonalnością i przede wszystkim
satysfakcjonującą jakością. Ponownie swoim udręczonym, wściekłym,
sfrustrowanym wokalem zachwyca liderka Dana Margolin. Śpiewa ona z taką
emocjonalnością osoby, która znajduje się nad krawędzią przepaści
popychana przez demony nieszczęścia, żalu, odrzucenia, zazdrości, lęku.
Te emocje przenikają przez wszystkie kompozycje i w połączeniu z
narastającymi warstwami instrumentalnymi, szkwałem gitar doprawdy
potrafią rozdzierać serce. W tej kakofonii dźwięków Porridge Radio
sprytnie potrafią jednak przemycić sporo wdzięcznych melodii. Na trzecim
albumie nie brakuje też lżejszych momentów na złapanie oddechu, z
których godna wyróżnienia jest finałowa, tytułowa kompozycja w formie
zaskakującej, hipnotyzującej, bardzo okrojonej akustycznej ballady. Dana
Margolin uspokojonym, sennym śpiewem wyjaśnia znaczenie abstrakcyjnego
tytułu, w którym waterslide (zjeżdżalnia wodna) symbolizuje radość,
diving board (deska do nurkowania) – strach, a ladder to the sky
(drabina do nieba) – niepojętą nieskończoność istnienia. Wokół tych
emocji, pojęć obraca się cała niejednoznaczna strona liryczna tego
albumu.
Porridge Radio jednak najbardziej zachwyca i przekonuje w momentach, kiedy pozwala emocjom wybrzmieć z siłą nieposkromionego tajfunu, a wokal Dany Margolin wpada w niekontrolowany, chaotyczny stan. Przykładem takiego fragmentu jest utwór "Birthday Party", w którym wokalistka jak mantrę powtarza frazę I don't wanna be loved za każdym razem z coraz większym, destrukcyjnym napięciem. Takich momentów jest więcej i niewątpliwie ten wyjątkowy głos Margolin, śpiewającej na pograniczu romantyzmu i tragizmu, stanowi rdzeń sukcesu Porridge Radio. Należy jednak pochwalić i docenić cały zespół, bo na trzecim krążku dojrzale poszerzają brzmieniowe terytorium, nie tracąc przy tym nic ze swojej charakterystycznej, intensywnej wrażliwości, która tak wspaniale poraziła na poprzednim krążku. To zdecydowanie jedna z najbardziej emocjonalnych płyt 2022 roku!
Porridge Radio jednak najbardziej zachwyca i przekonuje w momentach, kiedy pozwala emocjom wybrzmieć z siłą nieposkromionego tajfunu, a wokal Dany Margolin wpada w niekontrolowany, chaotyczny stan. Przykładem takiego fragmentu jest utwór "Birthday Party", w którym wokalistka jak mantrę powtarza frazę I don't wanna be loved za każdym razem z coraz większym, destrukcyjnym napięciem. Takich momentów jest więcej i niewątpliwie ten wyjątkowy głos Margolin, śpiewającej na pograniczu romantyzmu i tragizmu, stanowi rdzeń sukcesu Porridge Radio. Należy jednak pochwalić i docenić cały zespół, bo na trzecim krążku dojrzale poszerzają brzmieniowe terytorium, nie tracąc przy tym nic ze swojej charakterystycznej, intensywnej wrażliwości, która tak wspaniale poraziła na poprzednim krążku. To zdecydowanie jedna z najbardziej emocjonalnych płyt 2022 roku!
2. FONTAINES D.C. – "SKINTY FIA"
Fontaines D.C. na "Skinty Fia" lawirują między irlandzką
tożsamością a trampoliną sukcesu zaoferowaną przez brytyjską scenę
muzyczną. I co tu kryć: to relacja jest burzliwa. W swoich
niezmiennie poetyckich tekstach podejmują niewygodne tematy,
dotykają politycznych zagadnień, podsycają społeczne niepokoje i
wplatają w te przekazy rozważania nad toksycznością i kruchością
miłości. Są niewątpliwymi mistrzami kreowania mrocznego uniwersum
gitarowego, w którym dramaturgia idealnie łączy się z melodyjnością.
To boleśnie piękny album, w którego ponurej atmosferze można
zanurzyć się głęboko ze świadomością, że chłopcy z Fontaines D.C.
zawsze w porę wyciągną rękę i nie pozwolą utonąć w smutku.
Przesiąknięte melancholią kompozycje, bolesne riffy, lamentujący
śpiew Griana Chattena mają w sobie niewypowiedziane piękno i po
prostu chwytają za serducho. Znów nie mogę wyjść z podziwu nad
instrumentalną formą dublińskiego zespołu. Jasne, nie silą się na
żaden futuryzm rockowy, a ich postpunkowy kręgosłup wydaje się być
nietykalny, ale jednak w zdumiewający sposób potrafią sięgać po
gitarowe mikstury z przeróżnych półek i te inspiracje przekuwają we
własne, szczere, niepodrabialne muzyczne wypowiedzi. Niby po raz
trzeci otrzymujemy ten sam fundament, ale mury znów wznoszone
są w imponujący sposób w syntezie z różnymi stylami. Pod tym
względem to zresztą najowocniejszy album w ich dorobku. Rozpiętość i
różnorodność gitarowych form jest ogromną zaletą tego materiału. A
przy tym wszystkie kompozycje idealnie się ze sobą łączą i jest to
jeden z tych krążków, w które trzeba wsiąknąć od początku do końca
bez pomijania ani sekundy.
Płyta Roku 2022
1. PILLOW QUEENS – "LEAVE THE LIGHT ON"
Pamiętam tę noc doskonale! Pierwszego kwietnia tuż po północy uruchomiłem Spotify w poszukiwaniu
nowości i... W pierwszej kolejności kusiło sięgnąć po nowy album Red
Hot Chili Peppers, ale... Postanowiłem pójść pod prąd i odpaliłem
krążek "Leave The Light On" zespołu Pillow Queens, który w poprzednich tygodniach coraz bardziej mnie intrygował. No i przepadłem! Do tego
stopnia, że drugi album żeńskiego indie rockowego kwartetu z Dublina
gościł w moich głośnikach najczęściej spośród wszystkich tegorocznych
premier!
Jak to się stało, że w poprzednich latach twórczość Pillow Queens nie trafiła do moich głośników? Nie mam bladego pojęcia! A przecież dziewczyny grają wspólnie od 2016 roku, dwie pierwsze EP-ki i debiutancki krążek "In Waiting" (2019) sprawiły, że wyprzedawały koncerty w Irlandii, otrzymały zaproszenie zdalnego występu w programie Jamesa Cordona, pojawiały się w eterze BBC Radio 1, utwór "Gay Girls" wykorzystany został w irlandzkim komediodramacie "Randki z Amber"... Może zabrakło szansy promowania swojej obiecującej twórczości w trasie koncertowej z powodu pandemii. Ale z drugiej strony ta sytuacja przyspieszyła ich decyzję, by ponownie wejść do studia nagraniowego, gdzie zarejestrowały album typu "game changer". Album, który jest spełnieniem ich pierwszych obietnic tworzenia wyjątkowo pięknych muzycznych pejzaży.
Na wielu płaszczyznach "Leave The Light On" to niezwykle emocjonalna propozycja, która sprawia, że słuchacz zagłębia się w najczulsze zakamarki własnej osobowości. O ile debiutancki album był skupiony na narracji reporterskiej i refleksjach dotyczących życia w Dublinie, tak teraz otrzymujemy przejście w narrację psychologiczną i badanie najskrytszych uczuć. Dotykane są między innymi tematy społecznych ról obu płci, niejednoznacznej natury miłości, nieustannie towarzyszącej w życiu niepewności i nieprzewidywalności, samotności i religijności. Ucieczki w introspektywne rozmyślania połączone są z poszukiwaniem nadziei na jaśniejszą przyszłość oraz emocji gwarantujących katarktyczne uniesienia. No i ta liryka jest podlana wspaniałą warstwą muzyczną!
Już pierwsza kompozycja "Be Your Side" rozpoczyna się niczym bicie serca i rozwija się w piękne, rozmarzone harmonie, które cudownie dominują i towarzyszą nam na całym albumie. W każdym kolejnym kawałku zachwycają ślicznie i niebanalnie poprowadzone gitarowe melodie utrzymane w niespiesznie indie-rockowym tempie, rozległa perkusja, precyzyjne riffy, strzeliste refreny oraz przekonujący wokal liderki Pameli Connolly. A gdy do niej dołączają głosy Sarah Corcoran (bas i drugi wokal), Rachel Lyons (perkusja) i Cathy McGuinness (gitara prowadząca) dzieją się prawdziwe cuda. Ich wspólna harmonia wokalna jest anielska i unosi w stan nirwany. Zapiera dech w piersiach! To wszystko sprawia, że te utwory zagnieżdżają się w umyśle i dostrzegamy piękno w bólu oraz ból w chwilach, gdy powinno być pięknie.
Może brakuje jeszcze dziewczynom takiej szczypty kompozytorskiego szaleństwa, ale na tym etapie ich kariery zupełnie mi ta kompaktowość muzycznych rozwiązań wystarcza i wypełnia serducho ogromną satysfakcją. Według mnie to niezwykle pięknie rozpisany album, spójny, bez słabego momentu, kołyszący i tulący od pierwszej do ostatniej sekundy, wypełniony szczerymi tekstami i celnie szarpiący za emocjonalne struny. ZJAWISKOWY!
Jak to się stało, że w poprzednich latach twórczość Pillow Queens nie trafiła do moich głośników? Nie mam bladego pojęcia! A przecież dziewczyny grają wspólnie od 2016 roku, dwie pierwsze EP-ki i debiutancki krążek "In Waiting" (2019) sprawiły, że wyprzedawały koncerty w Irlandii, otrzymały zaproszenie zdalnego występu w programie Jamesa Cordona, pojawiały się w eterze BBC Radio 1, utwór "Gay Girls" wykorzystany został w irlandzkim komediodramacie "Randki z Amber"... Może zabrakło szansy promowania swojej obiecującej twórczości w trasie koncertowej z powodu pandemii. Ale z drugiej strony ta sytuacja przyspieszyła ich decyzję, by ponownie wejść do studia nagraniowego, gdzie zarejestrowały album typu "game changer". Album, który jest spełnieniem ich pierwszych obietnic tworzenia wyjątkowo pięknych muzycznych pejzaży.
Na wielu płaszczyznach "Leave The Light On" to niezwykle emocjonalna propozycja, która sprawia, że słuchacz zagłębia się w najczulsze zakamarki własnej osobowości. O ile debiutancki album był skupiony na narracji reporterskiej i refleksjach dotyczących życia w Dublinie, tak teraz otrzymujemy przejście w narrację psychologiczną i badanie najskrytszych uczuć. Dotykane są między innymi tematy społecznych ról obu płci, niejednoznacznej natury miłości, nieustannie towarzyszącej w życiu niepewności i nieprzewidywalności, samotności i religijności. Ucieczki w introspektywne rozmyślania połączone są z poszukiwaniem nadziei na jaśniejszą przyszłość oraz emocji gwarantujących katarktyczne uniesienia. No i ta liryka jest podlana wspaniałą warstwą muzyczną!
Już pierwsza kompozycja "Be Your Side" rozpoczyna się niczym bicie serca i rozwija się w piękne, rozmarzone harmonie, które cudownie dominują i towarzyszą nam na całym albumie. W każdym kolejnym kawałku zachwycają ślicznie i niebanalnie poprowadzone gitarowe melodie utrzymane w niespiesznie indie-rockowym tempie, rozległa perkusja, precyzyjne riffy, strzeliste refreny oraz przekonujący wokal liderki Pameli Connolly. A gdy do niej dołączają głosy Sarah Corcoran (bas i drugi wokal), Rachel Lyons (perkusja) i Cathy McGuinness (gitara prowadząca) dzieją się prawdziwe cuda. Ich wspólna harmonia wokalna jest anielska i unosi w stan nirwany. Zapiera dech w piersiach! To wszystko sprawia, że te utwory zagnieżdżają się w umyśle i dostrzegamy piękno w bólu oraz ból w chwilach, gdy powinno być pięknie.
Może brakuje jeszcze dziewczynom takiej szczypty kompozytorskiego szaleństwa, ale na tym etapie ich kariery zupełnie mi ta kompaktowość muzycznych rozwiązań wystarcza i wypełnia serducho ogromną satysfakcją. Według mnie to niezwykle pięknie rozpisany album, spójny, bez słabego momentu, kołyszący i tulący od pierwszej do ostatniej sekundy, wypełniony szczerymi tekstami i celnie szarpiący za emocjonalne struny. ZJAWISKOWY!
Jeśli jeszcze to nie uczyniliście, to posłuchajcie koniecznie! Najlepiej pod kołderką z założonymi
słuchawkami!
Wyróżnienia (kolejność alfabetyczna):
- ALT-J – "THE DREAM"
- ANAЇS MITCHELL – "ANAÏS MITCHELL"
- ARCTIC MONKEYS – "THE CAR"
- BAND OF HORSES – "THINGS ARE GREAT"
- BEABADOOBEE – "BEATOPIA"
- BONNY LIGHT HORSEMAN – "ROLLING GOLDEN HOLY"
- DRY CLEANING – "STUMPWORK"
- EDITORS – "EBM"
- FATHER JOHN MISTY – "CHLOË AND THE NEXT 2OTH CENTURY "
- FIRST AID KIT – "PALOMINO"
- FOALS – "LIFE IS YOURS"
- GANG OF YOUTHS – "ANGEL IN REALTIME."
- GEORGE EZRA – "GOLD RUSH KID"
- GEORGE FITZGERALD – "STELLAR DRIFTING"
- IMARHAN – "ABOOGI"
- INTERPOL – "THE OTHER SIDE OF MAKE-BELIEVE"
- JACK JOHNSON – "MEET THE MOONLIGHT"
- JAMIE T – "THE THEORY OF WHATEVER"
- JESSIE REYEZ – "YESSIE"
- KENDRICK LAMAR – "MR. MORALE & THE BIG STEPPERS"
- KIWI JR. – "CHOPPER"
- LET'S EAT GRANDMA – "TWO RIBBONS"
- LOW ISLAND – "LIFE IN MINIATURE"
- MAGGIE ROGERS – "SURRENDER"
- MAYA HAWKE – "MOSS"
- MUNA – "MUNA"
- PALE WAVES – "UNWANTED"
- RED HOT CHILI PEPPERS – "UNLIMITED LOVE"
- REX ORANGE COUNTY – "WHO CARES?"
- RINA SAWAYAMA – "HOLD THE GIRL"
- SAMPA THE GREAT – "AS ABOVE, SO BELOW"
- SEA POWER – "EVERYTHING WAS FOREVER"
- SOCCER MOMMY – "SOMETIMES, FOREVER"
- STROMAE – "MULTITUDE"
- SUPERORGANISM – "WORLD WIDE POP"
- THE BLACK KEYS – "DROPOUT BOOGIE"
- THE LUMINEERS – "BRIGHTSIDE"
- THE SNUTS – "BURN THE EMPIRE"
- TOM ODELL – "BEST DAY OF MY LIFE"
- WARHAUS – "HA HA HEARTBREAK"
- WARPAINT – "RADIATE LIKE THIS"
- WHITNEY – "SPARK"
- YEAH YEAH YEAHS – "COOL IT DOWN"
➖➖➖➖➖
SPOTIFY + LAST.FM
Przedstawiam Wam jeszcze kilka wybranych plansz z podsumowania od Spotify
Wrapped (warto pamiętać, że ich statystyki są liczone od stycznia do końca
października):
Dla uzupełnienia pełniejszy obraz dwunastu miesięcy w postaci kolażu (w tym roku nieco mnie zaskakującego) 49
najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie albumów według mojego
last.fm:
➖➖➖➖➖
Playlisty 2022
Na zakończenie przygotowałem dla Was trzy playlisty!
Na finał jeszcze autorska playlista z Odkryciami Muzycznymi 2022! Znajdziecie na niej artystów, którzy wydali w zeszłym roku debiutanckie krążki; tych, którzy to zadanie mają jeszcze przed sobą oraz artystów z większym dorobkiem, których osobiście wcześniej nie znałem!
I nie zapominajcie...
Podróżujmy Muzycznie Razem!
♫ ♫ ♫
♫ ♫ ♫
Sylwester Zarębski
06.01.2023
PM